Ju-hu, tralala, tralala…

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Wolny strzelec – dziś te słowa kojarzą się nam z free-lancerem, kimś, kto pracuje na własny rachunek biorąc robotę skądkolwiek. A przecież ta zbitka słowna pochodzi właśnie od opery Carla Marii Webera (von, jakie czasem się przed jego nazwiskiem pisze, dodał jego ojciec całkowicie nielegalnie – to była rodzina mieszczańska, ta sama z której wywodziła się Mozartowa Konstancja i jej śpiewające siostry). Wolny strzelec, po raz pierwszy wystawiony w  1821 r., uznawany jest dziś za pierwszą operę romantyczną. I doprawdy nie mam zielonego pojęcia, dlaczego w Warszawie, gdzie wystawiono go w pięć lat później,  nie grano go aż od 115 lat! To przecież opera-przebój, każdy numer to kolejny hicior, od pierwszej piosenki Kiliana z chórem poprzez toast Kacpra, arię Agaty,  piosenkę druhen czy opowieść Anusi o jej śnie, po chór strzelców (tytuł tego wpisu to oczywiście początek refrenu). No i jest tu wszystko, co niemiecki romantyzm ukochał: ciemny, demoniczny las, złe moce i zawierzający im młody amant, który musi przejść próbę, by zdobyć ukochaną. A jeszcze – żadnych nadętych postaci arystokratycznych, wszystko swoje chłopy (i dziewczyny) z ludu, popijający piwko w karczmie, śpiewający proste, ale wdzięczne melodie, i muzyka całkowicie odpowiadająca tym realiom: skoczna i wesoła albo liryczna, ale nie bardzo skomplikowana. Nic dziwnego, że utwór wywołał rewolucję estetyczną, melodie były śpiewane i znane w całej Europie, a i na polski romantyzm (Mickiewicz, Krasiński) Wolny strzelec miał niemały wpływ.

To, że po wojnie omijano w Polsce twórczość Webera, zapewne było związane z programową antyniemieckością – a Wolny strzelec jest na wskroś niemiecki. Sześć lat temu pojawił się na scenie Opery Wrocławskiej – dosłownie na scenie, bo teatr jeszcze nie był do końca wyremontowany i publiczność też na scenie siedziała. Po czterech bodaj spektaklach znów zamknięto gmach na cztery spusty i dopiero niedawno, już w odremontowanej sali przypomniano ten spektakl. Wystawienie tu właśnie Webera nie było przypadkowe – w 2001 r. czczono 160-lecie gmachu operowego, a Opera Wrocławska była pierwszym (choć na krótko) miejscem pracy dziewiętnastoletniego wówczas kompozytora i dyrygenta. Ja trafiłam wówczas na spektakl, w którym w roli Anusi wystąpiła młodziutka Ola Kurzak, dziś gwiazda międzynarodowa. Pięć lat później w tej samej roli widziałam jej mamę, Jolantę Żmurko, również świetną aktorsko. Rzecz wyreżyserował Marek Weiss-Grzesiński w sposób na szczęście mało wydziwiony, za to bardzo podkreślający niemieckość opery – wszystkie te myśliwskie stroje, kelnerzy-jelonki w tyrolskich gatkach itp. Bardzo wdzięczny i dowcipny ruch sceniczny zaprojektowała jego żona Izadora, wielbicielka i uczennica Jiriego Kyliana, a dyrygował Tadeusz Strugała.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Mocne canadiano

Nowy premier Kanady Mark Carney jest chodzącym wzorcem wszystkiego, czego Donald Trump nienawidzi najbardziej. Czy będzie też prorokiem antypopulistycznej reakcji?

Łukasz Wójcik

Teraz wystawiła rzecz Warszawska Opera Kameralna, zapraszając tych samych realizatorów – Grzesińskiego i Strugałę. Ten najmniejszy teatr operowy w Polsce to bombonierka, do której trzeba wizję przykrawać, ale reżyser mimo to pozostawił pewne pomysły ze swojej wrocławskiej realizacji, jak zachowania chóru strzelców i korowodu druhen czy lewitujące meble w arii Agaty. Siłą rzeczy trzeba było inaczej rozwiązać scenę odlewania kul i pojawienia się złego ducha Samiela, rzecz nie działa się więc w lesie. Ostatecznie spektakl robi sympatyczne wrażenie (z wyjątkiem koszmarnie rzępolącej orkiestry), a szczególnie udane były role Anny Wierzbickiej (Agata) i Marty Boberskiej (Anusia). O tej pierwszej, jeszcze mało znanej młodej sopranistce, na pewno jeszcze usłyszymy; ta druga – wiadomo, że świetna.

Tyle relacji. Za dwie godzinki wsiadam w pociąg do Łodzi. A więc do poczytania w niedzielę wieczorem 😀

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj