Zadomowieni goście
Najeżdżamy Anglię kulturalnie. Ale też łączą nas szczególne więzy, i z czasu jeszcze II wojny, i późniejszych emigracji, i tej najnowszej zarobkowej. Często słychać język polski w Londynie nie taki, jaki by się chciało (z różnymi wyrazami), ale też w innych, bardziej pozytywnych kontekstach (w hotelu, w którym mieszkam, kierowniczką zmiany była dziś Polka).
Więzy kulturalne są daleko szersze. Anglicy już dawno pokochali Lutosławskiego (wydawał swoje utwory u Chestera), muzykolog Charles Bodman Rae napisał o nim książkę. Inny jego kolega po fachu, Adrian Thomas, jest autorem książek o Góreckim, Bacewiczównie i muzyce polskiej w ogóle. W Canterbury, w ramach wspominanego przeze mnie festiwalu Sounds New, odbywa się właśnie konferencja na temat róznych twarzy muzyki polskiej, w której biorą udział liczni polscy muzykolodzy, ale także przyjaciele Polski, jak ci, których wymieniłam, kompozytorzy John Casken czy Paul Patterson. Na każdym prawie koncercie tego festiwalu, jeśli nawet wykonawcami nie są Polacy, to jest przynajmniej jeden polski akcent. Publiczność przyjmuje wszystko bardzo ciepło.
Wczorajszy koncert był trochę od Sasa do lasa, ale i tak się podobał. Najpierw dała półrecital świetna młoda perkusistka Teresa Malik, performerka z usposobienia (utwory Vinko Globokara, Marty Ptaszyńskiej, Ruperta Kettle, Stanisława Bromboszcza i Georgesa Aperghisa). Potem wystąpił dziecięcy chór z Canterbury z paroma angielskimi pieśniami ludowymi w opracowaniu Brittena i sympatycznym utworkiem miejscowego kompozytora Stephena Matthewsa Good Health! (Na zdrowie Kochanowskiego), napisanym na tę okazję. Wreszcie Warszawski Chór Chłopięcy i Męski z Moniuszką, Chopinem, Szpilmanem, Marianem Sawą, Wacławem z Szamotuł i Donizettim (dziwny zestaw), wreszcie oba chóry razem w utworach Francka i Faurego.
Dzisiejszy londyński program w Cadogan Hall został za to bardzo dobrze pomyślany – utwory nie przesadnie trudne w słuchaniu, ale ambitne: Uwertura bohaterska Panufnika, Koncert skrzypcowy Karłowicza i Koncert na orkiestrę Lutosławskiego. Tasmin Little grała Karłowicza trochę zbyt sztywno z wyjątkiem lirycznej drugiej części, która była śpiewna, ale nie za bardzo czułostkowa. Trochę było w orkiestrze nierówności, ale Lutosławski wyszedł świetnie. To był z założenia koncert zamknięty, dla dyplomacji. Może trochę szkoda, gdyż, jak twierdzi mieszkający tu od lat Jacek Kaspszyk, był to chyba pierwszy w Londynie koncert polskiej orkiestry z wyłącznie polskim repertuarem.
A poza tym byłam dziś m.in. w Domu Haendla. Nieduże muzeum, niewiele autentyków (parę rękopisów, parę mebli, ale większość to kopie), ale ma miłą atmosferę i można sobie ciepło pomyśleć o dziesiątkach arcydzieł, które w tym miejscu powstały.
Są już kolejne zdjęcia w albumie londyńskim i nowy album z Canterbury.
Komentarze
Dzis 1 Maja. Dzien konwalii.
Wszystkim konwalie na szczescie.
Tradycja to wiekowa, z Renesansu sie wywodzaca, od dziesiecioletniego wowczas krola (jeszcze nie krola, koronowany bedzie za dwa tygodnie) Karola IX (tego od Nocy sw. Bartlomieja).
Kazdemu wiec galazka i niech sie spelni
http://www.flickr.com/photos/reid2008/3435907296/sizes/o/
A ja bardzo zazdroszczę Pani Dorocie tej londyńskiej wyprawy..Zdjęcia super.
Czy widziała Pani w Domu Haendla to ogromne PURPUROWE łoże? Jak wyjęte z obsesyjnej wspólczesnej scenografii teatralnej..Pozdrawiam z totalnie zakorkowanej ośmioma (!) pochodami Warszawy.
Slodkie Canterbury, tez tam niedawno bylam i tez jadlam w Old Weavers House! 🙂
Tereso, dziekuje za sliczna konwalie, bardzo je lubie 🙂 Uroczy zwyczaj.
A co ma sie spelnic?
Mnie się może napełnić. Miska. Tylko nie konwaliami! 😆
Bobiku, kotlet z konwalii jest całkiem spoko 🙂
Naprawdę? A tak mi jakoś sałatkowo wyglądały…
Jak to pozory mylą! 🙂
Alez, Beabique’u, wszak:
Wszystko stygnie: zupka z muszek na wieczornej rosie,
Sześć komarów nadziewanych w konwaliowym sosie,
Motyl z rożna, przyprawiony gęstym cieniem z lasku,
A na deser — tort z wietrzyka w księżycowym blasku.
Komar może być nadziewany serdelkami. A nawet pasztetówką!
Komar to danie mięsne samo w sobie
i w przyrządzenia nie leży sposobie
ile w komarze zwierzęcego białka.
Ale konwalia? Tataraku pałka?
Niebieskie oczko niezapominajki?
To się wydaje z całkiem innej bajki,
a jednak Hoko dość stanowczo twierdzi,
że można kotlet przyrządzić z chaberdzi.
Może dla Hoko to powszednia sprawa,
psa to jednakże zdumieniem napawa! 😯
Konwalii w Kew nie widzialysmy. Ani tataraku. Ale niezapominajki – i owszem!
Tak, rzeczywiscie to loze u Haendla (z baldachimem) jest zabawne. Szkoda, ze nie moglam zrobic zdjecia, a mialam na to wielka ochote.
A teraz pisze do Was od Kota Mordechaja (ktory jest chwilowo nieobecny). Pogoda nadal weronowa, czego i Wam zycze!
Wlasnie zdalam sobie sprawe, ze rok temu bylam na pochodzie w Lesie Kabackim i obfotografowywalam Ogrod Botaniczny w Powsinie. Dzis Kew (zdjecia wrzuce wieczorem z hotelu). Ciekawe, co za rok 😉
Wszystkim buzka!
Niestety, także nie mogę donieść o spotkaniu konwalii. Orkiestrę gróniczą, zająca, byłego premiera w kampanii do PE, barany i niezapominajki, owszem — spotkałem.
O wilku mowa. A raczej o konwalii. Ledwo to napisałem, a pojawiła się na stole obok komputera 😀
PAK-u, jak to się robi? Napisałem chyba z 10 razy „pieczeń wołowa, pieczeń wołowa, pieczeń wołowa…”, ale nic się nie pojawiło. 🙁
Bobiku
gdybyś raz to powiedział w koszyczku to juz byś miał 😉
Siędzę i stukam na klawiaturze
pieczeń wołowa pieczeń wołowa
Ciarki mi miłe biegną po skórze
pieczeń wołowa raz!
Ręka mi z lekka trochę opuchła
pieczeń wołowa pieczeń wołowa
Dokoła widzę wołowe truchła
pieczeń wołowa raz!
Jeszcze przez moment jej nie zobaczę
pieczeń wołowa pieczeń wołowa
To pogadamy wtedy inaczej
pieczeń wołowa raz!
Ile pisałem, nikt już nie zliczy
pieczeń wołowa pieczeń wołowa
Nie widzę końca jak wół granicy
Pieczeń wołowa raz!
Piszę i ręką oczy zasłonię
dupa wołowa dupa wołowa
Nastąpi teraz pisania koniec
dupa wołowa – ja…
😆
Wracam właśnie z najazdu na Tate. Pieczeni wołowej nie było, tylko wino. Wyszłam z albumem Turnera – oszalałam na punkcie tej kolekcji. Helena mnie uprzedzała i faktycznie. A zrobili tam też niesamowite rzeczy: zestawili Turnera z Markiem Rothko i jeden z obrazów Turnera oprawili na sposób współczesny – niemal nie do odróżnienia 😉
Pyszna impreza to Late at Tate. Co miesiąc taka noc muzeów w miniaturze (bo do 22.), ale tłumy się przewalają i ciągle się coś dzieje. Tym razem różne performensy i odczyty wokół polskiej sztuki – jest tam teraz wystawa polskiego symbolizmu, której współkuratorem (z polskiej strony) jest znany na tym blogu Piotr K., wydawca Barokowej melokuchni 😉 Miał swój spicz, jak również Andrzej Szczerski z UJ, i fajnie wyszło, dużo zainteresowanych słuchało. A wisi tam teraz m.in. Dziwny ogród Mehoffera, Śmierć Ellenai Malczewskiego w dwóch wersjach, Wyspiańskiego projekt witraża do katedry (w hallu wyświetlano slajdy z Franciszkanów), niesamowity, niemal abstrakcyjny Pankiewicz i jeszcze kilka rzeczy, zestawionych np. z portretem Paderewskiego pędzla Burne-Jonesa. To zupełnie wyjątkowa sytuacja dla tych obrazów.
W innej sali były pokazy polskich filmów abstrakcyjnych, gdzie indziej wyświetlano Themersonów, w paru salach byli widżeje i didżeje z Polski. W sumie udana imprezka.
Nowy album na picasie 🙂
A dzisiaj w Filharmonii Narodowej w Warszawie pan Brahms Johannes grał Intermezzi. Mój Boże, jak pięknie. Możecie pytać: ty głupia pensjonarko, co się tak podkochujesz w tym starym kawalerze. NIe ma lepszych partii? Może i są, ale ja tak pana Johannesa koch… Jak tylko coś mi zagra, z tych swoich muzycznych smętków, to mnie durnej wszystko z rąk leci. A i naszej podkuchennej też. Co sobie o nim pomyśli, to od razu chce mu tafelspietz i apfelstrudel podesłać. I tak sobie obie siadamy i łzy nam ciekną z oczu. Panie Brahms, panie Brahms, kochany panie…
PS. Gdy dzisiaj na zwykłym krześle usiadł przy fortepianie Radu Lupu, zespolony wręcz z instrumentem, obraz który ujrzałem przed oczami łudząco przypominał znany rysunek J.Br. przy fortepianie. POdobieństwo było niezwykłe. I na swój sposób wzruszające. A gdy na bis właśnie zagrał wspomniane intermezzo – to mogłem juz napisac tylko co wyżej. Wieczór był niezwykły nie tylko dla tych dwóch powodów. Ale o wszystkim napiszę słów wspólnych parę po powrocie z Berlina – 8 maja wysłucham tam recitalu z sonatami LvB (8,9, i 10) i sonatą B-dur Schuberta D960.
O, zazdroszczę! A już straszyli w Warszawie, że on nie przyjedzie, bo coś ma z nerkami. Widać nie tak strasznie. Żałuję i zazdroszczę też Berlina.
A co do tematu kobitki a Brahms, podobno wszystkie, hm, panienki lekkich obyczajów gdy spotykały na ulicy przechadzające się Brahmsisko, kłaniały się nisko i mówiły: Dzień dobry, panie profesorze! 🙂
Mam dwie godziny czasu, cóż może być przyjemniejszego jak w taki piękny dzień otworzyć szeroko okna, przeczytać wieści z Londynu – i co najlepsze – poogladać sobie powolutku zdjęcia z Londynu, Canterbury i Kew Gardens. A wszystko to przy akompaniamencie Brahmsa (do czego nakłonił mnie 60 Jerzy) Rapsodii na alt, chór i orkiestrę (sir Adrian Boult i Janet Baker). Szczególne dzięki za uśmiech i pozę ze śniadania na trawie.
No, ja to mam dziś ze zdjęć przyjemność szczególną i nader osobistą. 😆 A na „Śniadanie na trawie” czekałem niecierpliwie, bo już wczoraj słyszałem o nim przez telefon. 😉
Strasznie żałuję, że podczas mojego pobytu w Londku nie udało mi się zrealizować Kew i Turnera, co miałem też w planach, ale zachęcony relacją PK będę miał teraz dodatkową motywację do ponownego polizania torciku. 🙂
Moje piesy to co dzień mają śniadanie na trawie… przynajmniej odkąd trawa urosła 🙄
Bobiku, udalo mi sie ublagac Pania Kierowniczke, aby nie rozbierala sie do Sniadania na trawie, bo Ona wyjezdza , a ja tu zostaje ze wszystkimi konsekwencjami naruszenia kodeksu obyczajowego. Wiem, ze Autorow Oryginalu „Sniadania…” tez letko nie bylo. 😆 😆 😆
Rozumiem, że męskie towarzystwo zostało usunięte z kadru rónież z przyczyn obyczajowych. Czy też chodziło raczej o ochronę danych osobowych? 😆
Nie. Meskiego towarzystwa nie udalo sie zwabic, tymczasem 😆
Latalo za jakimis podfruwajkami, co widac na innych obrazkach.
Może nie ma czego żałować? Jak się ma tylko dwie małpki do dyspozycji, nadmiar towarzystwa jest wręcz przeszkodą. 😀
Tez prawda.
Hej, ja już w Canterbury. Lecę do dalszych zajęć, tylko zawiadamiam, że Kot Mordechaj dostał pocztę 😉
Pani Redaktor (09:56): 😳
A na koncercie dwóch (bynajmniej nie starszych) panów prowadziło uroczy dialog, który niechcący podsłuchałem, gdyż dialog nie był prowadzony w sposób nazbyt deskrecjonalny – za to nad wyraz witalny.
W kontekście paru wolnych miejsc zajętych w ostatniejchwili przez wejściówkowiczów jeden pan rzucił: a pamiętam jak ciężko było o wejściówki na koncert Małcużyńskiego w 1958. Nie powiem, lewe oczko zawędrowało na tył głowy, by dokonac oględzin. Panowie zresztą w każdej wolnej chwili komentowali wszystko co się dzieje, ale w sposób tak uroczy, że ani przez chwilę nie wywołali we mnie cienia irytacji. Nawet, gdy zapytali, czyja była kadencja w koncercie Beethovena. Ot, takie dwa wiecznie świeże pędy na łączce filharmonicznej, które obok nieprzyzwoicie młodej dzieciarni ze szkół i akademii są tym, co lubię sobie poobserować w różnych salach koncertowych, żałując przy tym tylko, że nie mogę fotografować i uwieczniać ich – wraz z ich uczuciem do muzyki.
I jeszcze jedna króciutk uwaga do koncertu – miał on dwóch dyrygentów – dosłownie. Prócz maestro Wita intensywnie (acz dyskretnie lewą reką) Lupu słał sygnały do orkiestry. Był śliczny moment, gdy przez dluższą chwilę gra tylko orkiestra i maestro Wit całym zgrabnym sobą zwrócił się w kierunku wiolonczel i kontrabasów, a fluidy między nimi fruwały jak kwitnące kwiecie dmuchawców, podczas gdy w tym samym momencie Radu Lupu dorabiał na boku z drugimi smyczkami – i też chyba to i owo przelatywało.
W każdym razie rumuński milczek był w bardzo dobrym nastroju, właściwie pierwszy raz widziałem go tak uśmiechniętego i zadowolonego po koncercie.
A tytułem rewanżu – Londynu z przyległościami też zazdroszczę. Zwłaszcza, że nóżka ma powabna ziemi Jej Królewskiej Mości jeszcze nie tknęła. Ani bosa ni obuta. Czy to jest poruta? Teraz muszę zarobić na benzin nach Berlin. Czyli – ohyda – pracować.