Ten dziwny Schubert
Takie stereotypy są o nim: osoba kameralna, nieśmiały młodzieniec (zmarł mając ledwie 33 lata), twórca związany przede wszystkim z pieśnią, której romantyczną odmianę właściwie stworzył. Wszystko prawda, ale to tylko część prawdy.
Schubert w pieśniach a Schubert instrumentalny to dwie całkiem różne sprawy. Zwykle się uważa, że w pieśniach opanował formę w sposób mistrzowski, są one logicznie zbudowane czy gdy są zwięzłe, zwrotkowe, czy rozlewnie śpiewne, czy rozciągają welon ponurości. Podobnie z krótkimi formami fortepianowymi, bardzo intymnymi, takimi jak Impromptus czy Moments musicaux. Miniaturki-cacka, liryczne obrazki – tak zwykło się je widzieć.
Ale muzykę instrumentalną w większości, z sonatami fortepianowymi i niektórymi symfoniami na czele, zwykło się lekceważyć i sądzić, że się one Schubertowi nie udały – nie wyszedł tu jeszcze całkiem z klasycyzmu a la Beethoven (a przecież późny Beethoven to już praktycznie romantyzm), a próbuje swobodniejszej formy romantycznej i wychodzą z tego nudziarstwa – jak to ktoś kiedyś ujął litościwie: niebiańskie dłużyzny.
Dziwne to są utwory. Rzeczywiście dla współczesnych musiały być mało zrozumiałe. I jeśli ktoś nie ma odpowiedniego podejścia, mogą faktycznie wydać się nudne. Ale kiedy wykonawca wie, że to nie są niebiańskie dłużyzny, jeśli patrzy na te utwory jak na wędrówkę (częsty motyw u Schuberta), w której ważny jest każdy krok i jego powtórzenia – może dojść do istoty dzieła. Ale też może tę istotę widzieć różnie.
Na festiwalu Chopin i jego Europa Schuberta wykonano dość dużo – na czterech w sumie koncertach (jeszcze będzie Niedokończona w wykonaniu Orkiestry XVIII Wieku) – i bardzo różnie, na różnych też instrumentach. Dina Yoffe na recitalu zagrała, niestety na współczesnej Yamasze, ale i tak pięknie wyrzeźbioną, Sonatę D-dur, pogodną niby i radosną, ale i tu są dość dziwne momenty. A parę dni później bardzo indywidualną interpretację Sonaty a-moll D784 dała Yulianna Avdeeva – to dopiero jest przedziwna muzyka. Dziewczyna zagrała to szybciej niż ten pianista, bardziej jakby rytmicznie, transowo i chłodno – całkowite przeciwieństwo obiegowego obrazu Schuberta. Swoją drogą z jakiej ta sonata jest planety – nie wiem. I nikt chyba nie wie.
W poniedziałek wieczorem była istna Schubertiada, jak nazywano spotkania towarzyskie w celu wykonywania dzieł Schuberta. Świetny Aleksander Mielnikow grał na kopii instrumentu Grafa (z 1819 r., czyli z czasów Schuberta; młody Chopin także zetknął się z tą marką z dziesięć lat później); najpierw Fantazję C-dur ze znakomitą skrzypaczką Isabelle Faust, potem Introdukcję i Wariacje nt. pieśni Trockene Blumen z równie dobrym flecistą (na flecie również z epoki) Martinem Sandhoffem, wreszcie sam wykonał Fantazję „Wędrowiec”. A dziś Kristian Bezuidenhout, po raz pierwszy na recitalu (na poprzednich festiwalach grał koncerty Beethovena z Orkiestrą XVIII Wieku), włączył do programu 4 Impromptus op. 90, które, choć tak popularne, też zawierają dziwności. Też grał na tym Grafie, którego dźwięk mnie trochę kole w ucho, brak mu jakichś dolnych częstotliwości i muszę się do tego dźwięku przyzwyczajać, ale on potrafił tak zaczarować dźwięk, że stała się to muzyka intymna, bliska. Piękne to było.
To jeszcze przedziwna ostatnia sonata fortepianowa. Kiedyś uważałam, że nie da jej się nie zagrać nudno, że nawet Rubinstein się strasznie męczył, a tylko Horowitzowi się udało jakoś z tego wybrnąć. Dziś już widzę to zupełnie inaczej. Tu Brendel gra spokojnie i refleksyjnie, ale jednak, jak się okazuje, dość szybko, bo taka Maria Judina – jedna z największych oryginałek w historii pianistyki – gra to samo tak! I mniej więcej w podobnym tempie grał to kiedyś Piotr Anderszewski – i każda nuta była fascynująca! Ale było to dawno i niestety przestał już tę sonatę grywać.
I na koniec, żeby odejść od fortepianu, utwór, od którego ciarki mi chodzą po grzbiecie od pierwszych dwóch akordów. Można znaleźć dalsze części tego nagrania, ja tu jeszcze podam link do wolnej części, która jest już chyba z innego świata.
Komentarze
Moje ulubione Schubertiana to „Trout” Quintett i Symfonia Nr. 5. Ta ostatnia przypominajaca bardziej Mozarta niz inne symfonie schubertowskie.
W Polsce wszyscy chyba juz spia. Milych snow.
No, cóż, jeszcze nie wszyscy. Niektórzy – jeżeli p. D.Sz. sprowokuje nowym wątkiem – zamiast po skończeniu wieczornej pracy pójść grzecznie spać, poczytają oną prowokację, prasną a to w jeden a to w drugi link i zaczną grzebanie w płyciutkiej (własnej) pamięci, sięganie na półeczki (głębsze) z płytami – to wtedy
Spanko licho bierze.
Choć w dobrej wierze
Na nocnym deserze
Sz. i Sch. byli. Poleżę
– lecz się nie zmierzę
z materią (Sz)czerze
bom już w parterze.
Bęc.
Jednakowoż do poduszki pana Sch. wysłucham.
A ja nie do poduszki ale na przebudzenie. Bardzo lubię Schuberta, wszystko. Alfred Brendel nagrał komplet dzieł fortepianowych, często tego słucham, pudełko z tymi płytami stale leży na wierzchu. Nigdy nie słyszałem dotąd Schuberta Judiny – zupełnie niesamowite, te groźne pomruki i złowieszczy nastrój, zresztą każdy może podłożyć sobie inne znaczenie – ale zawsze niesamowite. W świetnym filmie POPATRZ NA MNIE Agnes Jaoui (jeśli będzie okazja – nie wolno przepuścić) pieśń Schuberta AN DIE MUSIK, zaczynająca się od słów Du holde Kunst – jest doskonale użyta w finale filmu. Treścią filmu jest historia niezbyt utalentowanej dziewczyny, pragnącej zostać śpiewaczką, jej nauczycielki śpiewu (w tej roli sama rezyserka) oraz jej ojca, znanego pisarza, w ogóle nieinteresującego się córką i jej ambicjami. Pieśń Schuberta stanowi doskonałą puentę całej historii.
Pani Doroto!
Ja bardzo lubię Schuberta. Nie mam czasu na dłuższe przebywanie przy komputerze, to odsłuchałem jedynie link pod nazwą „wolnej części” (bardzo mi się spodobało, takie utwory mnie wyciszają), ale zastanawia mnie, dlaczego w opisie YouTube nie ma nazwiska Schubert? I co to był za utwór?
Torlinie, jest opis, ale z prawej strony – to z Kwintetu C-dur, tego samego co w poprzednim linku.
Piotr M – Bardzo lubię filmy Agnes Jaoui, ale tego akurat niestety nie widziałam. Du holde Kunst – utwór-emblemat niemalże. Nawet w polskiej poezji (a może by tak…do Tomaszowa…).
60jerzy – sorry za zabranie kawałka nocy 🙂
O. Klawiszowego Schuberta mogę słuchać na okrągło, zwłaszcza gdy grane to na jakim starym instrumencie. Pozostałej kameralistyki zresztą też; symfonii nie lubię.
Bardzo lubie Schuberta na cztery ręce, np. takiego (tylko lepiej ze Staierem i Lubimowem)
http://www.youtube.com/watch?v=EzsbyAp8C9o
Kiedy z siostrą grywałyśmy na cztery ręce (dawno już…), grałyśmy taki marsz Schuberta, ale nie ten najpopularniejszy, głośny, tylko taki smutny, w c-moll, nie znalazłam tego na YouTube.
A Lubimowa będziemy tu mieli w sobotę z całym recitalem na starych forteklapach (Haydn, Mozart, Glinka, Chopin). Szkoda, że się rozdwoić nie można, bo na Rynku Starego Miasta – Marilyn Mazur…
A jeszcze a propos wolnej części Kwintetu C-dur, to była ona wykorzystana już w niejednym filmie, ale najbardziej wbiła mi się w pamięć w Carrington, po śmierci towarzysza życia głównej bohaterki i podczas jej przygotowań do samobójstwa. Muzyka żałoby.
Jeśli już mowa o „Franzu” to polecam artykulik Bohdana Pocieja: http://free.art.pl/podkowa.magazyn/nr3132/schubert.htm
Ja się wyłamię z „okrzyków tłumu”. Mnie Schubert jakoś nie potrafi do siebie przekonać. Co zrobić? 🙂
Jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?
Choć nie powiem, sporo utworów sobie cenie. Numer 1 – Ave Maria (banalnie, wiem). Zachecony wpisem PA2155 włączyłem nawet Symfonie Nr. 5 w wykonaniu London Festival Orchestra (dostałem kiedyś w prezencie i tylko takowe wykonanie posiadam). Wysłuchałem (mam wolne, więc mogłem sobie pozwolić na odrobinę luksusu – lampka wina i błogi spokój). Niestety, nadal nie porywa.
Może dlatego, że obecnie jestem w nastroju „patetyczno-klerykalnym” 🙂 po przesłuchaniu przez weekend:
1. Praetorius: Mass (McCreesh)
2. Bach:Wielka msza H-moll (Richter)
3. Mozart: Msza C-dur „Krönungs – Messe” (Eugen Jochum).
Dodam, że ten ostatni to najprawdziwszy „winyl” 🙂
Pozdrawiam
Paweł
No rzeczywiście, był jeden niepianistyczny akapit! 😉
A poważniej, nie do końca rozumiem, co Autorka chciała powiedzieć wskazując, że niektóre fragmenty Shuberta są „nie z tego świata”.
kane: Bardzo lubię Bohdana Pocieja prywatnie, bo jest przemiłym człowiekiem, ale jak widzę o modusach i idiomach, to przykro mi, odkładam. Nie dlatego, że słowa za trudne 😉 , tylko że tworzy się brzydki żargon, kiedy to samo można powiedzieć prościej i przystępniej…
No i nie każdy lubi każdą muzyką, to jasne 🙂
foma: sformułowanie „nie z tego świata” było swobodną ekspresją autorki próbującej oddać – jak widać, w sposób niezbyt udatny – swoje odczucia wiążące się z opisywanym utworem w taki sposób, by (patrz pierwszy akapit) nie popadać w fachowy żargon 😆
Ale fachowy żargon, przy wszystkich ułomnościach, ma to do siebie, że przy mniejszej lub większej odrobinie wysiłku da się zrozumieć, co autorka chciała powiedzieć. Swobodne ekspresje zaś obarczone są dużym ryzykiem niezrozumienia, które to ryzyko w przypadku mojej osoby ziszczyło się 😆
Ziściło się chyba… 😉
Jak chcecie żargonem, to mogę Wam rąbnąć taki żargon, że dopiero się zadziwicie 😆 I trzeba będzie nowe W oparach absurdu napisać…
Nie chcę żargonem 👿
No, chyba że mały kawałeczek, żeby wiedzieć, że jeszcze bardziej nie chcę 😉
A propos żargonów, przykład trochę pikantny, ale jeden z moich ulubionych.
Na wykładach z historii współczesnej, jeden z moich profesorów zwykł mawiać „kwiatki” z gatunku:
„Tkwiąc w swych przekonaniach, wielu polityków zdawało się zapominać o prawie, które fizycy odkryli już dawno temu: „czas nie h…, nie stoi”.”
Czyż można prościej??
🙂
Pozdrawiam i prosze o wybaczenie
Paweł
ziszczyło = ziściło + zniszczyło 😉
kane, trudno wybaczyć błąd ortograficzny. Powinno być ch… 😉
żeczywiście 😆
Wiem foma wiem, naprawdę.
Ale chciałem mniej wulgarnie :D:D
Pozdrawiam
Paweł
Czy wulgarność jest stopniowalna?
No, skoro ryzyko się zniszczyło, to chyba OK? 😀
Cóż, moim zdaniem wulgarność jest stopniowalna. Przynajmniej ja widzę różnicę poziomu pomiedzy jednostkowym zachowaniem, nawet takk spektakularnym jak „spieprzaj dziadu” a Jankiem z pod sklepu, który na 10 słów 8 „załacinni” – jak mawiała moja profesor od łąciny 🙂
A co do wulgaryzmu i żeby jednocześnie nie odchodzi od nadrzędnej tematyki blogu. Salieri w „Amadeuszu” Formana zarzuca Bogu, że obdarzył talentem „wulgarnego małego człowieka o sprośnym chichocie”.
I tu pytanie do Szanownej Pani Dorotki. Czy Mozart w jednej ze scen filmu puszczający „bąki” (tak jakoby miał jego zdaniem grać Salieri) jest wulgarny, nieprzyzwoity czy tylko wpisuje się w humor tamtych czasów? Bo że obdażony był swoistym poczuciem humoru to pewne. Wystarczy poczytać korespondencję z siostrą.
Pozdrawiam
Paweł
Absolutnie wpisuje się w humor i, by tak rzec, poetykę tamtych czasów. Choć film jest na podstawie sztuki dwudziestowiecznego dramaturga:
http://en.wikipedia.org/wiki/Peter_Shaffer
A ja na ten temat pisałam już tu:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=78
żeczywiście 🙂
…zecywiście coś skace po trotuaze… 😀
Linki przeczytane 🙂
Co do Pani dawnego wpisu, zgadzam się w 100%.
Zresztą sprawy „nocnikowe” tamtych czasów… Najogledniej mówiąc swoisko było.
Zbudowany jakieś 100 lat przed naszym kompozytorem najwspanialszy pałąc świata (vide: Wersal) nie miał ani jednej łązienki. W książkach medycznych trafiało się na takie perełki: „”kąpiel, jeśli nie jest środkiem medycznym, jest nie tylko zbyteczna, ale bardzo szkodliwa dla ludzi. Niszczy ciało, napełniając je, czyni je podatnym na parcie złych aspektów powietrza” 🙂 🙂
A jak już jesteśmy przy Salierim i Mozarcie. Przeczytałem kiedyś, że podobno ten pierwszy na łożu śmierci przyznał się do otrucia Amadeusza (wiem wiem, Mozart tego imienia nie używał). Prawda li to z tym otruciem czy kolejna spiskowa teoria dziejów?
Bo z tego co pamiętam to badacze tematu skłaniali się raczej do bardziej prozaicznego powodu zgonu jak: gruźlica płuc czy zapalenie opon mózgowych.
Pozdrawiam
Paweł
To ja sie odmeldowuję z placówki wysunietej – następne raporty z drogi. Zachowujcie się, bo jak wrócę i zauważę, ze rozrabialiscie, to zobaczycie!
O jak wrócę, to pozbieram zaległą twórczość. Tymczasem kłaniam sie i do napisania!
A, bardzo proszę o zapewnienie pogody od morza do samiuśkich Tater!
Alicja
Pani Kierowniczko, dzisiejszy dzień rozpoczęłam od małej Schubertiady (zainspirowanej powyższym wpisem), by następnie przystąpić do lektury wytęsknionego wywiadu z Markiem Minkowskim. Jestem pod wrażeniem i chylę czoła. Jest to najbardziej gęsty pod względem informacji i wątków wywiad z MMM, jaki dotąd czytałam. Na zaledwie dwóch stronach zmieściła Pani esencję jego bogatej muzycznej osobowości, zachowując w dodatku przejrzystość formy!
Zapraszam do siebie na pierwszy odcinek relacji z Jarosławia 😉
Pomyślnych wiatrów, Alicjo, i do niedługiego zobaczenia, I hope 😀
kane – owszem, teorie co do śmierci Mozarta obecnie skłaniają się w stronę przyczyn naturalnych:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wolfgang_Amadeusz_Mozart
Podobno ten paciorkowiec wtedy ostro grasował. A co do Salieriego, nie wiem, czy to nie literatura po prostu, a nawet jeśli się przyznał, to przecież w stanie niepoczytalności można się przyznać do wielu rzeczy.
Beata – ten wywiad i tak jest skrócony 🙂 A teraz już lecę czytać relację!
Tak właśnie mi się zdawało, że miało być np. jeszcze o muzyce, której MMM słucha, ale sam nie wykonuje 😉
Droga Alicjo, pogody az do siamiusieckich Tater od Bałtyku, morze nasze moze!!!!
Witam najpiękniej i uklonnie wszystkich z Pania Szefowa na czele, Szubertiadom (oj, te ogonki) bliska sercu pokrzepiona. Z pasja zagłębiłam sie w Pogorelica (wiem, stare, ale przecie zbieram), szczerze mówiąc nie dziwie się niczemu (z autopsji, ale cicho, sza, nie wolno…)
Na razie zbieram manatki no i czekam na podtrzymanie na duchu w peregrynacji zamierzonej. Obiecuje furę zdjęć i nieobecność przez dwa miesiące. Tudzież dziennik pisany popołudniową pora.
Sciskam czule i biegne kupowac skarpetki
(te ogonki to odnaleziony wlasnie przed chwila korektor ortografii. Ale nie rozumie jezyka plynnie plynacego. Pewnie 10000 slow, a tu akurat 10001
Teresko, no to będziemy śledzić dziennik z zapartym tchem 🙂
To ja w takim razie uzupełnię tu to, co wypadło z wywiadu z Minkowskim.
Pełna odpowiedź na przypomnienie jego słów o muzyce jako teatrze dla ucha, brzmiała tak:
„Wiele rzeczy się mówi… Owszem, jest nim, podobnie jak obiad jest teatrem dla zmysłu smaku. Wszystko jest teatrem. Nawet religia nim jest – dla wiary wewnętrznej człowieka”.
Po stwierdzeniu, że jest kojarzony z kompozytorami, których dzieła częściej wykonuje, było tak:
„- A dlaczego to właśnie ci kompozytorzy?
– Trudno powiedzieć, czemu do jakiejś muzyki odczuwa się więcej sympatii. U mnie dzieje się to w sposób instynktowny.
– O muzyce XX wieku powiedział pan kiedyś, że woli dyrygować tą bardziej zbliżoną do tonalności.
– To prawda. Kiedy słucham znakomitych dzieł z kręgu serializmu, myślę, że mogę je podziwiać, ale że raczej nie będę ich wykonywać. Podobnie jest np. z muzyką George’a Crumba. Lubię ją, ale to nie mój język i nie mój genre. Podobnie z muzyką renesansu czy średniowiecza – są w niej rzeczy wspaniałe, ale nie dla mnie”.
O ewentualnym nowym festiwalu było:
„Być może – rzecz jeszcze leży w sferze projektów – poprowadzę festiwal w Izraelu, w teatrze antycznym blisko Cezarei, który leży na terenach barona Rotschilda; znalazł się mecenas, który pragnie ufundować tam festiwal poświęcony przede wszystkim muzyce barokowej”.
Witam,
Schubert? – I znow Sokolov wraca jak bumerang 🙂
Otoz, wykonanie Schuberta, ktore mnie poruszylo najbardziej
to byla interpretacja Sokolova Sonaty c-moll D 958 tegoz
kompozytora w FN pod koniec maja 2007.
Na Forum GW „Muzyka klasyczna” recenzentka (po bardzo
doglebnej analizie „sposobu Sokolova na ten utwór”) napisala,
ze do Schuberta to … tylko Richter i Sokolov.
Poczatkowo myslalem, ze prawda jest bardziej nietrywialna.
W szczegolnosci przesluchalem gruntownie nagrania Brendla
i M.J. Pires.
Dzis mysle, ze rzeczywiscie do Schuberta to tylko Richter
i Sololov!
Serdecznie pozdrawiam,
O.
No, ja bym powiedziała, że nie tylko, ale na pewno bardzo, bardzo.
Też pozdrawiam i lecę na polski debiut na festiwalu – niejaki Piotr Różański z Krakowa, lat 19, student prof. Popowej-Zydroń, podobno obiecujący. Opowiem oczywiście.
Dziękuję za uzupełnienie fragmentów wywiadu 🙂
Niestety nie każdy obiad zasługuje na miano teatru 😉 (no gdyby się już bardzo uprzeć, to może teatru spalonego), ale na szczęście i takie się zdarzają (na przykład nasz niedzielny w czerwcu w Warszawie) 😉
Ten festiwal w Izraelu to byłoby COŚ! Będę trzymać kciuki.
Chyba największym zaskoczeniem byłoby dla mnie gdyby MM nagle zajął się renesansem i średniowieczem. Ale cieszę się, że i tę muzykę docenia.
Jako czlek uparty 🙂 musze podtrzymac opinie:
„Do Schuberta to tylko Richter i Sokolov.”
(Oczywiscie mam tu na mysli jedynie pianistow.
Nie ja jestem autorem tej opinii – patrz moj post
wyzej – ale sie pod nia podpisuje).
Byl taki moment, ze do tej dwojki mialem zamiar
dolaczyc Lupu. To tez jeden z moich ulubionych
pianistow. (O niedawnym koncercie Lupu
w Sztokholmie byla piekna, emocjonalna relacja
na forum GW „Muzyka klasyczna” – gral tam on
wlasnie Schuberta).
Ale jednak nie: – to Richter i Sokolov interpretuja
Schuberta w najblizszy mi sposob!
(I zreszta dzieki nim przekonalem sie do tego
kompozytora. Przedtem to on mnie lekko nudzil…)
I nic na to nie moge poradzic 🙂
Pozdr.
O.
Alicjo,
milej podróży, przyjemnych wakacji i ladnej, nie męczącej pogody w kraju.
🙂
@Pani Kierowniczka (09:54): szkoda, że nie będzie Pani na koncercie Marilyn Mazur – chętnie bym sobie o tym poczytał…
No chyba, że ktoś z Blogowiczów się wybiera i zechce się podzielić wrażeniami (np. zeen ma już wprawę) 🙂
No też żałuję bardzo. W zeszłą sobotę również żałowałam, że nie poszłam na Avishaia Cohena – wszyscy bardzo chwalili ten koncert. Ja go już zresztą słyszałam wcześniej na żywo w tym samym miejscu. Teraz się jeszcze waham – Lubimow też bardzo atrakcyjny, ale jego słyszałam juz kiedyś na żywo (dość dawno co prawda), a Marilyn Mazur z własnym zespołem – jeszcze nie…
Obiecałam napisać o dzisiejszym debiutancie, Piotrze Różańskim. No więc myślę, że będą z niego ludzie, ale musi bardzo popracować. W naszym krytycznym koleżeńskim konsylium 😉 uradziliśmy, że najbardziej nad barwą. Program miał ciekawie ułożony: Bacha Fantazję chromatyczną i fugę (zagraną ciężkim dźwiękiem a la Nikołajewa), Mozarta Fantazję c-moll i Chopina Poloneza-Fantazję, w drugiej części Preludium, Chorał i Fugę Francka i Chaconnę, wczesne dzieło Gubajduliny (1962). Chopin to zdecydowanie nie jego bajka, natomiast miło mnie zaskoczyło, że wciągnęłam się we Francka, którego nie znoszę. Podobała mi się dość Gubajdulina, jak i zagrana na bis jedna z młodzieńczych Etiud Pawła Mykietyna. Podobno lubi kameralistykę, co dobrze rokuje.
To ja przyłączam się i podtrzymuję Tereskę na duchu:
Bądź mi przewodniczką! 😀
Przetrzyj szlaki i oświeć lud zasiedziały. Opisz wszelkie zasadzki i trudności, zachwyć widokiem i przeżyciem.
Przydałby się jakiś podręczny, kieszonkowy komputr na baterie. 🙂
Powodzenia!
Najlepiej taka zabawka, jaką sobie sprawiła Alicja 🙂
Ale przy takiej wędrówce to lepiej jak najmniej dźwigać…
Aha! jeszcze wiadomość dla Tereski: właśnie dostałam nowe CD pt. „Legendarna Wiera Gran”, wydaną przez Polskie Nagrania. 18 piosenek, a jako ostatnia – oczywiście Jej pierwszy bal Szpilmana-Szlengla, w nagraniu z 1949 r.
Witam
W zwiazku z moim ostatim postem, mam pytanie. Jak Pani ocenia
interpretacje Schuberta w wykonaniu Lupu? Czy wiadomo cos,
czy pianista ten wystapi w blizszej lub dalszej przyszlosci w Polsce?
Uklony,
O.
No i wpis o Schubercie mnie minął…
Dziwi mnie trochę to dawniejsze podejście do Schuberta. Tym bardziej, że spotkałem się z tezą, iż muzyka romantyczna więcej zawdzięcza Schubertowi i później Schumannowi, niż Beethovenowi, który pozostał tyleż postacią podziwianą, co osobną. Może to trochę kwestia legendy wokół osoby? Schubert nie bardzo pasował na symbol romantycznego artysty…
Schubert… no owszem, nie cały. Ale ile on miał czasu w życiu na tworzenie dojrzałych dzieł? Późne sonaty lubię (Perahia bardziej niż Brendel), symfonie — niektóre, Mszę As-dur, w miarę, w miarę. Pstrąga słyszałem nieco zbyt często… Za to nie tak dawno słuchałem (i to zafascynowany) Kwartetu „Śmierć i dziewczyna”.
Radu Lupu wystąpi 1 maja 2009 w Filharmonii Narodowej w Warszawie:
Piątek, 1 maja 2009, godz. 19:30
ORKIESTRA SYMFONICZNA FILHARMONII NARODOWEJ
Antoni WIT – dyrygent
Radu LUPU – fortepian
Bogusław SCHAEFFER – Monosonata na 24 instrumenty smyczkowe
Ludwig van BEETHOVEN – III Koncert fortepianowy c-moll op. 37
Robert SCHUMANN – Koncert fortepianowy a-moll op. 54
Leszczyński chciał namówić go, żeby zagrał koncert Andrzeja Czajkowskiego, bo to dla niego został napisany i on dokonał prawykonania. Ale on odmówił, twierdząc, że za trudny 🙁
PAK-u, też mam tego Perahię, bardzo przyzwoite wykonanie, jak to u niego.
Ad vocem do 60Jerzy:
Bardzo dziekuje za informacje o koncercie Lupu w W-wie. Oj, ja go
uwielbiam w Schumannie, a on bedzie gral moj najukochanczy
na calym swiecie koncert fortepianowy!
Przy okazji sprobuje cos zalatwic 🙂 60jerzy wydaje sie byc
– powiedzmy – wplywowa 🙂 osoba w polskim zyciu muzycznym…
Zaproscie Fazila Say’a z koncertem do FN. Prosze nie tylko w
swoim imieniu, ale takze w imieniu tych wszystkich polskich
melomanow, ktorzy chcieliby go wreszcie uslyszec na zywo.
(Moze takze autorka tego blogu moglaby cos w tej sprawie
pomoc 🙂 )
Serdecznosci!
O.
I w ten sposób zbiegną się dwa wątki – świeżutki dot. Lupu o raz temat zadany w wątku. Wrzucam poniżej swoje wrażenia z koncertu Lupu w zeszłym roku (w kwietniu) w Lipsku, które podesłałem znajonej za granicą -stąd brak polskich liter.
…dopisze pare slow na temat koncertu Radu Lupu. Juz sam fakt, ze moge pamiecia wrocic do koncertu sprzed ponad dwoch tygodni (sycac swe jestestwo innymi doznaniami muzycznymi) jest najlepszym swiadectwem, ze cos musialo sie stac, cos, co utrwalilo wrazenia (sama to Pani – jako uczestniczka wielu wydarzen muzycznych – przyzna, ze bywa iz nazajutrz mamy klopot z opisem wrazen; chyba ze mielismy nieszczescie uczestniczyc w katastrofie muzycznej). Program krotki (ilosciowo): Schuberta rzadko grywana sonata D-dur (D 850) i I zeszyt preludiow Debussy`ego. Dwa jakze rozne swiaty dzwiekowe, ktore dzieli wlasciwie wszystko: estetyka, poetyka, harmonika, melodyka i kazda inna -yka (ale nie technika!). Jest jednak cos, co je laczy: stanowia wobec zabierajcego sie do nich pianisty wyzwanie. A takze to, ze nie naleza do tych „samograjow” – wdziecznych, nadobnych, broniacych sie swoja uroda w kazdych warunkach. Schubert (zwlaszcza w tej sonacie) jest wlasciwie jedna wielka pulapka i problemem (stad moze ta widoma nieobecnosc w nagraniach i repertuarze koncertowym). I Lupu podszedl (przynajmniej ja to tak widzialem i czulem) w sposob przewrotny: podszedl do instrumentu, zasiadl przy nim jak po sytym obiedzie, zrelaksowany – ot mam cos do zagrania, zaczynam. Boze, jakie proste, oczywiste, by nie powiedziec banalne te schubertowskie pomysly – prawie jak dla studenta, ale przelecmy to. CHociaz, o nie tutaj cos jakby nie tak oczywiste, ale nie ma pewnosci. No tak, wracam do oczywistosci. Ale na dole strony i dalej cos ten Schubert zwodzi mnie, sprawdza czy nie zasypiam nad jego tekstem? Daje mi pierwsze kuksance, a nawet zdziela przez plecy: jezeli liczyles na sen, to jestes w bledzie. I jak to w ogole ugryzc? I tak sobie poczynal nasz Lupu z ta sonata, dajac wrazenie uczestniczenia w czyms jak najbardziej prywatnym, osobistym zmaganiu sie z schubertowska materia. Z poczatkiem jego gry myslisz zuchwale: „tez potrafilbym tak zagrac”, pod koniec szepczesz z pokora: „tylko on ma prawo mierzyc sie z tym utworem”. Tę przestrzen miedzy tupetem ignoranta a zachwytem wyznawcy trescią wypelnic są w stanie tylko wielcy. A do nich Lupu z cala pewnoscia nalezy. Gdyby ktos mial jeszcze jakies watpliwosci, to jego interpretacja Dabussyego musiala pozbawic chocby cienia niepewnosci. Debussy stanowi zawsze wyzwanie. Kusi oczywiscie wszystkich, daje mozliwosci i margines swobody – duzy, moze za duzy. Oddech wolnosci od pierwszej do ostatniej nuty. Czyzby? Skadze. Same pulapki. Ale czy zastawia je kompozytor czy w pocie czola buduja je sobie sami pianisci? pojawia sie pytanie – najlepsza muzyczna metafore tych wszystkich pulapek jest – a jakze – Ondyne z „Gaspar de la nuit” grana przez Argerich. Fenomenalnie rzecz napisal Debussy, a Argerich genialnie pokazala te ton wody z jej zyciem nad- i podwodnym oraz jak zabierac sie do sprawy. Z wyobraznia – muzyczna, ale nie tylko. Lupu podszedl do tego zeszytu wlasciwie bez sentymentu, mozna by rzec po mesku. Wszystkie te nastroje, pejzaze malowal zdecydowanymi pociagnieciami pedzla, jezeli nad czyms sie zatrzymywal – lub wzruszal, bo na wzruszenie tez bylo miejsce – to nie pointylizowal detalu milionowymi dziabnieciami pedzla. Mimo ze impresjonizm, to realizowany innymi srodkami niz zwyklo sie to czynic z tą muzyka.Emocje, ktorymi gral Lupu, byly szalenie skondensowane, ale calosc w intensywnosci doznan, bogactwie dzwieku – nieomalze orientalna. Zestawiajac ten recital z genialnym w dalszym ciagu nagraniem Zimermana – stawalem wobec zagadki i pytania: ktory ma racje, ktory jest blizszy prawdy, co w ogole jest prawda? Stawianie pytania: jak grac Debussyego jest jednak niewlasciwe. (za wyjatkiem odpowiedzi: dobrze). Sensowniejsze jest pytanie co ja tam widze. I po co tam patrze. Tak, tutaj jest potrzebna ogromna odwaga i jeszcze wieksza wyobraznia. A to, czy poety czy prozaika, jest juz nieistotne. Byleby tylko Literata, a nie grafomana. Jezeli w swiat muzyki C.D. wprowadza ktos z takim zdecydowaniem i pewnoscia jak Radu Lupu, to zachwyt tą muzyka pozostaje na zawsze, jezeli zas ktos – nazwijmy to eufemistycznie „nie do konca pismienny” – to jedyne co moze pozostac, to zmeczenie i takie gombrowiczowskie „jak to zachwyca, skoro nie zachwyca”. Po lipskim koncercie moge tylko rzec: jeszcze bardziej zachwyca.
Dzieki 60Jerzy za taki osobisty tekst.
Tak to juz teraz rzadko kto pisze. (Ludzie przestali pisywac do
siebie listy. Slyszalem, ze za czasow Mozarta, listonosz w Wiedniu
pojawial sie 8 razy dziennie! i ludziska listy pisali, oj pisali.)
Teraz wysylamy e-maile… ktore – moim skromnym zdaniem –
sa jedna z glownych przyczyn dehumanizacji relacji miedzyludzkich.
Twoja relacja z wykonania Schuberta jest bardzo zbiezna z relacja
tej melomanki ze Sztokholmu, o ktorej wspominalem. Powiadaja,
ze Lupu to … czarodziej fortepianu.
Pozdr.
O.
Nowa muzyka. Śpiewa pan. Skończył pan, tylko muzyka gra. Znowu śpiewa pan. Skończył pan. Koniec muzyki. Nowa muzyka…
Tak w pewnym żargonie wygląda opis niejednego nagrania 😉
To wiemy już, że tata słucha głównie panów 😉
🙂
Za rok – to już pewna wiadomość – zaśpiewa tutaj Schuberta (żeby być w temacie wpisu) pewien pan, który się nazywa Christoph Pregardien, a akompaniować mu będzie niejaki Andreas Staier, który zresztą wystąpi na chopinowskim festiwalu aż cztery razy 🙂
A sam Schubert to nie mógłby się pofatygować i odśpiewać swoje?
Co, Rudich nie zapraszają?
Rudi są fałszywi 😛
A czy pan Christoph już się opowiedział, co konkretnie zaśpiewa?
Fakt, są chwile, że wygląda na dwóch…
Ale to fałszerstwo tiwi…
Jakby co, to ja o Schubercie 🙂
Podobnież Winterreise 🙂
Ma być też Concerto Koln i po raz pierwszy w Polsce Orchestre des Champs-Elysees. Jakby się kto pytał, to będą też grać Chopina (ci ostatni). A w 2010 Chopina zagra m.in. Il Giardino Armonico, a Normę Belliniego wykona… Europa Galante 😀 A to tylko parę drobnych szczegółów…
No, no: a to się będzie działo! Zapowiadana obsada brzmi smakowicie 😉
Ja tam nie wiem, ale Beata to młoda osoba i gust jej się może zmienić przez ten czas osiem razy… To z czego tak się cieszy?
No, rozumiem, na tę chwilę 😆
To powiada Pani Kierowniczka, że Koncert Koloński będą śpiewać?
A Jarrett o tym coś wie?
Grać będą, bo to orkiestra 🙂
Ciekawe, czy Jarrett o nich słyszał – ale to człek w świecie poważki bywały, więc pewnie tak 😉
Ho, ho! Trzeba będzie rozważyć wybranie się za rok do Warszawy… Oczywiście na koncert. Choć ten 2010 też ciekawie brzmi 😉
Trafila swego czasu w moje rece biografia Schuberta piora Briana Newboulda, muzykologa specjalizujacego sie w tworczosci Franza S. Owze otworzyl moje oczy na wiele aspektow muzyki Schuberta mi nieznanych, np. role polifonii. Zaiste, sluchajac potem Fantazji f-moll na 4 rece z nutami moglem docenic, co tam sie naprawde dzieje.
Newbould zebral tez istniejace szkice i skompilowal „X Symfonie” Schuberta. O stronie polifonicznej tego dziela pisze tam tak:
„[10th Symphony] … displays contrapuntal endeavors – in invertible counterpoint, canon, augmentation, and simultaneous combination of themes – that Bach would have found absorbing, and Beethoven (no mean contrapuntist) would have wanted to stay on this earth a couple more years for.”
Przy okazji; „niebianskie dluzyzny” to termin Schumanna.
Pozdrowienia, jrk
A do stolycy na stadion narodowy w 2012 to jeszcze się nikt nie wybiera? 😯
zeen, dlaczego w przypadku Beaty osiem razy? Jakieś skojarzenia z cztery razy po dwa razy = osiem razy, raz po raz… 😉
„Niebiańskie dłużyzny” to termin Schumanna, ale skwapliwie podchwycany do dziś… Pozdrowienia wzajemne, jrk 🙂
A ja właśnie wróciłam z koncertu, na którym Orkiestra XVIII Wieku grała m.in. Niedokończoną. Pierwsza część była po prostu oniryczna – kontrabasy jakby wyłaniały się spod ziemi, inne smyczki cicho i tajemniczo za nimi, a dopiero na tym tle jak zabrzmiał ówczesny obój… No w końcu można dokładnie usłyszeć, o co tu chodzi 🙂
Bo to w XIX w. nie rozumiano Schuberta. W XVIII w. rozumiano jak najbardziej… 😆
Co za ludzie… wiedzą, co będą robić w 2010 roku…
Podobnie Chopina 😆
foma,
Skąd 8 razy?
Od 30 lat by wyrazić obojętny stosunek do jakiejś sprawy, plemię z którego się wywodzę mawia, że „jest mi osiem razy wszystko jedno” –
no to ja powtórzyłem ósemkę odruchowo…
A w adremie: w XVIII w. rozumiano go krótko, tylko 4 lata, zaś niezrozumienie dziewiętnastowieczne poszło na całość…
Z postu jrk:
“Niebiańskie dłużyzny” to termin Schumanna, ale skwapliwie podchwycany do dziś…
Te dluzyzny mnie nieco nudzily i irytowaly, gdy bylem mlody.
Teraz, bedac „nieco” starszym, wrecz fascynuja mnie one.
Czas sie jakby zatrzymuje; ba, czasem nawet sie cofa…
Kto wie, czy Schubert nie zasluguje na miano „Einsteina muzyki”
za tak nowatorskie podejscie do problemu czasu w kompozycji
muzycznej.
Pozdr.
O.
Coś w tym jest… ze mną też było (i jest) podobnie.
Też pozdrawiam 🙂
Kochani, nie dolacze sie do Was i do dyskusji o moim ukochanym Schubercie, bom pospieszona i biegajaca
Za to zapraszam do galerii
http://www.flickr.com/photos/29981629@N07/
i obiecuje gigantyczna po powrocie
Wybaczcie, ze znowu z innej beczki, ale widac tak juz musi byc. W innej beczce musze siedziec
Z ćwokiem muzycznym pt. haneczka było śmieszniej. Za nic nie mogłam dosłuchać się dłużyzn. To nawet na tubie brzmi niesamowicie. Ale nie niebiańsko.
Teresko, pozdrowienia płynące wprost do innej beczki 🙂 i powodzenia!
Tereniu, śliczne zdjęcia, ale gdzie to?
A nowy wpis trochę dla Ciebie 🙂
Dzieki za wszystko, za wpis o Schubercie wiecznym wedrowcu, za beczki i za z innej beczki… Dorotko, jestes po prostu wspaniala!!!!
Gdzie to?
Chartres to wiadomo, Pays Basque na granicy francusko-hiszpanskiej, Owernia – kolo Clermont Ferrand, tam, gdzie wulkany. Nie mialam czasu opisac ani dopracowac Owernii, ale i to przyjdzie z czasem. Wszystko zanotowane, a ja zbieram karteluszki z notatkami co, po co i dlaczego…
Nowy wpis to ten jeszcze nowszy 🙂
Recital Lupu w Carnegie Hall, w styczniu b.r. pozostanie mi w pamieci. Wlasciwie mialem przywilej wysluchac ten program dwukrotnie , w ciagu dwoch dni. Jego Schubert byl dla mnie zawsze idealem : dziwne, ze Sonaty D-dur , ktora gral juz w NY 25 lat, niegdy nie zdecydowal utrwalic na plytach. Debussy, dotad w NY przez niego nieprogramowany, byl rewelacja. Postaram sie zalaczyc fragment swoich spostrzezen pokoncertowych, opublikowanych tuz po koncercie.
Kiedy wśród koneserów pianistyki pojawia się kwestia największych muzyków obecnych dziś na estradach świata, nazwisko Radu Lupu pojawia się nieodmiennie na szczycie listy wymienianych pianistów. Jego ostatni recital oferowany w Purchase College, i dwa dni później w Carnegie Hall po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, iż mało kto- jeśli ktokolwiek- jest mu w stanie dorównać jeśli chodzi o śpiewanie na fortepianie, a może bardziej nawet o malowanie na tym perkusyjnym z natury instrumencie. Tym razem w jego programie znalazła się nie oferowana przez niego nowojorczykom od blisko 25 lat, Sonata D-dur D.850 Schuberta, oraz pierwszy zeszyt 12 Preludiów Debussyego nigdy dotąd nie wykonywany w Nowym Jorku. Każde kolejne spotkanie z tym artystą zmusza krytyka do szukania nowych określeń, nowych komplementów czy pochwał. Lupu wydaje się istnieć w swojej jedynie sferze. Siedząc na krześle, z wyprostowanymi plecami i wyciągniętymi przed siebie rękami, wydaje się być jakimś medium przekazującym sygnał nadany przez kompozytora. Nie znaczy to, że jest to obojętna, czy pozbawiona uczuć sylwetka: często jego twarz wykazuje emocje, które inspirują interpretację. Koniuszki jego palców wydają się posiadać własny mózg, innymi słowy: sygnał który im wysyła , jest idealnie zrealizowany. Wydaje się, że nie ma jakiejkolwiek zapory pomiędzy wolą, a materią, i że kontrola nad klawiaturą jest absolutna. Gdyby był to artysta malarz, można by powiedzieć że ma całkowitą pewność kreski.
Uważana za najbardziej „beethovenowską” ze sonat Schuberta, sonata D-dur potrafi być problematyczną kompozycją dla niektórych wykonawców. Pod palcami Lupu nabrała ona innej niż zazwyczaj osobowości. Rytmiczny motyw powtarzanych ósemek zabrzmiał tym razem jak gdyby grany jednym smyczkiem, a nie stukany placami. Wszechobecne figuracje triolek, często nabierają charakteru bezsensownej bieganiny po klawiaturze: Lupu jako jeden z niewielu potrafił im nadać melodyczny sens. Nie mniej zachwycała koncepcja tej blisko 40minutowej kompozycji, w której pianista potrafił tchnąć uczucie spontaniczności, improwizacji. W długiej, niespokojnej i fragmentarycznej drugiej części sonaty, ten element rapsodycznej improwizacji sprawił, iż zazwyczaj trochę bezładna faktura, nagle nabrała sensu. Najważniejszą może cechą gry tego pianisty jest, że na moment nie zapomina on o wokalnej roli tej muzyki. Jego dźwięk na fortepianie jest legendarny: aksamitny, ciepły, nośny: słuchając go, mamy prawo zapomnieć, że gra na instrumencie perkusyjnym. To, co często określam jako „śpiewaniem na fortepianie” pod jego placami staje się rzeczywistością. Nie chodzi mi o grę legato, która jest w najlepszym przypadku zaledwie podstawą tej rzadkiej umiejętności, ale właśnie o nadanie frazom wokalnego charakteru. Absolutnie rewelacyjnym był cykl preludiów Debussy’ego, który być może nie całkiem słusznie pianista przedstawił jako niemal nieprzerwaną całość: o ile popieram tego rodzaju decyzję w przypadku ściślej ze sobą powiązanych Preludiów Chopina, o tyle w przypadku francuskiego kompozytora są to indywidualne miniatury, każda o innym nastroju i charakterze. Była to jedyna krytyczna uwaga pod adresem tej kompozycji. Lupu okazał się niezrównanym kolorystą i być może po raz pierwszy miałem uczucie, iż on rzeczywiście nie gra już na instrumencie: klawiatura fortepianu przerodziła się w płótno, a palce w miękkie pędzle kreujące pastelową kompozycję. Nie przypominam sobie , abym kiedykolwiek dotąd usłyszał- nawet w niezapomnianych interpretacjach tych preludiów przez Zimermana- tego gatunku gradacji dynamicznych, czy prowadzenia trzech róznych muzycznych pasm w pianissimo. Przychodził mi na myśl opis gry Chopina, w którym autor również wspomina jak wiele potrafił on przekazać nie wykraczając poza mezzo-forte.
Być może największej satysfakcji pianista ten dostarczył mi udowadniając , iż to czego często nie mogę się doszukać w grze innych, nie jest jedynie wytworem wyobraźni. Pamiętny był to wieczór.
PS Lupu od lat nie pojawil sie wiecej w studio nagran. Czasami jego koncerty na zywo sa transmitowane, czasami-podobnie do Zimermna i Pogorelicza- nie pozwala na ich transmisje. Jestem w posiadaniu bardzo dobrze brzmiacych( z braku lepszych) nagran pirackich wspomnianych nowojorskich recitali. Jaka szkoda, ze dla czytelnikow,nieznajacych z bliska jego gry, nie ma mozliwosci „klikniecia” w klawiature i….natychmiastowego odsluchania. A moze jest, i jedynie o tym nie wiem?
Ja znalazłam tylko to impromptu:
http://www.youtube.com/watch?v=jfHeAQ18BTA&feature=related
I jeszcze:
http://www.youtube.com/watch?v=7d-e1INR3oo
Mało… 🙁
Dzięki za interesujący opis spotkania z pianistyką Radu Lupu.
Wkrótce pojawi się w NY, gdzie z filharmonikami nowojorskimi gra poniższy program – bilety już można kupować. My w Polsce musimy jeszcze trochę poczekać.
Thursday, Jan. 29, 2009, 7:30 PM
Friday, Jan. 30, 2009, 8:00 PM
Saturday, Jan. 31, 2009, 8:00 PM
Soloist: Radu Lupu
Conductor: Riccardo Muti
Beethoven: Piano Concerto No. 3
Scriabin: Symphony No. 2
Mysle, ze gdyby mi bylo dane posluchac Lupu w Schubercie na zywo,
czy to w Sztokholmie, czy to w Lipsku, czy to w Nowym Jorku, to
bym zmienil:
„Do Schuberta to tylko Richter i Sokolov”
na
„Do Schuberta to tylko Richter, Sokolov i Lupu”.
Dzieki za piekna relacje!
Pozdr.
O.
Maly komentarz dotyczacy powszechnego uwielbienia dla fortepianowych kompozycji Schuberta w wykonaniu Richtera i Sokolowa:
Dosc juz dawno stracilem cierpliwosc ( po pierwszych 4 godzinach Iszej czesci Sonaty B-dur i 2 tygodniach Iszej czesci Sonaty G-dur) do schubertowskich interpretacji Richtera. To nie jego wina, tylko wina mojej estetyki…
Sokolow, ktorego mniej znam w tym repertuarze( mam nagrane z internetu zaledwie dwie sonaty: A-dur D.959 i c-moll D.958) ma czesto w swoich interpretacjach predylekcje do niebezpiecznie powolnego pulsu. Tak wiec, to co na zywo moze fascynowac, w nagraniu jest trudniejsze do zaakceptowania.
W przeciwienstwie do w/w artystow, interpretacje schubertowskie Lupu- na zywo i na nagraniach- cechuje spiewnosc, a moze bardziej detalicznie: umiejetnosc spiewania na fortepianie. Richterowskiej frazy, nawet najwiekszy spiewak nie bedzie w stanie skopiowac, bo mu nie wystarczy oddechu…Lupu gra tak, jak gdyby odtwarzal wokalna fraze: takie to proste, i tak nie do pojecia dla calych rzesz ludzi zajmujacych sie siedzeniem przy fortepianie i poruszania ( wzglednie szybko i mocno) swoimi dobrze ywgimnastykowanymi palcami….
Jak mi niestety niejednokrotnie udowodnili tacy mistrzowie jak Arrau, Richter czy nawet cudownie grajacy Sokolow, grac w wolnym tempie jest STRASZNIE trudno!
z postu Romka Markowicza:
grac w wolnym tempie jest STRASZNIE trudno!
Podobnie sztuke grania w wolnym tempie
posiadl Brendel ?! Czy tak?
Oto fragment wypowiedzi Lukasza Borowicza o nim:
„Najbardziej imponujące jest to, że Brendel
całe życie jest sobą. Nigdy na nikogo nie pozował, nie chciał
być atrakcyjny, nie pchał się na okładki, nigdy nie grał muzyki,
która mu nie pasowała. Zawsze pozostawał w repertuarze
mozartowsko-schubertowsko-beethovenowskim i osiągnął w nim niebywałą maestrię. W tej chwili nagrywa konsekwentnie cykl
utworów Mozarta i w Philipsie pojawiają się nieprawdopodobnie wysmakowane płyty.
Wśród nich najpiękniejsze w historii fonografii nagranie wolnej
części z koncertu d-moll KV 466 Mozarta – w tym utworze Brendel
nie ma i nie będzie miał sobie równych. To nagranie to praktycznie
koniec świata, a jak gra niekończące się sonaty Schuberta,
powszechnie uznane za trudne i nudne – dosłownie czas się
zatrzymuje.”
Bardzo mi sie spodobal termin „muzyka nie z tego swiata”. Bo tez i nie byla. W wieku 25 lat Schubert juz wiedzial, ze jego dni na „tym” swiecie sa policzone. Moim zdaniem tworzyl ze swiadomoscia, albo i podswiadomoscia, ze na tym swiecie uznania sie nie doczeka i ze pisze dla nastepnych pokolen.
Nie padly w dyskusji tytuly dwoch utworow, ktore wg. mnie zaliczaja sie do powyzszej kategorii: oba tria fortepianowe, op. 99 i 100. Nie przypadkiem, The Beaux Arts Trio, ktore nagralo te utwory kilkakrotnie, wybralo je na swoj pozegnalny koncert na tegorocznym festiwalu w Tanglewood:
http://performancetoday.publicradio.org/features/2008/04/beaux_arts/index.shtml
Mnie ta muzyka nigdy nie przestanie wzruszac do glebi.
jrk
Nie znam niestety Lukasza Borowicza, ale wydaje mi sie, ze piszac o sztuce Brendela ma absolutna racje. Moglbym sie powiedzmy spierac co do tej szczegolnej czesci koncertu d-moll Mozarta, ktora przede wszystkim nie jest per se wolna i na dodatek posiada burzliwy srodkowy fragment, ale to drobiazg.
Moja sympatia dla tego pianisty pochodzila m.in. stad, ze zawsze mi sie wydawalo, ze on sluzy muzyce i ze nie ma w nim cienia idiosynkrazji. Nie mial zawsze pieknego ,spiewnego dzwieku, i byly okresy, kiedy jego gra stawala sie wrecz kanciasta. Z wiekiem zrobil sie „lagodniejszy” i nieco bardziej wokalny w swojej grze.Ale byla to gra nieodmiennie logiczna i czesto jego autorytet objawial sie w tem sposob, ze sluchacz pozwalal sobie na luksus NIE POROWNYWANIA jego wykonania do innych. Dla mnie jet to zreszta niemal definicja slowa „autorytet” w stosunku do wykonawcy.
Przypadkowo Brendel nigdy nie gral rozwlekle: on sztuki „grania w wolnym tempie ” nie posiadl tylko dlatego, ze mu to nigdy nie bylo potrzebne. Tak jak nie bylo to potrzebn mojemu innemu pianistycznemu idolowi Wilhelmowi Kempffowi, ktorego artyzm odkrylem dosc pozno w swoim zyciu: na szczescie dla mnie, nie za pozno!
Co do dwoch kompozycji Schuberta wspomnianych przez pana jrk011, to wlasnie w stosunku do nich czesto uzywano okreslenia „niebianskich dluzyzn”. Okazuje sie, ze -jak to pokazali w mistrzowski sposob czlonkowie Beaux Arts Trio z ich niepowtarzalnym pianista Presslerem- na niebianskie dluzyzny najlepiej pomaga niebianska gra. Ich program z tymi Triami slyszalem-a wlascieiwe mialem przywilej uslyszec- trzykrotnie na przestrzeni kilku miesiecy i za kazdym razem moje zdumienie nas pieknoscia ich interpretacji nie mialo konca.
Nie jestem w stanie stwierdzic, czy jest to muzyka „nie z tego swiata”, choc Andante z Tria B-dur potrafi mnie wzruszyc nawet jako wykonawce. Skorzystanie z tego „link” (Performance today)zalaczony powyzej uwazam za obowiazek kazdego czytelnika, ktory posiada chocby minimalne zainteresowanie w wysluchaniu wykonania, ktore nazwalbym „nie z tego swiata”
Osobno pozwole sobie zalaczyc moja skromna ocene ich nowojorskiego pozegnalnego wystepu w Metropolitan Museum
A teraz „kobyla” na temat cudownej muzyki, w cudownym wykonaniu, czyli The Beaux Arts Trio gra Tria Schuberta. Zbyt powiklane fragmenty, prosze na moja odpowiedzialnosc opuscic: sa one chyba za bardzo adresowane do muzykow, a nie normalnych przyzwoitych czytelnikow, ktorzy z muzykami slusznie nie chca miec nic do czynienia.
Tegoroczny sezon przyniósł dwa muzyczne pożegnania, z których pierwsze, z pianistą Alfredem Brendelem opisywałem kilka miesięcy wstecz. W kwietniu usłyszeliśmy kolejny „ostatni występ” w Nowym Jorku najsłynniejszego chyba zespołu kameralnego, jakim jest The Beaux Arts Trio. Od 1973 ich nowojorską rezydencją stało się Metropolitan Muzeum i tam właśnie wystąpili z pożegnalnym koncertem. Ich pierwszy oficjalny koncert odbył się w 1955 w Tanglewood, i tam właśnie planują w sierpniu b.r. swój ostatni amerykański występ. Lubię lojalność dla miejsc, w których rozwijała się kariera artystów: ich występ mógłby wypełnić trzykrotnie większą Carnegie Hall.
Najważniejszą może doktryną muzyki kameralnej jest to, że w teorii wszyscy członkowie zespołu są sobie równi i mają artystycznie tyle samo do powiedzenia. W przypadku tria Beaux Arts sytuacja była nieco odmienna, ponieważ niekwestionowaną rolę przewodnią grał tam zawsze pianista Menahem Pressler, jedyny oryginalny członek tej grupy, która szczególnie w ostatnich dwóch dekadach przeszła przez kilka zmian personelu. Obecnie ich skrzypkiem jest Daniel Hope (z Anglii) a wiolonczelistą Antonio Meneses( oryginalnie z Brazylii), obydwoje zresztą znakomici instrumentaliści i godni partnerzy seniora-pianisty. Pressler więc nadał swojej grupie muzyczny kształt i co mnie dawniej trochę bawiło, otwarcie i bez cienia skromności o tym zawsze wspominał. Nie ukrywał faktu, że swoich partnerów po prostu uczył jak grać. Na szczęście miał ich czego uczyć i ostatni koncert stał się dla mnie swego rodzaju pokazową lekcją czym może być muzyka kameralna.
W programie znalazły się oba wielkie tria Schuberta, oraz trzyminutowa kompozycja współczesnego węgierskiego kompozytora Georgi Kurtag, powtórzona zresztą …na życzenie wykonawców. Były też trzy bisy(Szostakowicz, Haydn i Dvořak), zapowiedziane i skomentowane przez pianistę, który uzasadnił taki właśnie, a nie inny wybór. Słuchając ich występu, który był jak to było do przewidzenia rozprzedany do ostatniego miejsca, włącznie z krzesłami na scenie, zastanawiałem się czy przez te wszystkie lata byłem nieświadom ich wielkości, czy też Pressler dokonał tego wieczora muzycznego cudu. W wieku lat 84 , nie jest on tak silnym pianistą jak niegdyś-chociaż technicznie był niemal równie doskonały jak dawniej- i tym razem odczułem z jego strony chęć skompensowania fizycznej siły (znanej jako dynamika) ekstra dozą subtelności i przejrzystości nigdy mi chyba nie słyszanej. W kompozycjach znanych mi „od podszewki” znajdowałem detale zazwyczaj ukryte przez wykonawców nie zainteresowanych aż w takim stopniu wyeksponowaniem głosu przewodniego, w każdym momencie, w każdym takcie, w każdej frazie. Wyobraźmy sobie ożywioną i sfilmowaną rozmowę trzech partnerów, w której nagle słyszymy każdego z nich wyraźnie, jak gdyby kamera zatrzymała się na nim właśnie i moment później na innym podczas jego riposty. W normalnej sytuacji jest to prawie niemożliwe i w „normalnych” tradycyjnych wykonaniach, również trudne do osiągnięcia. Kolejnym, trudnym zadaniem dla muzyka grupy kameralnej jest to, jak cicho-lub jak głośno- może on deklamować swoje muzyczne partie. Pressler zdecydowanie poszedł w kierunku mniejszego wolumenu i większej przejrzystości, co pozwoliło niemal na wizualne usłyszenie partytury: tak, jak czasami w sfilmowanych prezentacjach muzyki, kamera pokazuje fragment partytury, grany przez takiego czy innego instrumentalistę orkiestry.
Zbyt wiele detali do omówienia w kronice nie adresowanej do specjalistów, ale o jednym chciałem jeszcze wspomnieć, jak gdyby w odpowiedzi na pytanie, czym się kieruję wydając muzyczne sądy. Jednym z probierzy jest dla mnie na przykład sposób w który muzyk gra triole, czy nawet czteronutkowe grupy dźwięków. Proszę sobie zaśpiewać jakąkolwiek melodię –istniejącą czy wymyśloną- złożoną z nutek uformowanych w grupy równych sobie triolek: pierwszy raz kiedy wszystkie są jednakowe, trochę „maszynowe” tra-la-la, la-la-la, la-la-la, la-la-la , a drugi raz kiedy pierwsza z owych „tra” jest nieco bardziej zaznaczona. I zadać sobie samemu pytanie: co by mi się bardziej podobało? Otóż większość instrumentalistów zadowoliła by się wykonaniem równych nutek ,tak jak wyglądają one na papierze. Pressler, z cudowną delikatnością nadał nawet tym akompaniującym triolkom muzycznego kształtu: z akompaniamentu, stały się one dodatkową melodią; nie główną, ale wciąż melodią, a nie bełkotem. Tyle sekretów krytyka na jedną lekcję.
Staram się podkreślać w swoich muzycznych komentarzach, że jako recenzent i jako muzyk pragnę podczas koncertu nauczyć się czegoś, „ukraść” od wykonawcy jakąś ideę, usłyszeć coś, czego dawniej nie zauważyłem. Nie zdarza mi się to zbyt często i nie dlatego, że wszystko już wiem, że wszystkie rozumy zjadłem. Rolą muzyka , tak jak rolą aktora jest umiejętna iluminacja słów, czy zdań: musi on odkryć swojemu widzowi, czy słuchaczowi, znaczenie którego on dotąd nie odnotował. Takim wykonawcą jest właśnie Pressler, który grając pewne kompozycje przez całe dekady, potrafi się wciąż dopatrzyć w nich oryginalności, potrafi przedstawić je tak, jak gdyby je dopiero odkrył, potrafi zachować rzadką spontaniczność: może dlatego, że muzyką naprawdę kocha.
Takim wykonawcą jest również Andras Schiff, który niejednokrotnie otwiera mi oczy na detale w kompozycjach, które sam znam na pamięć. Kiedy jestem w stanie zadać sobie pytanie, „dlaczego ja tego dotychczas nie zauważyłem?”, wiem że wtedy obcuję z wielkim muzykiem. I od takich właśnie się uczę.
Pressler, pomimo rozwiązania Tria, wcale nie ma zamiaru wycofać się z estrady i nawet tego lata wystąpi tu w lipcu podczas festiwalu w Mannes College. To jest dobra wiadomość. Co jest mniej dobrą wiadomością- i bardzo bym chciał się tutaj mylić- że Trio Beaux Arts nie pozostawiło niestety po sobie znanych mi spadkobierców, którzy by po nich przejęli pałeczkę. Inne zespoły, nawet te znane, w porównaniu z nimi brzmią niestety jak uczniowie….
W Kioto, najslawniejszym ogrodem skalno-zwirkowym zen
jest ogrod Ryoan-ji. Na pytanie, co jest takiego specjalnego
w tym ogrodzie, padla kiedys odpowiedz:
„Przestrzen miedzy skalami.”
Mimowolnie nasuwa sie tu analogia z muzyka Schuberta.
Na pytanie, co jest takiego specjalnego w tej muzyce,
moze pasc odpowiedz:
„Przestrzen miedzy dzwiekami.”
Uwielbiam Beaux Arts Trio i tego słodkiego terrorystę Presslera. Uwielbiałam na ich koncertach, których miałam szczęście być świadkiem, patrzeć właśnie na niego (zwłaszcza w Studiu im. Lutosławskiego, gdzie jest świetny widok na estradę), jak każdym gestem, nie tylko zagraną nutą, ale spojrzeniem, uśmiechem, kiwnięciem głowy służy muzyce – i współpracy z pozostałymi muzykami. Trzyma po prostu całość za sznurki. Jaka szkoda, że więcej ich na żywo nie usłyszymy… Ja ich widziałam w paru składach. Pierwszy skład, jaki przyjechał we wczesnych latach dziewięćdziesiątych do Warszawy, był z Idą Kavafian i Peterem Wileyem. Były też i kolejne składy.
Romku, nie pamiętam, czy to Ty, czy to Kuba Kowalski, a może Janek Radzyński mi opowiadał, jak jeden z pierwszych i najsłynniejszy chyba skład (z Isidorem Cohenem i Bernardem Greenhouse) rozmawiał ze sobą w jidysz? 🙂 A w Polsce chyba nie znają imienia Izydor, bo ileż już razy słyszałam nawet w niby fachowej Dwójce Polskiego Radia, jak zapowiadali, że gra Izadora Cohen 😆
Wracając do tematów pianistycznych, ja jakoś Brendla specjalnie nie doceniałam. Kempffa natomiast bardzo, na m.in. jego nagraniach beethovenowskim się chowałam.
A Łukasz Borowicz jest młodym (31 lat) dyrygentem, obecnie szefem Polskiej Orkiestry Radiowej.
W przeciwienstwie do udokumentowanych dyskusji wczesnego izraelskiego rzadu, ktore bez trudu mogly sie odbywac w jezyku polskim, na pytanie, czy muzycy z Tria Beauz Arts kiedykolwiek rozmawiali ze soba w jidish nie jestem w stanie odpowiedziec. Ale nie powinno byc to trudne: Pressler jest dostepny poprzez swoja web-site i tego rodzaju pytanie mozna mu zadac.
Byc moze, ze sam mu to pytanie zadam podczas jego kolejnej wizyty w Nowym Jorku.
Nie wiem natomiast Dorotko, dlaczego nazywasz Presslera terorysta, ale ja sie z tym nie zgadzam
Uwazam bowiem, ze przynajmniej potencjalnie istnieje mozliwosc -jesli nawet trudna do zrealizowania- dyskusji z terorystami. Nie wierze natomiast, aby dyskusja z Presslerem,szczegolnie na tematy interpretacyjne itd. byla mozliwa…..Czyli, ze sie zgadzamy(tylko inaczej)
Romeczku, on jest słodkim terrorystą. Nie zapomnę, jak przed samym koncertem w Studiu im. Lutosławskiego kiedy za kulisami czekano na muzyków, okazało się, że Pressler jeszcze „ich ćwiczy”, jakby im było mało 😆
O tym jidysz opowiadał mi ktoś, kto to słyszał na własne uszy albo z drugiej ręki. Nie jestem pewna, ale to chyba Kubie opowiadał jego brat Heniek.
A najbardziej nie z tego świata muzyką, jaką słyszałam na żywo w wykonaniu Beaux Arts Trio, było Adagio z Tria H-dur Brahmsa.
Mnie bedzie tego tria brakowac nie z innego powodu niz to,ze ich obecny sklad wydaje mi sie najsilniejszy jaki chyba dotychczas istnial. Nawet jesli staruszek Pressler nie posiada juz tej samej pewnosci i sily co dawniej, to jego muzykalnosc z nadmiarem to pokrywa.
Dziwne, ze w dawniejszym okresie Greenhouse zawsze wydawal mi sie zbyt „zrelaksowany” , aby nie powiedziec za malo zaangazowany( nawet wizualnie)
Obecny sklad jest instrumentalnie pierwszorzedny i najwyrazniej nie sprawiaja oni oporu szefowi operacji, ktory-jak sam to bez zazenowania opowiada- dyktuje im jak i co grac.
A co do Henka K. to wydaje sie absolutnie prawdopodobne, jako ze znaja sie od bardzo dawna z tej samej uczelni.
Na marginesie: dla mnie jednym z najwiekszych muzycznych przezyc w poczatkach mojego koncertowego uczestnictwa(wczesne lata 70te), byly wystepy innego zespolu: Istomin-Stern-Rose. To byl zespol wirtuozow-muzykow i w repertuarze ktory im pasowal, wolalem ich nawet od owczesnego Beaux Arts…Ale oni byli tymczasowa grupa, a nie stalym zespolem; grali rzadko, i ich repertuar nigdy nie byl tak wszechstronny i bogaty jak Beaux Arts. Potem Stern juz nie gral tak dobrze, mimo ,ze byl naprawde swietnym, inteligentnym muzykiem.
Jesli mialbym jednym slowem(?) scharakteryzowac te dwa zespoly, to bym powiedzial, ze I-S-R grali jak „najprominentnej” mozna( nie lubie slowa „najglosniej”) , natomiast Beaux Arts dzieki Presslerowi starali sie wypowiedziec w znacznie bardziej umiarkowanej dynamice, wyraznie eksponujac kazdy glos posiadajacy „element wiodacy”(aby uzyc ulubionego wyrazenia prof.Marchwinskiego)
Tyle wywodow na sobotnie popoludnie( u was juz wieczor)