W stronę Hameryki
Można by się zastanawiać (jak to zrobił w zapowiedzi koncertu publicysta Dziennika), dlaczego Minkowski tym razem wybrał tak w gruncie rzeczy – poza Fearful Symmetries Johna Adamsa – same banały: Amerykanina w Paryżu, Błękitną Rapsodię, suitę tańców z West Side Story… Ale co tu się zastanawiać, jest karnawał, artyści mieli niewiele czasu, trudno się uczyć tak zupełnie nowych rzeczy (kompozycja Adamsa – przypomniał dyrygent – była pierwszą, którą wykonali z Sinfonią Varsovią wspólnie – na krakowskim „amerykańskim” festiwalu Sacrum Profanum w 2007 r.).
No i dobrze. Ale satysfakcja była jednak tym razem jedynie połowiczna. Niestety widać, że członkowie Sinfonii Varsovii – choć to przecież świetni muzycy – wywodzą się z konserwatywnego polskiego szkolnictwa, w którym z jazzem ma się styczność tylko wygłupiając się na szkolnych przerwach… Z dęciakami było trochę lepiej (zresztą gościnnie wzięło udział paru saksofonistów), ale ogólnie odnosiło się wrażenie pewnej kanciastości rytmicznej. Swing to dla nich raczej coś egzotycznego. No, po prostu to nie ich specjalność i było to słychać. (Stąd ta Hameryka w tytule.)
Tak jak dla Leszka Możdżera nie jest specjalnością grać utwory zapisane na papierze. Po pierwsze, chyba go to śmiertelnie nudzi, uczyć się czegoś. Po drugie – to syndrom spotykany nieraz u tych, którym gra z lekkością przychodzi – pewnie wydaje mu się, że to łatwe. A jeszcze jest to typ pianisty „palcowego”, który nie ma zwyczaju specjalnie przykładać siły, a w Rhapsody in Blue czasem tę siłę trzeba jednak przyłożyć. Odnosiło się więc wrażenie pewnej nonszalancji, co potęgowało – jak mówią muzycy – tzw. dawanie po sąsiadach (mnie właśnie przyszło do głowy określenie „literówki muzyczne” – zastrzegam sobie), wykorzystane jednak później do improwizacji – choć tych improwizacji było niewiele. Kadencję Leszek rozszerzył o „swój” kawałek, a co było naprawdę śmiszne – imitował z lekko parodystycznym zacięciem Tatumowsko-Garnerowski styl gry: szeroko rozłożone akordy w akompaniamencie, „drobienie” w prawej ręce. Kawałek zagrali też na bis. Publika szalała (burnyje apłodismienty, wsie wstajut), bo przyszły tym razem dwa środowiska: wielbiciele Minkowskiego i wielbiciele Możdżera. Jednak z tym wstawaniem to była gruba przesada – Leszek jest naprawdę świetny wtedy, kiedy po prostu gra swoje.
Moim zdaniem poziom tego koncertu uratował zagrany w drugiej części utwór Adamsa (tu kawałek w formie baletu, tu drugi, a tutaj też można ogryzeczka posłuchać), choć jest potwornie trudny i prawie niemożliwy do idealnego wykonania – a takie w tzw. muzyce repetytywnej byłoby nader wskazane, to powinno chodzić jak w zegarku. I też z cieniem poczucia swingu, moim zdaniem. Minkowski zapowiedział, że słychać tu i boogie woogie, i techno, i jazz, i Bartóka, i Strawińskiego, i w ogóle wszystko. Jak dla mnie słychać po prostu właśnie repetitive music, a harmonie przypominały mi może najbardziej I część (przepraszam za jakość, lepszego nagrania nie znalazłam) Symfonii w trzech częściach Strawińskiego i choćby z tego względu (uwielbiam tę symfonię i Strawińskiego w ogóle) brzmiało mi to atrakcyjnie. Ale było to długie, koło pół godziny, i niejednego znużyło – zaraz po zakończeniu jakiś głupek wrzasnął „Da capo!”, a w ostatnich, cichych momentach ktoś się rozkaszlał – wedle teorii znajomego psychologa pewnie chciał zaistnieć.
Na bis Minkowski zapowiedział: A teraz trochę amerykańskiego esprit français: uwertura do Kandyda Leonarda Bernsteina. Tak się składa niestety, że ja ten utwór słyszałam na tej samej estradzie w wykonaniu Filharmoników Nowojorskich, którzy przyjechali niedługo po śmierci Bernsteina, już z Masurem, a on na bis stanął na boku i dał im zagrać to bez dyrygenta. No, po prostu było tak, jakby duch Bernsteina nimi dyrygował… Sinfonia Varsovia tego ducha nie przechwyciła, ale było dość przyzwoicie, choć przyciężko.
Wciąż jednak dla obu stron, i dla orkiestry, i dla dyrygenta, jest to faza eksperymentu i to się czuje. Ta współpraca będzie miała szansę dopiero, kiedy muzycy będą mogli naprawdę dużo więcej ze sobą popracować. A taka możliwość będzie ponoć dopiero w przyszłym roku.
Komentarze
szkoda, ze ten adams tak nie do konca sie udal, mialam nadzieje, ze to bedzie jakas zacheta, zeby jego fortepianowa muzyke zaczac w polsce czesciej wykonywac – juz sie po cichu cieszylam, ze moze ktos zacznie na jasnej grywac ‚gates of china’ i inne slicznosci, rodacy sie zakochaja po uszy,a w nastepnej odslonei trelinski wyrezyseruje ‚nixona w chinach’…. ech, pomarzyc dobra rzecz.
rozmarzylam sie za to na wspomnienie mojej ukochanej NYPhil grajacej ‚candide ouverture’ bez dyrygenta. to faktycznie jest magiczna sprawa, i nie dziwie sie, ze ten popisowy kawalek orkietsra zawiozla z soba na zeszloroczne historyczne tournee po polnocnej korei. jakos serce mi roslo i wtedy, i nawet dzisiaj na wspomnienie tego, o czym wowczas myslalam, wyobrazajac sobie, jak to duch lenny’ego stoi przed orkiestra na scenie w pyongyang. magia, panie.
Doro
chcę tylko sprawdzić czy mróz nie dał Ci się we znaki .U mnie zimno jak na Syberii , pokręciłabym się w rytm no nie wiem …..czardasza a moze „Tańca z szablami ” tylko niech nikt nie waży się podwędzić szabli potrzebne mi do krojenia warzywek 😆 😆
Adams z fragmentów nawet ciekawy. I dużo się tego co Minkowski zapowiedział słyszy, choć może nie techno.
Przeciagnijmy sie porannie
http://www.flickr.com/photos/andyb88/2834415253/
🙂
Ach Pani Doroto. Tyle smakowitych rzeczy w ostatnich wpisach, ledwie człowiek człowiek pozbierał myśli po rozkosznej recenzji Wesela Figara, już znalazł się w zimie Vivaldiego. Muszę przyznać, że interpretacje L’inverno bardzo mnie interesowały, stąd też mam kilkanaście nagrań, wśród których najbardziej lubię nagranie Federico Guglielmo grającego z L’Arte dll’Arco. Czytałem też zapowiedź koncertu w Dzienniku – i trochę mnie zezłościło to, że krytyk, jeszcze przed konmcertem wybrzydza, że banały, że wyświechtane. Jedną z większych przyjemności jest usłyszenie właśnie takiego wyświechtanego banału w świetnym wykonaniu, jako czegoś zupełnie świeżego. Jako czegoś – czego dotąd, nie wiedzieć czemu, się nie ceniło. Dobry dyrygent i dobra orkiestra czasem to potrafi. No ale, jeśli to było tak jak Pani pisze, a było tak z pewnością, to faktycznie nie było powodu aby własnie to grać.
Przepraszam Państwa bardzo, ale nie bardzo rozumiem argumentu, że skoro za pierwszym razem nie było tak, jak Filharmonia Nowojorska, to w ogóle należało grać co innego.
Przypomina mi to argumenty słyszane w latach 70: że w Polsce nie należy wystawiać oper Mozarta, bo polscy śpiewacy nie umieją tego śpiewać. Nie pamiętam już kto wygłosił wtedy jedyny rozsądny kontrargument: że najlepszy sposób na to, żeby się nigdy nie nauczyli, to tego nigdy nie wystawiać.
Po to Sinfonia Varsovia zaangażowała sobie dyrygenta, który szasta się po całym repertuarze, niucha, szuka, kombinuje, zaskakuje, ustawia programy niecodzienne i gra je inaczej niż wszyscy, żeby rozszerzyć swój repertuar – i repertuar polskich sal koncertowych, i przyzwyczajenia polskiej publiczności.
Dlatego wydaje mi się znakomite, że, jak napisała Pani Dorota, przyszli Ci od Minkowskiego i Ci od Możdżera. Na codzień się raczej nie spotykają. A ci, co lubią… co innego, poszli do TW-ON na Giergiewa…
W kwestii produkcji Możdżera mógłbym zacytować Pani słowa z tytułu zupełnie innej recenzji, które jednak w tym przypadku wyjątkowo dobrze mi pasują: prężył muskuły. I tak jak w przypadku płyty Blechacza ich nie rozumiałem i nie akceptowałem, tak po wysłuchaniu wczorajszej transmisji te właśnie słowa cisnęły się mimowiednie na usta. Nonszalancja wobec tekstu o której Pani wspomina, przebijała również z wypowiedzi Możdżera, w której mówi, że ma to ograne jak mało co, a do tego właśnie koncertu jeszcze dodatkow się przyłożył przez ostatnie dni. Jeżeli w radiowej transmisji ja słyszę tylko wykończenia pasaży a reszty się bardziej domyślam, to jak to wyglądało już na sali. No ale to szczególik. W porównaniu z transmisją z Krakowa i tak było lepiej. I w przypadku tego akurat utworu zawsze będzie problem, że „klasyczni” przynudzają a „jazzowi” pomijają. I na płytach jakiegoś porywającego wzorca chyba za bardzo się nie uświadczy… Amożdzer pomimo tej nonszalacji to sympatyczny człowiek.
A ja usatysfakcjonowana druga czescia koncertu bardzo 🙂 Adams byl jak odpoczynek po dlugim biegu czesci pierwszej (choc nie odpoczynek dla dyrygenta – swietnie utrzymal napiecie utworu od pierwszej do ostatniej nuty.). Wczoraj poznym wieczorem zastanawialam sie, ilez ten utwor trwal, bo na koncercie po prostu wpadlam w rodzaj bezczasu, wiec i tego ewentualnego „da capo” 😉 bym pewnie nie zauwazyla. W pierwszej czesci najbardziej mi sie podobala interakcja miedzy solista a dyrygentem 🙂 Swietny to byl pomysl, zeby dac Adamsa + niespodzianke wlasnie w drugiej czesci. Wiekszosc dyrygentow przypuszczalnie dalaby go w czesci pierwszej, zeby zapewnic sobie stojace owacje i najwyzsza temperature na koniec koncertu.
Podsumowujac te cztery dotychczasowe koncerty z Sinfonia w Warszawie od czerwca 2008 to najwieksze objawienia dla mnie: a) Moniuszko w zupelnie nowej szacie i po liftingu, b) III Symfonia Goreckiego (ani drgnelam przez cale wykonanie), c) die Nullte Brucknera (oby kiedys nagrali) d) utwory Oliviera Greifa (dla mnie nowa planeta). Jak na te kilka miesiecy i jak dla mnie to objawien b. duzo. No i kreatywnosc programowa, poza wszelka sztampa.
A tak poza tym posluchaloby sie teraz dla odmiany Les Musiciens du Louvre na zywo. Pewnie przyjdzie na to poczekac do az sierpnia…
Tymczasem sle serdecznosci i biegne na pociag 🙂
Dzień dobry, przeciągam się i ja 😉
Panie Piotrze Kamiński – ależ nikt tu nie używał argumentu, że jak grała NYP, to więcej nie trzeba. Ja o tym napisałam dlatego, że po prostu było to wydarzenie, którego się nie zapomina i z którym mało co da się porównać. I cudowne jest to, co pisze bigapple1 – że oni tak grają to do dziś! A w końcu już tyle lat minęło…
A polscy muzycy niech się uczą – życzę im tego bardziej niż czegokolwiek innego 🙂
60jerzy – ależ właśnie muskułów to nasz miły Lesio nie prężył. Jeżeli i przez radio było słychać to, co na sali, że – jak opisałam – nie przykładał siły i – jak Pan pisze – połowy trzeba było się domyśleć, to gdzie tu muskuły? Raczej rozgonione paluszki 😉 Ale sympatyczny człowiek to on jest.
Ogólnie zgadzam się z podsumowaniem Beaty. Dobrej podróży! 🙂
A propos miejsc do koncertowania:
http://archeowiesci.wordpress.com/2009/01/06/stonehenge-bylo-sala-koncertowa/#more-1981
Raczej do obrzędowania 😉
😀
http://www.youtube.com/watch?v=8QxWxsK8_3s&feature=related
Droga Pani Doroto – ależ ja nie tak to zrozumiałem, odpowiadając raczej na ogólne wątpliwości, które posypały się także po poprzednim, „francusko-polskim” koncercie (gdzie Pani stanowczo tego „awanturnictwa” broniła i bardzo dobrze).
Chciałem jedynie zaznaczyć, że póki się czegoś nie zagra, to nie ma szans tego zagrać dobrze. NYPhil mają tę muzykę we krwi, SV ma we krwi raczej inną, trzeba więc czym prędzej transfuzję zrobić, a najlepiej w obie strony… bo tak zawsze najlepiej.
Wczorajszego koncertu słuchałem na internecie i na moje ucho wszystko zabrzmiało znacznie lepiej, niż poprzednim razem z Aukso (także Adams z pierwszego wykonania z SV). I tak ma być.
A Muzyków z Luwru chyba prędko w Polsce nie będzie – o ile wiem, z przyczyn od nich niezależnych.
Pozdrawiam serdecznie.
PK
Pani Doroto, może Pani przybliżyć ćwokowi owe „literówki muzyczne”? Co to jest i jak wygląda?
haneczko – no, po prostu jak ktoś nie trafia w nutkę. Nie wiem, jak to inaczej powiedzieć 😆
Szkoda, że LMdL nie przyjadą szybko do Polski. Nie ma wyjścia, trzeba do słodkiej Francji… 😉
Znaczy trafia się w nutkę, ale nie w tę, którą kompozytor zapisał w partyturze 😀
Wystarczy posłuchać wczesnych nagrań Rubinsteina (np. scherza z lat 30.) albo dowolnych nagrań Cortota.
100 lat temu Rapsodię w FN grał Makowicz. Tzn. chyba grał, bo całe wykonanie było świetnym przykładem nagrania „music minus one”.
“’klasyczni’ przynudzają a ‚jazzowi’ pomijają” – święte słowa.
Ta rapsodia to dziwny twór w sumie… Nagranie Previna (na Philipsie, orkiestry nie pomnę) jest niezłe.
Gostku, Rubinsteina to nie tylko wczesnych nagrań! Całe życie zdarzało mu się dawać po sąsiadach i tylko był bardziej ludzki, a czasem te jego pomyłki bywały ładniejsze od oryginału! Pamiętam taką małą obsuwkę w IV Koncercie Beethovena, do której tak się przyzwyczaiłam, że bez niej to już dla mnie nie było to…
Rapsodia to dziwny twór zaiste, i dobrze ją może zagrać ktoś, kto jest czynny w obu dziedzinach. Nagrania Previna (stare pewnie) nie znam, ale powinno być niezłe. A swoją drogą zwróćcie uwagę na ten klarnet w wykonaniu autorskim, z orkiestrą Paula Whitemana. Tak trzeba tam, pewnych rzeczy nie da się zapisać w nutach…
A co tam, najwyżej będzie więcej 😆
Nie trafia specjalnie, bo wena go ponosi czy dlatego, że nie odrobił lekcji? A może są mody na trafianie i nie?
Makowicza z Rapsodią słyszałam kiedyś w Poznaniu. Ale weźcie proszę „słyszałam” w nawiasy zwykłe i kwadratowe 😉
No wiec wlasnie, obsuwki w nagraniach. Na dwoje babka… Znam takie nagranie etiud Chopina z paroma obsuwkami. Przyznam, ze tak sie zaprogramowalam, ze jak dochodzilam do tych miejsc, ciagle cos mi nie gralo. Moje byly zupelnie inne, ale tamte w podswiadomosci 😆
W kwestiach „kulturystycznych”: miałem na myśli chęci – a nie możliwości, już nie mówiąc o efektach. Bo chęciami to przepełnieni jesteśmy wszyscy. A słuchając ostatnio retransmisji koncertu Saint-Saënsa w wykonaniu Blechacza i amsterdamczyków – też chwilami brakowało mi ciut cięższej jego łapki, by przebić się przez orkiestrę. Ale już niebawem będziemy mogli się sami przekonać (marzec, FN, IV kf LvB). Ale już siedzę cicho, bo zdecydowanie za dużo kłapię.
Haneczko, muzyka jak cyrk. Na granicy. Wystarczy drgnienie i piramida sie chwieje. Powody drgnienia rozmaite. Lepiej gdy wena ponosi i daje sie po sasiadach (w granicach rozsadku – ex. Amirov), tego nawet nie slychac. Gorsze sa wykonania sterylne, gdy wszystko na swoim miejscu, muzyka na Bahamach, a – o zgrozo – jeden falszywy dzwiek brzmi jak wystrzal armatni.
A tak a propos, kilka lat temu Pollini wykonywal wszystkie sonaty Beethovena. Po czterech, ktore mozna bylo smialo nagrac z koncertu na wzorcowa i piekna plyte zabisowal piata. I zdarzyla mu sie jedna „literowka”. Entuzjazm siegnal zenitu, bo okazalo sie, ze Pollini tez czlowiek, a nie maszyna. 😆
60jerzy: Jakie za dużo? W aptekarskich dawkach 😆
(Chyba?) ten klarnecista był podobno jedynym, który potrafił zrobić prawdziwe portamento na klarnecie.
„Nie trafia specjalnie…”
No chyba jednak nieeee…. Różnie bywa – wszystkiego po trochu. Ale faktycznie Artur miał wyjątkowy dar, nazwijmy to, dogrywania tego, czego nie miał czasu i ochoty się poduczyć.
Heifetz miał komputerową intonację i zawsze trafiał.
Tereso, trzmieliłam dzisiaj! Po drodze do sklepu i niechcący, samo mi wyszło! No „literówek” było mnóstwo, ale starałam się trzmielić cicho 😉
Na nagraniach konkursowych boskiego Jugosłowianina też jest sporo „reinterpretacji”.
Właśnie sięgnąłem sobie na półeczkę i wysłuchałem tego Previna (bom już dawno tego z ta płytką nie robił) – no cóż, bardzo to już klasyczne wykonanie, wszystko na swoim miejscu, proporcje wyważone, orkiestra brzmi jak trzeba. STrasznie porządne nagranie. Zresztą zestawianie tego nagrania z wczorajszym koncertem jest raczej bez sensu – bo zarówno punkt wyjścia jak i dojścia są zupełnie różne. W ten sposób – jak mi się wydaje – problem wykonania tego utworu jest większy, niż można sobie wyobrazić. A może tylko my kreujemy problem.
Teraz to już przedawkowałem. Mogę tylko wrzucić parę słów o koncercie Lupu w Dreźnie – ale po tym to już kompletny odwyk.
I o czym tu dyskutować? – chałtura, chałtura i jeszcze
raz chałtura.
Haneczko: to bardzo sie ciesze!!! 😆
Prawda, ze swietnie wychodzi? W niektorych ariach operowych by sie przydalo tak naglym podmuchem arktyki powiac. Szkoda, ze na pianistow dziala odwrotnie i rece grabieja. Gralam tak kiedys. Estrada byla ogrzewana jakas dmuchawa, ktora na przemian dmuchala albo na cieplo, albo na zimno. Prosto na biedna artystke, ktora musiala dostosowywac tempa do mozliwosci zginania paluszkow. Literowki byly, przyznaje 😆
Oj, znowu cos nie wyszlo, przepraszam bardzo
😳
Szymon Wybrzydzacz 😆
Problem może trochę kreujemy, ale rzeczywiście trudno znaleźć naprawdę satysfakcjonujące wykonanie Rapsodii. Może właśnie dlatego, że to taki dziwny twór 😉
60jerzy – koniecznie o Lupu! Niedługo go usłyszymy w Warszawie 🙂
To teraz już rozumiem. Wszystko przez Haneczki trzmielenie. Bo mnie dziś po pokoju zaczęła latać autentyczna, przebudzona ze snu zimowego pszczoła. Najpierw myślałem, że psychiczna, ale teraz załapałem, że w żadnym wypadku tego trzmielenia nie chciała przespać. 😆
Strasznie Wam musiała ta koza nagrzać, Bobiczku 😆
A to trzmielenie można robić jednym pomrukiem, pojedyncze nutki zaznaczając szczękaniem 😉
Idę zaraz to zrobić!
Teresko, poprawiłam 😀
Sprintem ostatniej zeszłorocznej podróży: byłem w Dreźnie (22.12.2008) na koncercie Radu Lupu ze Staatskapelle Dresden po dyr. Ch. Eschenbacha. W pierwszej części III kf Bartoka, w drugiej VI Symfonia Brucknera. Powiem krótko: duże (bardzo) rozczarowanie Lupu. Tak jak byłem zachwycony jego zeszłorocznym recitalem w Lipsku (mam u siebie nawet relację z tego koncertu), tak tym razem nie potrafię wytłumaczyć, jak artysta tego formatu może tak obojętnie potraktować ten utwór. Tzn. drugą część zagrał nawet ciekawie; tej intymności, spojrzenia we własną metafizykę, nastrojowości (ale nie ckliwości), owego religioso – było tyle ile trzeba (ale też ani grama więcej). Natomiast pierwsza i trzecia część – mój Boże, on nie grał, on „był w pracy”. I to nie jest kwestia trudności technicznych – tych nie miał żadnych. Po prostu żadnego wyrazu, dźwięk płaski, artykulacja od początku do końca nieomalże ta sama. Do tego często gęsto przykrywany dźwiękiem przez orkiestrę. Chyba tylko ranna godzina koncertu może to tłumaczyć – 11.00 (dla Argerich – i nie tylko – takiej godziny nie ma). Orkiestra świetna – trochę sobie, a Lupu sobie – mimo nieustającego kontrolowania Eschenbacha nie udało mu się uniknąć paru rozjazdów z orkiestrą (ale zakończył perfekcyjnie zgodnie). Tylko gdzie te wszystkie dialogi fortepianu z orkiestrą – ale i z samym sobą? Musiałbym usłyszeć jego wieczorny koncert w poniedziałek (ten koncert był grany w 3-dniowej serii: sobota-poniedziałek) – ale to niemożliwe. Tym bardziej jestem ciekawy (ale i niespokojny) koncertu Lupu w Warszawie.
Dorotko, dzieki wielkie 🙂
60jerzy: 11 godzina to nie jest godzina na koncert! Co prawda w kazda niedziele w Paryzu sa takowe (nawet Argerich z Rabinowiczem slyszalam, jeszcze w Teatrze Champs Elysées, wiec jednak jest swiadoma), ale to potwierdza tylko regule. To NIE jest godzina dla muzyki i o tej godzinie kazdemu jestem w stanie wybaczyc wszystko.
Lupu bardzo, bardzo tak. A kiedy gra w Warszawie?
a ja o Gergiewie – spektakl Damy pod jego batutą trochę się sypal (jak wielk bukiet czerwonych róż ktory dostal maestro przy ukłonach), Dyrygent byl skoncentrowany na orkiestrze scena dla niego prawie nie istniala, a na scenie dzialy się rzeczy niedobre i złe wokalnie. Oboronił się tylko Ruciński i Walewska. Tempa rózne, rózniste – tak można grać gdy się ma opracowany spektakl od początku do końca ze wszystkimi zespolami, a nie po jednej próbie…. Koncertowo rozjezdzały się ansamble i chór z orkiestra, Liza wyła, Herman fałszował… i zostal wybuczani
Lupu gra w Warszawie 1 maja:
Bogusław SCHAEFFER – Monosonata na 24 instrumenty smyczkowe
Ludwig van BEETHOVEN – III Koncert fortepianowy c-moll op. 37
Robert SCHUMANN – Koncert fortepianowy a-moll op. 54
A Pani Kierowniczka to zaraz podnosi poprzeczkę 🙁
Mruczeć i nutki przykłapnąć 😯 To wymaga koordynacji, język jeden a zębów dużo 🙁 Już będę cicho, bo jeszcze mnie ktoś wybuczy. Niech pszczoły śpią spokojnie.
A dla spragnionych Minkowskiego i Les Musiciens du Louvre: w dniach 2-6 czerwca grają we Wiedniu (Konzerthaus) haydnowski maraton: na 4 koncertach (z jednodniową przerwą w środku) symfonie od 93 do 104. I rodzi się pytanie: czy po takim kondensacie kochamy dalej Haydna? Czy Minkowski wyświadcza mu (i nam) przysługę. Jeżeli tak, to jaką? Jednak by odpowiedzieć na takie pytania, trzeba zjeść pięć sznycli wiedeńskich na początku czerwca. I zakończyć to wieczorem bachowskim w wykonaniu wspomnianegi dopiero co Polliniego (Das wohltemperierte Klavier I) w tymże Konzerthausie.
60jerzy: dzieki za informacje 🙂
O, to może zlocik wiedeński? 😀
Ja Haydna bardzo lubię w małych dawkach. Wiem, że są maniacy, np. w Dwójce radiowej kolega Marcin Majchrowski, który właśnie się za cykl haydnowski zabiera. Lutosławski też się zawsze z wielkim szacunkiem wypowiadał o Haydnie na temat jego umiejętności „prowadzenia słuchacza przez utwór”. Ale ja oddam Haydna za Mozarta w stosunku 2:1, choć też go lubię.
gamzatti – dzięki za relację z Gergieva! Tego się właśnie obawiałam 😉 Recenzja Marczyńskiego w „Rzepie” też to potwierdza: kiepsko na scenie (poza Walewską i Rucińskim) i pięknie w kanale. Z kolei moja koleżanka redakcyjna, która też była, opowiada, że poza pięknym graniem orkiestry uderzyło ją, jak Gergiev daje się wyśpiewać solistom.
Oj, to będzie się trzeba wybrać dokądś za tymi Muzykami z Luwru, bo kto by tak długo bez nich wytrzymał 😉 Póki co wyglądam płyty z Bachem jak kania dżdżu.
Beato, rozumiem, że droga przebiegła pomyślnie? 😀
Dziękuję, o tak 🙂 Nowiutkie wagony, herbata do mnie przyjechała, było b. ciepło. Spóźnienie było, pół godziny (z Warszawy wyruszył punktualnie), jak na to że za Kutnem zaczęło sypać to niewiele.
Teraz i tu sypie, już od paru godzin.
Właśnie poczytałam wywiad z Wandą W. 🙂 Moja głęboka sympatia do niej jeszcze się pogłębiła. Przydałyby się jeszcze chociaż ze dwie stroniczki, szkoda że tak trzeba ciąć 🙁
A gdzie nie sypie? 😉
Ale zapewne nie sypie tak jak w Gdańsku.Przeczytałem właśnie doskonały wywiad z Wandą Wiłkomirską w Polityce i żałość mnie wzięła, że musiala go Pani skrócić. Ale takie są prawa tygodnika. Nie są to jednak prawa książki – a ponieważ równie świetnych (i jakich ciekawych) wywiadów ma Pani na koncie wiele – wspaniale byłoby je mieć w książce, w wersji nieco rozszerzonej (o powyrzucane fragmenty choćby). Tak, wiem, że lepiej sprzedają się wywiady z jakąś tam Dodą niż Agnieszką Duczmal, nie tylko w szmatławcach, ale mogłaby Pani o tym pomyśleć. Warto też pamiętać, że o powodzeniu książki, filmu, sztuki dramatycznej, w dużym stopniu decyduje dobry tytuł ( vide – tytuł wszechczasów: Dyskretny urok burżuazji – Bunuela).Z pewnością każdy interesujący się muzyką pragnąłby tę Pani książkę mieć.
Gdybym robiła wywiady do książki, robiłabym je całkiem inaczej…
Nie jestem niestety Teresą Torańską, która już jest całym przedsiębiorstwem, zatrudnia researcherów itp. I nigdy kimś takim nie będę…
Pani Doroto, musze Pania skomplementowac za styl wywiadow. Gdybym mial wybierac miedzy Pania a TT, wybralbym Pania, chociaz prywatnie wole tematy polityczne (zwlaszcza zahaczajace o historie wspolczesna) od artystyczno-salonowych. 🙂
PA2155, dzięki! Ja robiłam bardzo różne wywiady, ale nigdy nie miałam po prostu tyle miejsca 🙂 No, tylko raz, kiedy robiłam książkę – wywiad-rzekę z Ewą Podleś i Jerzym Marchwińskim.
Robiłam też wywiady dla „Midrasza”. Niewiele niestety jest z tego w sieci. Ostatnio w „Dużym Formacie” był wywiad Torańskiej z prof. Michałem Bristigerem o jego – rzeczywiście pasjonujących – losach wojennych. Ja też kiedyś zrobiłam z nim na ten temat wywiad, właśnie do „Midrasza”, i wydaje mi się, że nie był gorszy 😉
Torańska jest równie dobra jak Pani i nie ma co porównywać. Pani wywiady są świetne – m.in. wskutek zwięzłości.Na niewielkiej przestrzeni potrafi Pani zmieścić niemal wszystko co ważne i ciekawe, dlatego też w książce, zebrane razem, wypadłyby równie dobrze. A może nawet jeszcze lepiej – ponieważ jeden mógłby w jakiś sposób korespondować z drugim. Pozostaje tylko kwestia konstrukcji całości. Dobry wywiad nie musi być rzeką, jak widać na przykładzie Pani wywiadów.
Moze warto wrocic do dawnych tematow? Byloby to bardzo buninowskie i chyba tworcze. 🙂
Przeczytalem jeszcze raz „Oni” TT i bylem zawiedziony. Nawet na poczatku lat 80-tych, gdy mialem w rece pierwsze wydanie tej ksiazki (TT pracowala wtedy w „Kulturze”), niektore wywiady, pomimo pasjonujacego tematu przejawialy brak koncentracji i dluzyzny. Chocby wywiad z J. Minc lub R. Werflem. Az sie prosilo o jakas puente w dobrym stylu. Doczytalem do konca, bardziej z obowiazku niz z przyjemnosci. „Byli” wciaz stoi na polce, moze kiedys to przeczytam, ale szczerze, nie bardzo mnie pociaga.
Te wywiady w „Midraszu” to były takie historie życiowe. M.in. rozmawiałam z Andą Rottenberg, Danielem Passentem, właśnie prof. Bristigerem, Idą Haendel, Leopoldem Kozłowskim. Szkoda, że nie ma tego w sieci, są bardzo ciekawe – ze względu na tych ludzi chociażby, no i miałam większą swobodę co do objętości.
A to dobrze wiedzieć – pójdę sobie w wolniejszej chwili (która pewnie nastąpi w lutym) poczytać do biblioteki. A które to (mniej więcej) roczniki?
Trzeba by sprawdzić. Pamiętam, że prof. Bristiger był w 2002 r., Anda wcześniej, p. Daniel w 2005 r., Ida Haendel chyba też gdzieś wtedy, p. Leopold kilka lat temu. Jeszcze niedawno był Raphael Rogiński, młody gitarzysta. Nie przypominam sobie w tej chwili, czy był ktoś jeszcze.
Uwielbiam Minkowskiego. Stop. Uwielbiałem.
Pamiętam jak z wypiekami na twarzy wracałem dzień wcześniej z wakacji w Rzymie, aby w Warszawie posłuchać Berlioza. Pamiętam jak pędziłem – gubiąc czapkę po drodze – do kasy biletowej w Krakowie. Wtedy jak rzucili bilety na jego Mozarta z Sinfoniettą Cracovią. Pamiętam eksperyment z Możdżerem, Aukso i pełną – entuzjastycznie reagującą salę w Filharmonii Krakowskiej. 3 dni później pustawą na Adamsie z Sinfonią Varsovią. Jakaś czerwona lampka się zapaliła – światełko ostrzegawcze, które szybko wymazałem z pamięci, ciesząc się jak dziecko na jego kolejne wizyty – na Misteriach Paschaliach z Handlem – znowu przy pełnej, uwielbiającej go publiczności i miesiąc później w Filharmonii Narodowej z Rameau i też ekstatycznie reagującej audiencji.
Dziś nie kocham już Minkowskiego, nawet go nie lubię, co więcej chyba nie szanuję. Zabił swoje nazwisko. Nieporozumienia repertuarowe, niezgranie z orkiestrą, działanie pod publikę, infantylne komentarze, last but not least… bezpłatne wejściówki. Jak mam szanować kogoś, kogo mogę mieć za darmo. Za fatygę po odbiór wejściówki. Ostatnio już mi się nie chciało.
To światełko ostrzegające z Adamsa jarzy właśnie pełną mocą. Minkowski stał się pospolity, zwykły, nie wyjątkowy. Smutne.
E tam. Minkowski jest taki, jaki był. Po prostu jest człowiekiem, nie komputerem, i czasem coś mu się może mniej udać. Zwłaszcza z zespołem, z którym praktycznie nie pracuje. Z Les Musiciens du Louvre rozumieją się wpół słowa i to się nie zmieniło – w Polsce ostatni raz mieliśmy możność się o tym przekonać na Misteriach Paschaliach.
A komentarze wygłaszał przy różnych okazjach i jakoś nic się nie działo…
Pani Kierowniczka robi w wywiadzie i koleguje się bardziej ze Stirlitzem czy Klossem?
A może z Bondem?
Jestem wstrząśnięty, nie zmieszany 😉
O, cholera! Blogi są za friko i nawet po odbiór wejściówki fatygować się nie trzeba. Obawiam się, Pani Kierowniczko, że nie ma Pani jak zasłużyć na szacunek Crebsa. Ja zresztą też nie. 🙁
Z Bondem to na pewno się nie koleguję, bo to seksista jest 😆
Muszę chyba coś wstrząsnąć i zmieszać, rozgrzać się trzeba… 😉
A z tymi wywiadami to przesada i sympatyczny gest paru blogowych Przyjaciół. Właśnie zajrzałam do archiwum Politykowego – mój dorobek wywiadowczy jest tu więcej niż skromny.
Widzę, że są w sieci nawet spisy numerów „Midrasza” 2002-2007, to sobie wyszperam co trzeba.
Chyba tych wcześniejszych nie ma. Zaraz sama sprawdzę z ciekawości 😉
Obejrzałam to archiwum – baaardzo jeszcze niedopracowane…
Znalazłam: z prof. Bristigerem 5/2002, z Leopoldem Kozłowskim 1/2003, z Danielem Passentem 7-8/2005, z Idą Haendel 7-8/2006. Przed 2002 na pewno była Anda Rottenberg. Rogiński był jakoś w 2007 r.
Dzięki 🙂
W przypadku części z wymienionych mówili mi oni różne rzeczy praktycznie po raz pierwszy. Potem powtarzali te wspomnienia tu i ówdzie, ale w kawałkach, okazjonalnie. Niektórych szczegółów nie ma gdzie indziej. Wstrząsające bywały.
Od wczoraj Filharmonicy Berlińscy podobno muszą dokładniej pudrować nosy:
http://www.dw-world.de/dw/article/0,,3886485,00.html
Ten przeskok tematyczny oczywiście niezamierzony – pisałyśmy prawie równolegle.
z podrozy
Koncerty oparte na bazie kulturowej zawsze sprawiaja trudnosci.
Nawet granie walcujacego Straussa ze slynnym lekkim opoznieniem „uuumpa-pa” od razu slychac jesli nie jest grane przez wiedenczykow ktorzy sie z tym „rodza”
Druga sprawa…..swingowanie.
W Europie jedynie brytyjczycy radza sobie jako-tako. …. trzeba sie wychowac…… chlonac od dziecka aby rytmy synkopowane wychodzily naturalnie.
Ale to nie znaczy ze Chinczycy maja nie grac naszego romantyka fortepianowego….czy Czesi Debussiego.
No ale ….jeszcze sie nie spotkalam z Polakiem wykonujacym z zapalem utwory Xian Xinghai’a 😉
pozdrowienia
Malgorzata
Jeżeli o mnie chodzi – to wyrażanie się z najwyższym uznaniem o Pani wywiadach – jesli było jakimś gestem – to gestem odwagi. Po prostu nie mogłem znieść sytuacji, że rozpowiadam o tym za Pani plecami, najwyższy był czas aby powiedzieć prawdę w oczy. Jeśli dorobek w Polityce jest skromny (oczywiście ilościowo a nie jakościowo) – nalezy dodać z Midrasza Idę Hendel (cudowna postać) i w ciągu roku zrobić ich 12 – i już. Korzyśc dla wszystkich będzie wielka.
Ilościowo i jakościowo – są wśród nich krótkie wywiady na jedną kolumnę, w których praktycznie niewiele się da powiedzieć. Wywiady dla „Midrasza” były robione pod specyficznym kątem. Zresztą z Idą było śmiesznie: ja robiłam wywiad jednocześnie do „Midrasza” i do „Ruchu Muzycznego”, potem to zręcznie dzieliłam.
Małgorzato, moja ignorancja była wielka – nie znałam Xian Xinghaia. Teraz naprawiam tę lukę w wykształceniu…
http://www.youtube.com/watch?v=w5EONLdvDiQ&feature=related
😉
Bede wredna. Jezeli mialabym porownywac, to do Joanny Szczesnej, ktora bardziej niz cenie. Jakos tak za wnikliwosc i polot. A wywiady powinny byc zebrane, absolutnie, i wydane w formie ksiazkowej!
Zreszta artykuly tez, absolutnie! I jezeli moge sie do czegos przyczynic, sluze serdecznie.
Wybaczcie, goscie wlasnie wyszli, a ja do zmywania 🙂
Tereniu, nie bądź wredna. Z Joanną Szczęsną na pewno pod żadnym względem nie mam nic wspólnego. No, tylko tyle, żeśmy kiedyś w jednej firmie pracowały…
Nie mam głowy do zbierania moich tekstów rozproszonych. Bo jeszcze i z GW byłoby to i owo – tam też mi się zdarzały rzeczy trochę większe. Tyle że jaki frajer by to wszystko wydał?
Wydać NASZOM Kierowniczkę ?!
Jedynego wywiadowcę, jak czytam, sprawnego i skutecznego?!
To koniec polskiej służby specjalnej, zostaniemy bezbronni jak dzieci…
No, jakby frajerowi się wydawało, że to sprzeda… 😉
zeenie, bez obaw, nie zrobię Wam tego! Nie chcę widzieć Was bezbronnymi… 😥
Czy ja się przypadkiem nie wpakowałem w sam środek jakiejś walki wywiadów? 😯
Uprzedzam, że na głodzie wszystko wyśpiewam! 🙄
Kto by to wydał? Wydawnictwa krakowskie, gdzie publikują moi znajomi filmoznawcy płacą wg nich bardzo marnie (wg mnie nier jest tak źle) – ale przyszedł mi do głowy Tomasz Raczek. Nie znam go – ale w swoim wydawnictwie wydaje Zygmunta Kałużyńskiego, ktorego bardzo lubiłem i kupuję. Poza tym wpadły mi w ręce inne książki tam wydane: Grodzieńska – no i wywiady, które Raczek przeprowadzał z aktorami. On wszystko co kiedyś napisał lub powiedział – wydaje. Jego wywiady są slabe, w dodatku nie zadał sobie trudu aby poprawić błędy, które były w wywiadach, gdy jeszcze drulował je w pismach. (Na przykład stara Bielicka opowiada, że przed wojną, studiując w szkole teatralnej, chciała się upodobnić do Kim Novak, ale Zelwerowicz wybił jej tę Kim Novak z głowy!)
Mimo to, książki u niego wydawane mają ładną szatę graficzną i całkiem dobrze sie sprzedają. Myślę, że można znależć sposób aby trafić do niego i go zainteresować.
Ej, nie jest to za dobry pomysł.
Znam Raczka, jeszcze z czasów mojego epizodu z „Wprost”. Nie mam do niego nic, ale tam po prostu nie pasuję.
I w ogóle mi się nie spieszy do takich pomysłów. Jakiś mam niesmak do rozdymania twórczości własnej minionej…
Bywa jeszcze śmieszniej – ludziska własne blogi wydają na papierze; celują w tym głównie politycy 😆
Rozumiem Pani nieudawaną skromność co do własnej twórczości- tylko, że tutaj nie o to chodzi. Chodzi o to – aby został ślad na papierze, niekoniecznie nutowym, po różnych świetnych osobach parających się muzyką. Na przykład Ida Hendel – ona sama warta jest biografii, albo Agnieszka Duczmal czy Leszek Możdżer. A jeżeli to jeszcze będzie świetnie wykonane, no! Oczywiście, że nie pasuje Pani do Raczka ale jakoś mi się wydaje, że taki sprytny, obrotny facet akurat właśnie mógłby się zainteresować.
A tu maly przykladzik jaka to moze byc swobodna jazzowa rozmowa, kiedy sie to ma we krwi 😀
http://www.youtube.com/watch?v=_Amwq43-lrM&feature=related
Witam. Porannie i ciemnosciowo.
Dorotko Tu nie chodzi o rozdymanie wlasnej tworczosci. Publicystyki muzycznej w formie ksiazkowej jest bardzo malo, a to przeciez znakomity dokument i czasow, i epoki, i gustow, i stylow. Powinny sie ukazac drukiem, a wydawnictwo znajdzie sie na pewno. Dobrze byloby, gdyby opublikowac je w pelnej formie. Zgadzam sie, sporo roboty przy przygotowywaniu, ale warto. I trzeba.
🙂
Przecież się ukazało drukiem. Tyle, że rozproszonym i w skrócie…
No wlasnie dlatego pisze o formie ksiazkowej.
Przeczytalam w Polityce nie tylko wywiad z W.W (dziekuję, b. ciekawy), ale i tekst o radiu Classic pani Krystyny Lubelskiej. Niech ktoś zwróci uwagę pani redaktor, ze walnęła w końcu tekstu mega-byka. W Bolerze Ravela jak świat światem poszczególni muzycy nie OPUSZCZAJĄ estrady, ale przejmują melodię bolera, dopełniają aż do tutti. Chyba pomyliło jej się z Pożegnalną Haydna…
Ja raz po raz chętnie wracam do rozmów z Ewą Podleś – bardzo ciekawe i trzeźwe spojrzenie na życie śpiewaczki, bez mitologizacji. Ciekawa jestem, ile (-naście, -dziesiąt) godzin rozmów było potrzeba, żeby taka książka mogła powstać.
Dzień dobry 🙂
Beata: Pani Ewa i Pan Jerzy byli fantastycznymi rozmówcami. Spotkaliśmy się na swobodne, miłe rozmowy u nich w domu w Radości, były to trzy popołudnia spędzone głównie na tarasie. Tak lubię: tyle czasu, żeby móc się wygadać, i tyle miejsca, żeby móc to właściwie ułożyć. Dlatego też nie mam przekonania do zbierania jakichś tam okruchów, każdy z innej beczki.
gamzatti: właśnie przeczytałam tekst o RMF Classic i po raz kolejny szlag mnie trafił, że dlaczego w tej redakcji jak ktoś robi tekst zatrącający o daną dziedzinę, nie poradzi się przynajmniej fachowca mając go pod ręką. Niedawno też, w świątecznym numerze, kolega walnął coś takiego (w tekście o empetrójach): „Chodziło o napisanie programu wycinającego z utworu te wszystkie dźwięki, których i tak nie słyszy ludzkie ucho (chyba że mamy do czynienia ze słuchem absolutnym, który ma ułamek populacji)”. A przecież słuch absolutny nie polega na tym, że się słyszy jakieś dźwięki, których inni nie słyszą – jest po prostu umiejętnością rozróżniania i określania bezwzględnej wysokości dźwięku.
Tu znów słoneczko 🙂
A ten wywiad z WW to mozna gdzies online?
Czyli „Rozmowy na tarasie” 🙂 Bardzo mnie to optymistycznie nastraja na dziś! Podobnie jak to, co przeczytałam przed chwilą w zapowiedzi występu Les Musiciens du Louvre w Salzburgu (Tydzień Mozartowski), pod koniec stycznia: „Na początku uważałem to za zabawę (mówi MM austriackiej gazecie o początkach pracy ze swoją orkiestrą). Później stało się to moim celem, któremu towarzyszyła prawdziwa wola dążenia do perfekcji. Jednak nic nie może przebiegać maszynowo, musi być przynajmniej trochę miejsca na improwizację. Potrzeba absolutnego piękna, potrzeba też gwałtowności i czułości, beztroski. Muzyka żyje z kontrastów i skrajności.”
A słoneczko tutaj też jest, biegnę do pracy 🙂
Teresko, wrzucą do sieci, jak będzie następny numer i ten się zdezaktualizuje 😉
Ach, ta ekonomia…
😉
Poranny (przedpoludniowy) KOT na dobry humor
http://www.flickr.com/photos/rejeanpellerin/2456089160/
Piękny ma ogon 😀
Muszę częściowo iść w jego ślady, czyli pozaglądać do paru książek…
Nie wiem, czy już kiedyś nie pokazywałem Lucka, naszego psiego intelektualisty, przy jego codziennych zajęciach, ale najwyżej się powtórzę 😀
http://www.wowil.coldlight.pl/rudera/img_dom/lektura.jpg
No, musze przyznac, ze czyta dystyngowanie. I nie bedzie mial klopotow z kregoslupem.
😆
Na JoeMonsterze dawali, ale nie wiem, czy każdy ma dostęp:
http://img76.imageshack.us/my.php?image=przewrockartkeko9.jpg
Belfer czy czytacz zza ramienia?
Ja myślę, że czytacz. Tak jak zagląda się przez ramię czytającemu w komunikacji miejskiej (tzw. chamski pęd do wiedzy) 😉
To chyba wezme przyklad. Bez ramienia. 😉
Ja tylko w biegu informuję, że zaczęłą się już sprzedaż biletów na koncerty Krystiana Zimermana. Pod adresem:
http://www.ispsa.pl/e-bilet/
Ten Lucek to chyba pali… i popija…
No zaiste – pies renesansu 😀
Lucek już jest w psich zaświatach i nie wiem, czym tam się zajmuje, ale za życia był psem bardzo przykładnym i żadne takie nie były mu w głowie. Te ślady zbrodni to musiały chyba pozostać po jakimś kocie. 😉
Eee… już my wiemy, po kim… 😆
Pfffft. Prawdziwe koty nie zostawiają śladów zbrodni, a nawet jeśli, to NIGDY nie przyznają się do winy, a ZAWSZE popełniają zbrodnie bez świadków.
p.s. Nabyłem bilety na Krystiana. Jeszcze jest sporo miejsc (pewnie dlatego że drogawo, ale wole zaplacic 200 za KZ niz 200 za boskiego Jugosłowianina 😛 )
Jeśli ktoś jeszcze idzie, to do zobaczenia.
Do zobaczenia w Warszawie, znaczy się.
Mam taką cichą nadzieję 😉
Dopiero po wpisie Gamzatti przeczytałem artykuł Krystyny Lubelskiej o radiu RFN Classic. Wydało mi śię, że dawno się tak nie uśmiałem ale dzisiaj śmiałem się jeszcze bardziej i to w większym gronie. Nasza przyjaciółka nagle wyciągnęła z torby Politykę i dramatycznym głosem przeczytała owo nieszczęsne zakończenie artykułu:
„W rankingu wygrało Bolero Maurice’a Ravela. W czasie tego utworu, jak powszechnie wiadomo, muzycy z orkiestry kolejno opuszczają scenę. Jak na razie słuchacze RFM Classic zachowują się dokładnie odwrotnie”.
Wszyscy dostali histerycznego ataku śmiechu. Szczególnie zaś śmieszą słowa JAK POWSZECHNI WIADOMO. Czy ta poczciwa kobiecibna choć raz słyszała Bolero.Jeśli muzycy kolejno opuszczają scenę w czasie utworu – kto w takim razie gra oszałamiające crescendo na końcu? Jest to jedna ze śmieszniejszych wpadek dziennikarskich.