Met w Łodzi

Eksperyment się udał. Może połowicznie. Ale w ogólnym rachunku było warto.

Zacznę od tego, że dużym rozczarowaniem podczas sobotniej transmisji „Makbeta” była jakość dźwięku. Nie wiem, czy ktokolwiek projektował jakąkolwiek akustykę w na oko ślycznej sali odbudowanej Filharmonii Łódzkiej – marmur na ścianach woła o pomstę do nieba. Ciekawa więc jestem, czy gdyby ściany były drewniane, dźwięk byłby dużo mniej zduszony. Ale ogólnie rzecz jest ciekawa i na pewno atrakcyjna dla tych, którzy do Met ani nawet do Nowego Jorku się nie wybierają, a jeśli nawet, to nie stać ich na bilety w dobrym miejscu. Mnie się kiedyś zdarzyło dostać wejście na V balkon, skąd nie tylko nic nie widać, ale też nic nie słychać, i mój kolega, u którego wówczas gościłam, dał mi nawet radyjko na słuchawki, żebym usłyszała cokolwiek. (Po przerwie udało mi się znaleźć wolne miejsce na parterze.)

Tu widzimy rzecz jak na DVD, dodatkowo jeszcze z tym dreszczykiem emocji, że rzecz dzieje się na żywo i jeśli wydarzy się jakaś katastrofa, to też ją na żywo obejrzymy. Co więcej, widzimy rzeczy, których żaden szeregowy widz opery nie zobaczy, to jest kuchnię: kulisy, zmiany dekoracji, kanciapę reżyserów z dyżurującymi na stole landrynkami w słoiku, orkiestrantów pijących wodę z butli, nie mówiąc już o ponętnym a obfitym dekolcie atrakcyjnej także wokalnie Marii Guleghiny, odtwórczyni roli Lady Makbet. Czas jest taki, że podglądactwo staje się coraz bardziej modne, więc podglądanie tak szacownego miejsca jak Met ma swój pieprzyk.

Inna rzecz to jakość samego spektaklu. Ja za „Makbetem” w ogóle nie przepadam, z Verdiego naprawdę lubię i cenię tylko późną twórczość, więc trudno mi w ogóle było się zachwycać. Reżyseria Adriana Noble’a dość naiwna, z tłumami wariatek (czarownic) i uchodźców politycznych, z politycznie poprawnym ukoronowaniem Afroamerykanina w finale, z udającą ducha plastikową kulą (takie triki są jeszcze bardziej żałosne, kiedy się je zobaczy z bliska). Ale na zbliżeniu widać też w większym stopniu grę aktorską solistów, rzeczywiście imponującą (poza wspomnianą Lady Makbet wyróżnił się też szczególnie sam Makbet – Żeljko Lucić).

Niektórzy twierdzą, że sam Peter Gelb, dyrektor Met, nie myślał nawet, że to chwyci do tego stopnia. Mnie się wydaje, że musiał to w pewnym stopniu przewidzieć jako stary menago (był wcześniej m.in. szefem amerykańskiego oddziału Sony Classical, który zresztą prawdę mówiąc rozwalił artystycznie przez promowanie tzw. crossoverów, więc jego nastanie w Met wzbudzało początkowo pewne obawy). W każdym razie dziś w samych Stanach gra się te transmisje w paruset salach, głównie kinowych, nawet w mallach, czyli galeriach handlowych. W tym sensie opera zeszła w lud.

W Łodzi poprzez umieszczenie w Filharmonii pozostaje elitarna. Ludzie ubrali się bardziej elegancko niż na szeregowy filharmoniczny koncert. Były też dylematy: klaskać? Zachowywać się jak w operze czy jak w kinie? Zdania były podzielone.

Ciekawa jestem bardzo kolejnych transmisji.