Sierpniowe rozterki

Coraz trudniejszy mam wybór, co robić z sierpniem. W tym roku zdecydowałam się na Chopina i jego Europę, ale dokładnie w tym samym czasie jest kilka innych festiwali… Poza tym, mając w perspektywie ten festiwal, zrezygnowałam z Dusznik (zawsze pierwsze dziesięć dni sierpnia), bo czy można cały miesiąc spędzić na festiwalach pianistycznych? (No, przyczynił się jeszcze do tego fakt, że czas od 8 do 11 sierpnia poświęciłam Festiwalowi Pucciniego.)

Kiedyś było dla mnie rzeczą oczywistą, że przynajmniej część drugiej połowy sierpnia spędzam na Muzyce w Starym Krakowie, przemieszczając się czasem do Starego Sącza, gdzie tamtejszy festiwal na parę lat przekształcił się w Pieśń Naszych Korzeni. Potem Pieśń przeniosła się do Jarosławia i tam się jeździło. Od kilku lat istnieje też Muzyka w Raju, czyli w Paradyżu, gdzie dotarłam raz – nie na sam festiwal, lecz na koncert zapowiadający pierwszy festiwal, więc wiem, jakie to piękne miejsce i żałuję, że jakoś nie mogę się tam wybrać na dłużej.

Teraz jeszcze przyszło zawiadomienie o imprezie pod sympatyczną nazwą: Narol.Arte – Festiwal im. Pana, Wójta i Plebana. Narol to dłuższa historia – zamek odbudowywany przez fundację Pro Academia Narolense założoną przez klawesynistę Władysława Kłosiewicza, działalność kulturalna w miejscowości i regionie (odbywające się od kilku lat Jarmarki Galicyjskie, koncerty i nagrania w miejscowym kościele). Zamek docelowo ma być miejscem sztuki. Festiwal w ostatnim tygodniu sierpnia zawiera bardzo różnorodne elementy – od misterium Ludus Danielis wystawionego przez Scholę Teatru Węgajty poprzez recitale na pianoforte i klawesynie i spotkanie z muzyką tradycyjną pod egidą Domu Tańca po koncert jazzowy zespołu Kuby Stankiewicza, poświęcony Jobimowi. Czyli trochę Festiwal Mydło i Powidło, ale myślę, że powinien ludzi zaciekawić, zwłaszcza że i mydło, i powidło przyzwoitej jakości, i gdybym miała chwilę, zajrzałabym, bo ciekawi mnie, co tam się dzieje. Widziałam ten zamek w ruinie, widziałam potem zdjęcia z odbudowy, robota ogromna i imponująca.

W tym roku jakoś żałuję też, że nie wróciłam do Jarosławia, zwłaszcza gdy zdałam sobie sprawę, jak dawno tam nie byłam. Będziemy tu pewnie mieli relacyjkę od Beaty (zapomniałam Wam przekazać, że się odmeldowała esemesowo jadąc tamże i obiecała dać głos po powrocie). A wczorajszy festiwalowy wieczór – tak się składa – mogę sobie poniekąd odtworzyć z płyty.

Wczoraj bowiem na festiwalu wystąpiła Kapela Brodów (pisząca się czasem Kapela Brodow, żeby odróżnić się od znanych beskidzkich grajków Brodów) z programem poświęconym pieśniom maryjnym, a to też temat jednej z ich ostatnich płyt; najnowsza zaś to Tańce polskie. Ania i Witek Brodowie oraz współpracujący z nimi Adam Strug to jedni z pionierów „korzennego” muzykowania tradycyjnego w Polsce, i to jest tym cenniejsze, że Ania jest z Węgajt i uczyła się śpiewania od własnej babci, a Adaś jest z Łomży i też łapał tradycję od dziecka. Witek to, o ile pamiętam, chłopak miejski, ale wszedł w tę muzykę, jakby się z nią urodził – pamiętam, jak spotkałam go w Węgajtach, kiedy przyjechałam kilkanaście lat temu na spektakl Teatru Węgajty Gospoda pod Wiecznym Pokojem. Potem była m.in. zabawa ludowa, na której tańczyły ze sobą miejscowe babcie, a grali m.in. Mutka (Erdmute) Sobaszkowa na klarnecie i właśnie Witek Broda na skrzypcach, na których ponoć nauczył się grać tydzień wcześniej…

Brodowie idą od lat konsekwentnie swoją drogą. Śpiewowi towarzyszy lira korbowa, cytra czy fisharmonia, Ania, śpiewająca mocnym, czystym, białym głosem, wykonuje nie tylko pieśni przekazane jej przez babcię, ale i zaczerpnięte z różnych kolekcji – w wypadku Pieśni Maryjnych z Archiwum Muzycznego Folkloru Religijnego przy muzykologii na KUL i z materiałów własnych, w Tańcach polskich – z różnych źródeł. Na pewno na koncertach słucha się tej muzyki inaczej niż z płyt, zwłaszcza pieśni maryjnych, w końcu to jednak pieśni kościelne. Ale obie płyty warte posłuchania. Na ich stronie też można posłuchać tego i owego.