Urok porównywania

W dziale kultury „Polityki” – że troszkę odsłonię redakcyjną kuchnię – przysłowiowa już jest moja niechęć do wszelkich rankingów i Kolega Kierownik wciąż się ze mnie nabija, namawiając: Dorota, zrób ranking tenorów albo sopranów! Ludzie to lubią.
No i faktycznie jest w tym coś, że ludzie to lubią. Bo w ogóle lubią porównywać. I przy okazji porównywać się nawzajem (ja lubię to i tamto, dlatego mam lepszy gust niż X, który woli coś innego). To taka niewinna zabawa – póki oczywiście dotyczy spraw tak abstrakcyjnych.
Kilka lat temu, na przełomie wieków, „Polityka” opublikowała całą serię kulturalnych rankingów porównujących artystów stulecia i z tego, co wiem, rzecz faktycznie okazała się nader poczytna. Na szczęście jeszcze tu wtedy nie pracowałam i mogłam swobodnie się wyśmiewać np. z tego, że w niektórych dziedzinach zasięgano opinii czytelników, ale np. w plastyce – tylko krytyków, bo jeszcze by wyszło, że najlepszym malarzem XX w. był Wierusz-Kowalski, który osiągał w tym czasie szczególnie wysokie wyniki na aukcjach.


A tu moje ulubione blogowisko rąbnęło mi pod nieobecność niespodziewajkę: poszukiwanie siedmiu cudów muzyki. Siedem to taka ładna liczba. Ale to tak jak z siedmioma cudami świata – jest ich nieskończenie więcej, i dla każdego większym cudem będzie coś innego. Pocieszający dla mnie jest fakt, że chyba nikt z Szanownych Państwa w siódemce się nie zmieścił. Jest jeszcze nadzieja 😆

Pewien wspólny mianownik jednak widać – prawie wszyscy najwyższe wskazania dali na Bacha (no, może poza Jacobskym, który za niego by „nie umarł”). No, to już coś. Miłość fomy do twórcy „Kunst der Fuge” jest tak wielka, że najchętniej wziąłby katalog Schmiedera (BWV) i wykreśliłby zeń utwory, które NIE MUSZĄ znaleźć się na liście cudów (tu się zgodzę, że byłoby ich niewiele – Bach rzeczywiście był jednym z tych, którzy nigdy nie wydali z siebie ewidentnych kiksów), a w ogóle to wedle niego „Bóg zostawił stworzenie muzyki Bachowi, wcześniej były nieautoryzowane wprawki”. A co z Purcellem? z Schuetzem? z Monteverdim? z Guillaumem de Machaut? z Perotinusem? a nawet ze wspomnianą przez Hoko Hildegardą z Bingen? (przyznam, że śpiewało mi się ją z bardzo szczególną przyjemnością – z nieistniejącym już żeńskim zespołem wokalnym Studio 600)
Polifonia renesansowa, o którą poproszono tu do tablicy basię/a cappellę, to też osobny rozdział. Anglicy – nie tylko Byrd i Tallis, ale też np. Morley, Weelkes, a nade wszystko Dowland – same cuda. I weseli Francuzi – Janequina wymieniłabym jeszcze więcej (np. Śpiew ptaków), i bardziej seriozni Niemcy, i uduchowieni Niderlandczycy (chociaż di Lasso bywa zabawny), i śpiewni Włosi (niesamowity Gesualdo, fenomen sam w sobie), a wśród Polaków wzruszający Pękiel i ujmujący Zieleński (a w muzyce instrumentalnej Jarzębski).
No, ale lećmy dalej. Kto drugi w rankingu po Bachu? Jedni optują za Mozartem, inni – jak PAK – za Beethovenem. Można by powiedzieć, jak Torlin o Beatlesach i Rolling Stonesach oraz tatusiu i mamusi – porównywać ich jest doprawdy trudno. Ale Mozart rzeczy nieudanych ma niewiele – nie wszystkie młodzieńcze opery są równie atrakcyjne, a i ostatnia, „Łaskawość Tytusa” nie dorównuje sąsiadującym. Jednak nie ma tu aż takich dysproporcji jak u Beethovena. Doprawdy trudno uwierzyć, że ten sam facet napisał „Wielką fugę” i Mszę C-dur op. 86, Kwartet op. 135 i „Ciszę morską i szczęśliwą podróż”, Wariacje na temat Diabellego i „Zwycięstwo Wellingtona w bitwie pod Vittorią”. A i tak lubiana przez PAK-a Fantazja to też przecież dwie funkcje na krzyż… Jeżeli foma twierdzi, że Beethoven kończy utwór niemal od samego początku, to nie można się z tym zgodzić w stosunku do bardzo wielu utworów, ale co do niektórych niestety tak. Weźmy finał V Symfonii, który w ogóle mi w nastroju przypomina marsze pierwszomajowe, jeśli ktoś taką formę muzyczną pamięta 😉 . To postać kliniczna tego zjawiska!
Padały tu jeszcze bardzo różne nazwiska – od Haendla i Vivaldiego poprzez Verdiego, Mahlera, Czajkowskiego, Debussy’ego i Ravela po nawet Pendereckiego i Strawińskiego (PAK). Cóż, długo by komentować te wybory… Zwłaszcza jeśli ktoś, jak ja, miewa do XIX wieku stosunek ambiwalentny, a do XX – szczególnie emocjonalny. To już detale. Myślę, że o swoich muzycznych miłościach będę miała jeszcze wiele okazji opowiadać…
Na koniec powiem, że szczególnie mnie ujął moment Waszej zabawy, kiedy zaczęliście porównywać cuda muzyki z cudami świata. I tu mogę zgodzić się z Jacobskym, dla którego „Bolero” Ravela jest piramidą (Ravela w ogóle kocham i uważam, że on jest także jednym z bezkiksowców, ale „Baleron” zwyczajnie mi się osłuchał); co do wiszących ogrodów, widziałabym niemałą konkurencję. A „Pasja Mateuszowa” jako Zeus? Hmmm… ciekawe, co Bach by na to powiedział 😆