Artur I Wspaniały

0Arthur450.jpg

Artur, prywatnie – niezły numeras. Fot. Wiki

Kończy się ten rok, który był nie tylko Rokiem Szymanowskiego, ale i Rokiem jego muzycznego kumpla – Artura Rubinsteina. Obchodziliśmy w tym roku 120-lecie jego urodzin (w styczniu), teraz mija ćwierćwiecze od jego śmierci.

Już tu chyba mówiłam, że Rubinstein był jednym z tych, na których się chowałam. Ale i on sam rozwijał się aż do ostatnich swych pianistycznych dni. Nawet kiedy był już niewidomy, ale jeszcze grał. Miałam szczęście być na jego ostatnim koncercie w Teatrze Wielkim w Łodzi, w 1975 r. Powstał wtedy reportaż telewizyjny, w którym artysta opowiadał o swojej zupełnie nowej interpretacji Koncertu f-moll Chopina: wpadł wtedy na pomysł, żeby pod koniec pierwszej części, w momencie tzw. repryzy, kiedy powraca główny temat, ale skrócony i przechodzący prosto w drugi, rozpocząć frazę mocno i zdecydowanie, a potem dopiero łagodzić stopniowo wyraz aż do lirycznego drugiego tematu. To rzeczywiście robiło niesamowite wrażenie, a on tłumaczył, że to logiczne, mimo że nie ma takiego oznaczenia w nutach: trzeba jednak tematy skontrastować. I miał rację! Na bis zagrał oczywiście Poloneza As-dur, swój koronny numer, i choć było tam mnóstwo omyłek (więcej niż pod powyższym linkiem, gdzie był o 7 lat młodszy – miał „zaledwie” 81 lat), było to i tak porywające. On zresztą nigdy się specjalnie błędami nie przejmował – i tym bardziej był ludzki.

Byłam też i lata wcześniej, jako dziecko, na jego recitalu w Filharmonii Narodowej, nawet nie pamiętam dokładnie, co grał, ale pamiętam ten zachwyt. No i inny jego koronny bis – Taniec ognia Manuela de Falli (świetnie pamiętam to urocze podnoszenie łapek w środkowej części). Byłam też „katowana” jego nagraniami w domu: np. ojciec robił siostrze i mnie konkursy, każąc zgadywać, kto gra I część Appassionaty: Rubinstein, Gilels czy Arrau (w nagraniu, którego wówczas słuchaliśmy, Rubinstein był oczywiście dużo młodszy niż na tym filmiku). Uwielbiałam szczególnie nagranie IV Koncertu Beethovena (z wstrząsającą II częścią; pozostałe też są na YouTube) i genialne po prostu wykonania koncertów Mozarta – A-dur i G-dur. Mozarta zaczął grać zresztą stosunkowo późno – twierdził, że wcześniej się bał, a poza tym łatwiej jest grać Czajkowskiego, Liszta czy de Fallę. „Teraz publiczność pozwala mi już grać Mozarta” – żartował. Dla mnie jego Mozart jest kanoniczny, podobnie zresztą jak Chopin, zwłaszcza mazurki i polonezy.

Ostatnio miałam okazję oglądać dwa telewizyjne wywiady z nim z lat 60., jeden po angielsku, drugi po francusku. Ciekawe, że przez całe życie zachował polski akcent, a zwłaszcza polskie „r” – swobodniej zresztą posługiwał się francuskim, ze świetną znajomością tych wszystkich specyficznych minek i gestów. Gadał jak to typowy causeur, roztaczając obficie swój urok osobisty, ale mówił rzeczy bardzo ciekawe, które podchwycono dopiero dużo później: że Chopin z ducha nie był prawdziwym romantykiem, tylko klasykiem żyjącym w czasach romantyzmu; bliższy był mu Bach i Mozart niż choćby Schumann; że z Chopina robi się chorego, a w jego muzyce wcale tego nie ma; że nie lubił w muzyce literatury, patosu, zbyt osobistego tonu. Ale kochał bel canto, chadzał pasjami do opery. I to właśnie bel canto jest kluczem do jego frazy – trzeba w niej oddychać jak w śpiewie. Nie umiem dobrze przetłumaczyć tego pięknego francuskiego zdania, jakie powiedział o chopinowskiej frazie: c’est la phrase-demande. To też działało w drugą stronę: gdy słuchał kiedyś Callas, powiedział do żony: ona gra na fortepianie! „Dla mnie to największy komplement” – dodał. Wszystko to opowiadał zbliżając się co jakiś czas do fortepianu i ilustrując swoje wypowiedzi przykładami. Fantastycznie pokazywał, jak grać, żeby i najcichsze pianissimo było słyszalne: nigdy po wierzchu, dźwięk musi brzmieć, penetrować.

Prywatnie był on niezłym numerasem – wystarczy poczytać jego wspomnienia, ale nie tylko: także jego biografie. Po polsku wyszła książka Harveya Sachsa, fatalnie przetłumaczona i zredagowana (zresztą nie ma już jej na rynku), ale można z niej wyczytać, jak trudno miała z nim jego rodzina, jak ciągle kokietował i chciał być kochany, jakim był egotystą. No cóż, wielcy artyści tak miewają – nawet jeśli publicznie są uroczy, prywatnie bywają potworami. Czytałam też kiedyś poruszające wypowiedzi Evy o ich konflikcie. A już numer, jaki wykonał pod koniec życia swojej Neli… nie wytrzymując jej scen zazdrości o sekretarkę Annabellę (która zajmowała się spisywaniem rzeczonych wspomnień) – po prostu puścił ją w trąbę z onąż Annabellą – a był już po dziewięćdziesiątce!

Jedną jednak przyczynę utrudnionego czasem kontaktu z nim dobrze rozumiem – bodaj u Sachsa właśnie wyczytałam jego zwierzenie, że zdarza mu się, iż zupełnie niezależnie od swej woli odtwarza sobie muzykę w myśli. Chodziła mu po głowie np. symfonia Brahmsa, a on w tym czasie mył się, ubierał, jadł itp. No faktycznie, jak wtedy z człowiekiem rozmawiać? Ja co prawda również znam takie stany, ale mężczyźni mają dużo mniejszą podzielność uwagi… 😉