Tromby&Co.

Chciałoby się powiedzieć: to był Wielki Finał. Ale na ostatnim koncercie Warsaw Summer Jazz Days publiczności nie było wiele. Podsumowując: największe powodzenie na tym festiwalu miał koncert trzech formacji Johna Zorna, ponoć (nie byłam) dużo ludzi przyszło też na wieczór wokalistek poświęcony Ninie Simone. Dlaczego pierwszy i ostatni koncert nie miał takiego powodzenia? Pewnie jedną z przyczyn były ceny biletów. Nie każdego stać na wszystko, trzeba było wybierać. Ale na ten koncert na pewno było warto przyjść. To był rzeczywiście Wielki Finał pod względem artystycznym. Tym bardziej interesujący, że przedstawiający trzy formy współpracy amerykańskiego muzyka z polskimi zespołami.

W dwóch pierwszych częściach jednym z głównych bohaterów była trąbka (stąd tytuł wpisu). Najpierw – Randy Brecker, adresat suity Włodka Pawlika Tykocin. Razem z Włodkowym triem (na basie Paweł Pańta, na perkusji Czarek Konrad) i Orkiestrą Opery i Filharmonii Podlaskiej z Białegostoku pod batutą Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego. Pisałam tu wcześniej o tym przedsięwzięciu, teraz mogę dodać, że rzecz jeszcze się uleżała i wyszła znakomicie, entuzjazm publiczności był ogromny. A Randy grał pięknie, z duszą. Trochę nawet mi go było mało.

Innym zupełnie typem jest Dave Douglas, który wystąpił z Tymański Brass Ensemble, nową wersją dawnego Tymański Yass Ensemble. Dave, który wygląda jak uniwersytecki jajogłowy, wydobywa ze swojej trąbki tak różnorodne brzmienia i z taką techniką, że dech zapiera. Współpraca jego z zespołem (producentem tego projektu był pokazujący się tu czasem Andrzej Kalinowski z Katowic) oparła się na podstawie pamięci o wspólnym muzycznym współpracowniku, którym był nieodżałowany Lester Bowie (Tymon grał z nim jeszcze w zespole Miłość). Połowa z wykonanych utworów była autorstwa Douglasa, połowa Tymona. Yass, i owszem, był, taki funkowaty zresztą, ale twórczość Dave’a była bardziej różnorodna. Np. poświęcony pamięci Bowiego utwór Great Awakening przypominał nieco nastrojem nowoorleańskie pogrzeby. Była też i kompozycja pt. po prostu Bowie. Z kolei Elegy for Lester B. Tymona była rzeczywiście elegijna, „bardzo osobista”, jak skomentował Douglas, który zresztą sympatycznie przedstawiał z imion wszystkich członków polskiego zespołu: Alka Koreckiego i Irka Wojtczaka (saksofony), Bronka Dużego (puzon) Ziuta Gralaka (tuba), Kubę Staruszkiewicza (perkusja), no i samego Tymona.

Podobnej prezentacji, ambitniej, bo z nazwiskami, próbowała dokonać Maria Schneider, ale szło jej to gorzej; pod koniec występu zawołała do pomocy Krzysztofa Herdzina, który przygotował kilkunastoosobowy zespół (znalazły się w nim znane nazwiska, m.in. Jerzy Małek na trąbce, Jerzy Główczewski i jego syn Dawid na saksofonach, znów Czarek Konrad na perkusji). Swoistym fenomenem jest ta przystojna blondynka, tworząca tak efektowne i świetnie skonstruowane partytury bigbandowe i prowadząca je potem (był m.in. ten utwór). Panowie po prostu musieli to zagrać dobrze, nie było wyjścia. Jak kto jest jeszcze ciekaw tej interesującej pani i jej znakomitej muzyki, to w Krakowie na Letnim Festiwalu Jazzowym poprowadzi ona big band niemieckiego radia NDR.