Święto Bacewicz

Jak łatwo się dało przewidzieć, straszliwy był bałagan. Jakieś wejściówki były i szybko poszły, po wejściu do Audytorium okazało się, że numery miejsc są zupełnie inne niż były na planie, więc trzeba było ich szukać. Ja osobiście zamówiłam miejsce pośrodku i okazało się, że jest z boku. W końcu wszyscy weszli, sala się wypełniła, choć nie powiem, parę szpilek dałoby się wcisnąć w pojedynczych kilka wolnych miejsc. Organizatorzy uruchomili wyłączony początkowo z powodu nadmiernej bliskości sceny pierwszy rząd, gdzie siadła część VIP-ów (m.in. Waldemar Dąbrowski – wyobrażam sobie radość ludzi z tyłu). Ohydne górne światło, brudne ściany, skrzypiące ławy, kaszlący ludzie (ach, jak żałowałam, że nie ma 60jerzego z fioleczką…) – wszystko jakby się sprzysięgło, żeby psuć nastrój. Ale kiedy po akademickim kwadransie opóźnienia (genius loci? – zastanawiał się sąsiad) artyści weszli na scenę, o wszystkim się zapomniało.

Podczas wykonanego na początku II Kwintetu fortepianowego, najpóźniej, bo w 1965 r. napisanego utworu, wciąż sobie wyobrażałam, jak mogłoby to zabrzmieć np. w Studiu im. Lutosławskiego. Bo choć są gorsze akustyki niż w warszawskim Auditorium Maximum (choćby w krakowskim – ciekawam, czy naprawdę będzie nagłośnienie), to chciałoby się usłyszeć w bardziej wyrazisty sposób te przepiękne niuanse, jakie wyczarowywali muzycy. To było rzeczywiście prawdziwe czarowanie dźwiękiem; II Kwintet ma takie momenty, w których ten element jest najważniejszy. Bo potem oczywiście pojawiają się rytmy, najczęściej oberkowe, od których Bacewicz przez całe życie nie mogła (i nie chciała przecież) się uwolnić – nawet w tym okresie, kiedy to zmodyfikowała swój język muzyczny na bardziej „nowoczesny”. Choć oczywiście nie aż tak bardzo zmodyfikowała. Grałam kiedyś jej Etiudy fortepianowe i motywy z nich rozpoznawałam zarówno w II Kwintecie, jak w II Sonacie (1953) i I Kwintecie (1952). Cienia socrealizmu w nich nie słychać – ona nawet wtedy potrafiła pozostać sobą.

Kiedy Zimerman wszedł sam, by zagrać sonatę, zaczął jak u Hitchcocka: od trzęsienia ziemi, jakim był króciutki wstęp, szło dalsze narastanie napięcia. Znalazłam na tubie nagranie Ewy Kupiec i to zupełnie inny utwór. Pianistka chyba nie rozczytała, że po Maestoso (potężnie), które dotyczy tych kilku początkowych dźwięków, cała część powinna być grana Agitato (burzliwie) i tak właśnie grał Zimerman. Po prostu elektryzująco. Potem część wolna, skupiona, poważna, smutna wręcz, wreszcie finał, w którym znów pobrzmiewa rytm oberkowy, zagrany z pazurem i elegancko zarazem – tylko on tak potrafi! Po przerwie w I Kwintecie muzycy znów pięknie przegadywali się, była jakaś kocia sprężystość w tym graniu, a oberek, którym jest druga część (Presto), był niemal roztańczony. Owacja na stojąco (po solowym występie też), a na bis znów ten oberek, z jeszcze większą dozą dobrej zabawy. Muzycy grali w idealnym porozumieniu – to znakomicie, że Kaja Danczowska wybrała taką trójkę, która grywa i solo, i kameralnie. Każdy zresztą dobry solista, jeżeli jest też dobrym muzykiem, moim zdaniem powinien być dobrym kameralistą.

Jak przewidziałam, na stronie łódzkiej „GW” ukazała się recenzja z tamtejszego koncertu. Jak widać, bałagan był tam może nawet większy, który na pewno wielu odstraszył; scenariusz występu identyczny, łącznie ze słowami Zimermana przed bisem i z wielkim portretem Bacewicz wiszącym nad sceną. A p. Alina Biernacka, córka kompozytorki, była też i w Warszawie (tu mieszka) – może będzie na wszystkich koncertach?

Ja w każdym razie zazdroszczę zwłaszcza tym z Poznania i Katowic, którzy mają to jeszcze przed sobą, i to z dobrą akustyką. No i niecierpliwie czekam na płytę, na której z pewnością wszystkie niuanse będą słyszalne. Tym samym liczę też na dobrego reżysera dźwięku…