Aimez-vous Brahms?

Tym tytułem nie chcę przypominać zapomnianej książki równie zapomnianej Saganki, tylko nawiązać do tego, że są w Hamburgu ludzie, którzy go naprawdę kochają. Choć jest to miasto, które z wielu powodów żyje teraźniejszością i to przesądza o jego specyfice. Ale przecież Brahms tu się właśnie urodził. Jednak jego miejsce urodzenia już nie istnieje. Hamburg przeżył dwa kataklizmy: wielki pożar w 1842 r. oraz wielki nalot brytyjski w 1943 r. i trudno tu znaleźć dom z czasów Brahmsa. Jednak parę ich pozostało, do nich dostawiono kilka innych zrekonstruowanych, żeby miały odpowiedni kontekst, a w jednym z tych autentycznych otwarto w zeszłym roku Muzeum Brahmsa. Jest to muzeum niewielkie i prywatne, założone przez Towarzystwo Miłośników Brahmsa – i znamienny jest fakt, że istniejąca tu wcześniej niewielka izba pamięci powstała dopiero w 1971 r. Najpierw Hamburg poza pomnikiem i konterfektami w sali koncertowej nie miał żadnego miejsca pamięci o swoim pierwszym honorowym obywatelu – bo to fakt, właśnie jemu tę godność jako pierwszemu nadano. Choć sprawy między Brahmsem a jego rodzinnym miastem były dość złożone: był tu ceniony, ale kiedy nie dostał posady, na jakiej mu zależało, wyjechał i w końcu wylądował na dobre w Wiedniu.

Jednak ci, co Muzeum Brahmsa założyli, zrobili to – jak już rzekłam wyżej – z potrzeby serca. I właśnie z sercem oprowadzał nas jego szef, pan Joachim Kossmann, który sam nam powiedział, że chętnie to robi osobiście także dlatego, że lubi spotykać ludzi, którzy interesują się Brahmsem na tyle, że przyszli właśnie tutaj. I od razu dodał, że poza Niemcami najwięcej jest Japończyków, co ucieszyło kolegę z Tokio (zwiedzam to miasto z międzynarodową grupką dziennikarzy).

Nie ma tu niby wielu autentycznych pamiątek – tylko kilka przedmiotów, ale wiszą reprodukcje rękopisów i dokumentów dotyczących historii życia kompozytora. W małym pokoiku na parterze i w holu (wszystkie pomieszczenia sa tu małe i fakt, że właśnie w takiej wielkości pokojach Brahms mieszkał) mowa jest o latach hamburskich, na piętrze – o wiedeńskich; jest też malutkie stoisko z suwenirami i biblioteka z fortepianem stołowym (Tafelklavier) z czasów Brahmsa – pozwolono mi go dotknąć, ale rozstrojony był do niemożliwości.

 W sumie było to wydarzenie wzruszające. Wzruszające było też usłyszeć (poprzedniego dnia) Brahmsa, i to IV Symfonię, którą szczególnie kocham, w mieście jego narodzin, i to w naprawdę znakomitym wykonaniu Monachijczyków. To orkiestra, która brzmi tak śpiewnie, że śpiewał nawet triangiel w Scherzu. Ale przy ostatniej części ciarki mnie przechodziły. Dla mnie ta Passacaglia zawsze była po prostu bezbrzeżnie smutna, ale tym razem miała w sobie coś groźnego, budziła niepokój, takie memento mori. Być może przyczyniła się do tego dość specyficzna akustyka Laieszhalle – nie wiem, jak z innych miejsc, ale z mojego (XVII rząd) jakoś szczególnie wyraziście brzmiały instrumenty dęte. W każdym razie było w tym coś ostatecznego, jakiś fatalizm, i to nie łagodny jak w pierwszej części. Duże było przeżycie.

Tutaj trochę zdjęć. Więcej hamburskich fot wrzucę później, a jest ich już dużo…