Berlińczycy
Ze świata warszawskojesiennego, z towarzystwa młodych ludzi i anturażu Hali nr 5 Studia Tęcza trafiłam wczoraj wieczorem do towarzystwa ą ę, w kreacjach i garniturach, w większości innego niż zwykle spotykam w Filharmonii Narodowej. (Nic dziwnego, skoro ceny biletów wynosiły od 250 do 350 zł – nawet na Zachodzie takie ceny to curiosum; wejściówki kosztowały ponoć 50 zł, ale w szerszej sprzedaży ich nie było.) No cóż, ale warto było.
Filharmonicy Berlińscy byli w Warszawie ostatni raz 17 lat temu, a Simon Rattle nieco później (wyznawał wtedy „Kocham Szymanowskiego!” i zabierał się do nagrywania serii jego dzieł z orkiestrą Birmingham, którą wówczas jeszcze kierował). Wtedy jeszcze trudniej było pojechać do Berlina, żeby ich posłuchać, teraz jest dużo łatwiej – bardzo nam się odległości europejskie zmniejszyły. Rozmawiałam przed koncertem z paroma osobami, które stwierdziły, że już tyle razy słuchały tej orkiestry, że teraz nie muszą iść na koncert, zwłaszcza za taką cenę (ten ostatni argument całkowicie rozumiem). Ale kreacja, jaką muzycy przedstawili wczoraj, była niesamowita.
Najpierw II Symfonia Beethovena, jedno z jego najpogodniejszych dzieł. Brzmienie miękkie i lekkie, precyzja ogromna, choć nie jakaś porażająca (z lekka niepewne wejście waltorni w pewnym momencie przypomniało, że za pulpitami siedzą ludzie, a nie maszyny), tempa idealne, Rattle niemal tańczący na podium. Ale po tym, jak muzycy wprawili nas w miły nastrój, jaki zwrot o 180 stopni po przerwie! IV Symfonia Szostakowicza. Ta, która przez dziesięciolecia leżała w szufladzie, niewykonana, a kompozytor nie chciał nigdy w ogóle o niej mówić. Powstała w strasznym roku 1936, trwa ponad godzinę (w wykonaniu Berlińczyków – godzinę i kwadrans) i jest obrazem tego, co wówczas przeżywał autor – przerażenia, zagrożenia, odczucia tchnienia lodowatego, polarnego zimna, ale i desperackiego sarkazmu (stąd też zaskakujący finał złożony z samych cyrkowych wygłupów, z błazeńskich wykrzywień i grania na nosie; bardzo mahlerowska jest ta symfonia). Już sam początek, przerażający szybki marsz, który nazywam „marszem sił zła”, uderzał po uszach. W tym utworze dopiero wyraziła się niesamowita wirtuozeria tej orkiestry (jest taki bardzo szybki fragment w pierwszej części, który był po prostu piorunujący), jak również umiejętność budowania nastrojów. To, co zrobił z tą symfonią Rattle, było po prostu genialne. I pierwszy raz widziałam takie zjawisko, żeby tego typu publiczność, biznesowa raczej niż melomańska, zamilkła na minutę po zakończeniu utworu i po prostu wstrzymała dech. Jak on to zrobił, nie wiem. Bisów nie było, bo być nie mogło. Wszystkim polecam – jak tylko możecie, wysłuchajcie w poniedziałek retransmisji w radiowej Dwójce (19:05).
Dodam jeszcze, że ponoć ludzie Deutsche Banku, którzy stanowili dużą część tej publiczności, zostali przez firmę przeszkoleni, jak się zachować na koncercie (m.in. żeby nie klaskać między częściami). To rozumiem!
O konferencji prasowej napiszę na podstawie relacji z drugiej ręki, od koleżanki, bo sama byłam w tym czasie na WJ. Otóż podkreślano, że jest to koncert polityczny, jedyny, który Berlińczycy grali na tym tournee za granicą (są na trasie krajowej), a to w podzięce za to, że „zaczęło sie w Gdańsku”, że to dzięki Polsce i wydarzeniom sprzed 20 lat upadł mur berliński i rozpoczęła się zmiana. Że są Polsce wdzięczni i że wciąż proszą ją o wybaczenie. Tyle pani ambasador Niemiec. Co mówił Simon Rattle, można usłyszeć tutaj i tutaj. Szczególnie interesująco brzmi tu projekt wykonania cyklu utworów Lutosławskiego. Tutaj jeszcze kilka słów koncertmistrza, p. Daniela Stabrawy. Musiałam się naszukać tych filmików na stronie „GW”, bo choć jeszcze wczoraj istniał na niej cały serwis poświęcony koncertowi, dziś już nie istnieje. Recenzja jakaś? Szkoda gadać. Było, minęło. Bardzo zabawne zwłaszcza w zestawieniu ze słowami Rattle’a o „najbardziej muzykalnym narodzie”…
PS. To pytanie do tych, co oglądali „Stawkę większą niż życie”: czy przypadkiem pierwszy temat IV Symfonii, ten właśnie „marsz sił zła”, nie bywał sygnałem tego serialu? Pamiętam, że jak pierwszy raz usłyszałam ten utwór w całości, natychmiast stwierdziłam, że ten temat dobrze znam, i to chyba z takiego kontekstu. Czy słusznie?
Komentarze
Koncert był fantastyczny!
Nie tylko biznesmeni kupili bilety. Trochę muzyków na sali również siedziało (na szczęście) :). Szkoda, że nie więcej.
Dyrygent – znakomity. Zresztą o tym się wie, ale popatrzeć na żywo jak przelewa muzykę którą słyszy wewnętrznie na orkiestrę i my ją taką właśnie możemy usłyszeć jest czymś niezapomnianym.
Jako muzyk uwielbiam dyrygentów, którzy odmalowują gestem, mimiką, ruchem ciała przed muzykami z orkiestry to, jak chcieliby, żeby muzyka zabrzmiała. To jest fantastyczne. I taki właśnie jest Rattle. Nie skupiony na sobie, nie zamknięty tylko w pełni oddany muzyce. Widać po nim, i słychać w brzmieniu orkiestry, że to muzyka stoi u nich na pierwszym miejscu. Jej piękno. Nie słychać nut, pustych przebiegów, płynie muzyka.
To naprawdę rzadkie uczucie. Bo łatwo idąc na łatwiznę po prostu odgrywać swoje nutki. Tymczasem tutaj przez cały koncert płynęła muzyka. Dzięki świetnej orkiestrze i dzięki genialnemu dyrygentowi!
Fantastyczne też były odcienie głośności. Subtelne piana (tak rzadko spotykane w Polsce w ogóle w każdym rodzaju muzyki), kiedy to solówki w drzewie mogły być grane w na prawdę cichej dynamice a kwintet ich nie zagłuszał; nie wymuszone, swobodne. Zresztą drzewo grało świetnie! Soliści orkiestrowi -znakomici! Kwintet z rzadka, gdy wsparty przez flety, potrafił zabrzmieć jak chór (były takie momenty, że aż nie mogłam uwierzyć, że tam nie ma chóru i nikt nie śpiewa)! Pięknie pięknie.
a ten piorunujący fragment w I cz Szostakowicza – no po prostu genialne! Taka machina muzyczna, której trybami były poszczególne głosy, pędząca do przodu z niesamowitą prędkością i siłą nie wynikającą z głośności a z precyzji! ach! Nie mogłam uwierzyć, że słucham czegoś takiego na żywo!
warto było wydać 250 złotych. Choć wolałabym, żeby ten koncert był z finansowego (i organizacyjnego) punktu widzenia bardziej dostępny muzykom.
Czytałam niedawno artykuł w piśmie popularnonaukowym, w którym podano wynik badań jak słuchają muzykę muzycy profesjonalni a jak nie-muzycy. Otóż muzycy używają przy słuchaniu obu półkul mózgu, też obszarów odpowiedzialnych za analizę mowy. Jest więc dla nich muzyka nie tylko wrażeniem ale i językiem. Jest więc czymś znacznie bardziej złożonym i jednocześnie znacznie bardziej czymś zrozumiałym.
I dlatego trochę żałuję, że koncerty tego typu są dostępne raczej dla osób nie związanych z muzyką na co dzień. Gdyż dla nich taki koncert to niezwykle pełne doznanie artystyczne.
Zwłaszcza studenci akademii muzycznych powinni słuchać takich mistrzów aby dążyć do takiej perfekcji, piękna i szlachetności wykonań muzyki, aby wiedzieć jak znakomicie można grać.
Pozdrawiam serdecznie!
ps;a co do muzykalnego narodu polskiego – cóż, naród lubi muzykę, i przyjmuje ją gorąco jak mało która publiczność na świecie, ale
infrastruktura muzyczna (kulturalna) po prawie 2 wiekach tego co w Polsce się działo (ujmując rzecz w skrócie) jest raczej słabo rozwinięta.
Dziękuję za obszerną i ciekawą wypowiedź 🙂 To prawda, że muzyka dla muzyków na pewno jest językiem. Dla innych – różnie, zależy od osłuchania i od predylekcji do jakiegoś określonego sposobu słuchania (niektórzy np. widzą obrazki 😉 ). A co do muzyków, też ich trochę na sali widziałam i też uważam, że za mało…
A propos gestów i mimiki: mówili mi znajomi, którzy siedzieli z boku, z przodu balkonu, czyli nad sceną, i mogli widzieć twarz dyrygenta, że on dyrygował nie tylko rękami, ale i brwiami, i ruchami ust, całym sobą. To był według nich fascynujący widok. Nic dziwnego, że swoich muzyków po prostu hipnotyzuje…
a ja wróciłem z gliwic. marco beasley absolutnie fenomenalny – nie tylko wokalnie, ale i aktorsko. i nie żałuję. retransmisji z gliwic nie będzie, a filharmoników wysłucham jutro w radio. tak więc posłucham obu zespołów, choć występowali w jednym czasie. no i cena – ja zapłaciłem 50 zł za miejsce w dowolnie wybranym miejscu sali. cudownie było …
Pani Redaktor,
Rattle swoich muzyków przede wszystkim – nie wiem czy kocha, ale ponad wszelką wątpliwość lubi. Parokrotnie słuchając i obserwując ich w Berlinie, przede wszystkim czułem tę więż ich łączącą – to jest relacja nie tak często spotykana w świecie orkiestrowym. Jeżeli do tego dołączyć mistrzostwo ex definitione każdego z członków zespołu i młodzieńczość ich szefa – to musi dawać (i ciągle daje) takie rezultaty, jakie w swojej relacji Pani zamieszcza – tu rewanż z mojej strony: zazdroszczę wejściówki i na pewno odsłucham jutro. Co do cen – na zachodzie jednak nie takie kuriozum. W Berlinie najdroższe bilety są zawsze po 90 euro, ale i najtańsze są po kilkanaście euro. Podobnie we Wiedniu, AMsterdamie. Taniej o połowę w Rzymie. W Santa Cecilia najdroższe bilety są po 45 euro. Zwrcam uprzejmie uwagę, że kończą się już bilety na Sokołowa.
Czyli muzycznych ekstaz ciąg dalszy przed nami. Ależ mamy rok. Pozdrawiam dywan po twardym zderzeniu z rzeczywistością pourlopową (tu miast dywanu był beton i do tego nie polerowany tylko pospolity, taki… betonowy, a nawet i żelbetonowy).
off-topic:
Pałac w Wilanowie 9 października 2009, Oranżeria godz. 18.30 – ” Russian Soul”
Wykonawcy: Yuri Shishkin (akordeon)
W Programie: S. Prokofiew, P. Czajkowski, M. Musorgski, W. Siemionow, A. Kusjakow
*wstęp wolny
słyszałam nagranie Moszkowskiego w wyk Shishkina. piękne. a teraz przypadkiem przeczytałam, że będzie występował w W-wie.
ps: nie wiem czy tutaj wypada of-topic-ować 🙂
O – nasz Kwok się objawił pourlopowo 😀 Mam nadzieję, że ten beton dużo siniaków nie narobił…
Ja pisząc o curiosum nie miałam na myśli tych najwyższych cen, ale raczej te najniższe 😉
Alicjo W – tu ciągle są off-topiki, można nawet powiedzieć, że nimi blog stoi. Chcąc czy nie chcąc… 😆
nickto – no to zazdroszczę 🙂 A co śpiewał?
A wczoraj jeszcze w Studiu Lutosławskiego było Collegium Vocale Gent z Haendlem! Miałam nawet zaproszenie… Była transmisja w Dwójce, słuchał może ktoś?
Bardzo jestem zaintrygowany tym tematem Szostakowicza ze „Stawki” – i mam nadzieję, że ktoś to rozstrzygnie. Ja sam nie mogę, oglądałem to w zamierzchłych czasach, kiedy mialem pojęcie blade o kompozytorze i wtedy mi się wydawało, że to temat z VII Leningradzkiej.
Więc jednak był Szostakowicz! Jeśli tak, to to był na pewno ten temat.
I to musiały być jakieś wczesne odcinki, bo w późniejszych czasach już na czołówce szła wiadoma melodia 😉
Dziękuję za addendum do piątkowej Jesieni.
Ponownie się cieszę, że wrażenia się zbiegają.
Dołączam się do najlepszych życzeń :o)
Jako, że wysyłam właśnie kompozytorowi, który chodzi pod nami do góry nogami (Australia), to – jeśli ktoś by chciał – utwór Lentz’a nagrany z koncertu inauguracyjnego WJ 2009:
http://www.sendspace.com/file/9gowog
PS: gdyby ktoś chciał całe nagranie to informuję, że chętnie się wymienię na nagranie ze Studia Lutosławskiego albo A(U)MimCh, bo obie transmisje przegapiłem. Czuwaj.
Przykro mi, ja w tym roku jakoś nie odczułem potrzeby archiwizowania WJ.
Ale jutro na pewno będę blisko mojego „Grundinga” około godz. 19:00…
Dzień dobry!
I właśnie! Berlińczycy w Polsce… to jest wydarzenie godne chwały!
Dodam jeszcze, że oglądałem dzisiaj Filharmonię Dowcipu p. Waldemara Malickiego i jako młody muzyk jestem zdruzgotany tym co tam się wyrabia i co wykształceni skądinąd muzycy podają ludziom…
Ja nie jestem wstanie wyobrazić sobie, że kolejnym przystankiem po oglądnięciu takiego przedstawienia, będzie koncert Berlińczyków, czy Traviata z Aleksandrą Kurzak!
Czy ktoś zna jakiś balsam na zdruzgotane moje jestestwo !?
„:P POMOCY”!
Lolo drogi,
skoroś masochistą to cierp bez balsamu. Młodym muzykom poleciłbym wszystko (no, prawie) tylko nie oną „Filharmonię Dowcipu” – bo tam ani filharmonii ani dowcipu. Najlepiej wystaw swój tv na trotuar, a w miejsce po tv wstaw biust, bo ja wiem, Chopina, LvB lubo Brahmsa (na nim dobrze siedzą kapelusze). O los tv na trotuarze się nie martw – znajdą się chętni masochiści. Młodym muzykom – ku pokrzepieniu – Dwójeczkę zaleciłbym jako balsam na zdruzgotane ich jestestwo. Radiową rzecz jasna.
Tak poza tym pozdrawiam młodych muzyków – trza nam ich hołubić.
Pani Redaktor 15:35 – beton ma się dobrze, plastry mi się kończą.
Nie ma co wzywać pomocy, kolego.
Odwracać się ogonem (zamiatając tymże przy okazji) i słuchać swego. argumentować, polemizować gdzie się da, ale nic na siłę.
Zerknąłem teraz na tę filharmonię w jutjubie i co…
Oczywiście, że są to wykształceni muzycy, ale na pewno płacą im lepiej niż na koncercie WJ.
Każdy chce zarabiać godny szmal.
Niedawno była tu krótka dyskusja o Piotrze Anderszewskim, który będzie przygrywał (znaczy już przygrywa, bo rejs chyba w trakcie) z Sinfonią Varsovią pasażerom luksusowego statku wycieczkowego. Chałtura przez duże HA?
Cóż, kolega Malicki ma poczucie misji. Rozmawiałam z nim długo na ten temat, napisałam o nim nawet (z poduszczenia mojego szefa działu, który się nim zachwyca) wtedy, kiedy TVP nie chciała go pokazywać. Pewnie się Wam tym tekstem narażę 😉
http://www.polityka.pl/archive/do/registry/secure/showArticle?id=3347588
Ja nie całkiem się z nim zgadzam, że dziś to już tylko tak trzeba edukować kulturalnie. Ale co do skupiania uwagi, to coś jest chyba na rzeczy.
jak się nie ma zębów do łatwiej połknąć papkę… :/
Jestem zły!
Na Berlińczykach też nie byłem…
Filharmonia Dowcipu… bleh!
Do Gostek Przelotem: dzisiejsze statki pasazerskie maja czesto tak wielu pasazerow jak male miasteczka w Polsce i koncerty na luksusowych statkach pasazerskich w niczym nie ustepuja jakoscia koncertom na ladzie.
Zgadzam się, Filharmonia Dowcipu bleeee
Z drugiej strony … Upieramy się, że muzyka klasyczna to sztuka przez wielkie SZ, że chałturzyć nie przystoi, że pajacowac nie wypada, ale przecież ona z chałtury i pajacowania wyrosła. Vivaldi grywał do kotleta, Haydnowi książę Esterházy dyktował jak się ubierać i pudrować, żeby poruty na dworze nie siać, Chopin udzielał korepetycji średnio utalentowanym panienkom z towarzystwa, a Beethoven za odpowienim wynagrodzeniem napisał coś ładnego i na cześć Napoleona, i na cześć Wellingtona. I co z tego? Ano nic. Bo wtedy nikomu nie przyszłoby do głowy, że „nie wypada”.
Dopiero ostatnio tak się porobiło, że trzeba sztukę wysoką uskuteczniać bezustannie, zaprzeć się grzechu pożądania dóbr doczesnych i żyć o chlebie i wodzie, kątem u rodziców aż do czterdziestki, bo inaczej dostanie się etykietę chałturnika. Przygrywanie do kotleta wywołuje uśmieszki, ale kiedy cena blietu rośnie ponad 30 złotych, to podnosimy larum. A przecież ci ludzie muszą z czegoś żyć.
„Stawka większ niż życie” – tak, Szostakowicz, ale nie 4., lecz 7 Symfonia („Leningradzka”), cz. 1, tyen marsz zaczyna się jakies 6:30 min. od pocztaku.
Serdecznosci z daleka
POBUTKA (po dla mnie dość Dowlandowskim weekendzie).
Dowlandowskim? Znaczy ze łzami? 🙁 Jeśli tak, to przykro. Życzyłabym Wam raczej, żebyście się w tym tygodniu uśmiechali 🙂
stanm – witam. Nie, to chyba jednak nie był ten aż za słynny marsz, który potem wyśmiewał Bartók w Koncercie na orkiestrę. Ja pamiętam dokładnie ten motyw z Czwartej: tatata tam, tam, tam, tatata tam… I pamiętam to wrażenie, kiedy wykonano tę symfonię w FN bardzo eksponując jej historię i fakt, że prawie nie była wykonywana, bo była przez dłuższy czas zakazana. Ogromnie mnie to wtedy zaskoczyło, bo świadczyło o tym, że nasi „oprawcy” od muzyki w filmie umieli przemycić prohibitum 😉
@mark spruce:
Nie wątpię, że muzycy starają się jak zawsze. Jednak w nadwiślańskim kraju „granie na statku” zawsze miało takie, a nie inne konotacje, zwłaszcza w przypadku muzyków jazzowych. Skądinąd była to dla nich okazja do świetnych zarobków, więc im się szczególnie nie dziwię.
@vesper:
Pisanie na zamówienie a dowcipasowanie grając „XIX-wieczny barok rumuński” to są dwie różne rzeczy, MSZ. Lutosławski też napisał szereg fanfar dla różnych orkiestr – 30-sekundowe, dość błahe dmuchawki, za które na pewno dostał godziwe wynagrodzenie, a korona mu z głowy nie spadła.
Moim zdaniem problem tkwi w tym, że spora część tej widowni uważa, że przyszli na koncert muzyki poważnej, albo że nasz ulubiony don Pedro de Rubik też komponuje „muzykę poważną” (cokolwiek miałoby to znaczyć, bo np. ostatni utwór Aleksandry Gryki też nie ma wiele wspólnego z „muzyką poważną”).
Przygrywanie do kotleta jest stare jak świat – różne Taffelmusik teraz tylko dorosły do rangi słuchanej z nabożeństwem muzyki wielkich kompozytorów. Z tym też nie mam większego problemu – każdy orze jak może.
Mam jednak problem z ceną biletu 350 zł. I to już nie chodzi o to, że w Berliner Philharmonie najlepsze miejsca kosztują 90 ojro. Jeśli chcę pójść na taki koncert „normalnie” – z żoną i ew. z dzieckiem, to potencjalnie wydaję ponad tysiąc złotych, tysiąc!!!, na 2 godziny rozrywki.
Nie zarabiam kokosów, ale głodowej pensji też nie mam, a mimo wszystko w życiu bym nie spuścił tylu pieniędzy na żadnego artystę świata.
A muzykę naprawdę bardzo kocham.
Nie potrafię powiedzieć, jaki jest dla mnie pułap cenowy, bo to faktycznie zależy trochę od artysty. Na Zimermana wydałem 2 x 200, pomimo że grał w dziadowskiej sali.
Bardzo podobna dyskusja ma miejsce w muzyce rozrywkowej, bo podobno ceny na różne gwiazdy występujące w Polsce są wyższe, niż „na zachodzie”. Dlaczego tak jest?
„Ci ludzie muszą z czegoś żyć.”
Myślę, że honorarium zespołu jest stałe i tylko od sponsora zależy jaką część tego honorarium pokryje. Gdyby zespoły miały grać tylko za wpływy z kasy, to albo by nie grały, albo ceny dopiero by się zrobiły kosmiczne.
Mnie się Pani Kierowniczka nie naraziła, lubię W. Malickiego. Tyle, że wczoraj to były już nędzne popłuczyny po wcześniejszych pomysłach i dokonaniach. Jego programów nikt przytomny nie będzie traktował w kategorii „poważnej”, choć dramatyczny spadek jakości Fszystkiego w TV każe umieszczać ten rodzaj produkcji w kategoriach misji…
Zgadzam sie z Gostkiem w kwestii kotleta. Co do cen – też mnie ciekawi, że bilety i często płyty są u nas droższe niż gdzie indziej…
Każdy zasób pomysłów kiedyś się kończy… 😉
I ja mam wrażenie, że nikt tych programów jako poważki nie traktuje. To taki kabaret. Grupa MoCarta czy Affabre Concinui też robią coś w tym rodzaju.
Malicki nagrał kiedyś „Varia cz. I”, czy coś takiego. Mam to na kasecie magnetofonowej Polton. Nie wiem, czy kiedykolwiek wyszło na innym nośniku.
Nagrał tam różne takie gierki i zabawy. Jest to niewątpliwie bardziej inteligentne od „FD”, ale cóż, na pewno gorzej się sprzedawało.
Gostku, ja też mam problem z ceną 350 złotych za bilet na Berlińczyków. Ale to było specyficzne wydarzenie. To był nie tylko koncert, ale i pi-ar-owska gala sponsora. Może nawet z akcentem na ten drugi aspekt. To w założeniu miało być Wydarzenie Elitarne, boa, perfumy, brylanty, prestige itd. Miłośnicy muzyki załapali się niejako przy okazji.
To powinni byli zrobić imprezę zamkniętą i wszystko jasne. Albo telebimy w kameralnej, jak na jakimś innym koncercie.
Oj, ale wtedy nie byłoby pożądanego efektu 🙂 :
„Idę na koncert Berliner Philharmoniker (w końcu każdy o nich słyszał), dostałem zaproszenie od dyrektora banku, który zarządza moimi pieniędzmi (rozumiesz, tańczą koło mnie), a wiesz, że bilet na ten koncert kosztuje trzystapięćdziesiąt złotych? Podobno XY też będzie, i ĄĘostwo, i Zetniccy … Wiesz, podobno przez internet można było oglądać koncert tych filharmoników, ale na miesiąc przed koncertem cała pula była wyczerpana. Wszędzie piszą, że to będzie wydarzenie roku. Chyba pójdę”
Wokół imprezy zamkniętej nie da się zbudować takiej atmosfery.
Ha, byłam kiedyś na takim wydarzeniu i już nieraz tu o tym wspominałam trzęsąc się z oburzenia. Chodzi mi o niesławnej pamięci koncert Gidona Kremera z Cremeratą Balticą na Festiwalu Beethovenowskim, w Teatrze Polskim. Był to, jak się okazało, dodatek do jakiejś gali biznesowej z wręczaniem nagród. Artyści czekali na występ CZTERDZIEŚCI minut, a kiedy już łaskawie wpuszczono ich na scenę, większość biznesmenów wyszła już z sali na bankiet, zostali tylko melomani, jak Bochniarzowa, i paru takich łebków jak ja. Wrrr
🙂 A ja kiedyś byłam, wraz z częścią widowni, zakładniczką pewnego towarzystwa wzajemnej adoracji. To był taki pomniejszy koncert, bez wielkich gwiazd, ale w sumie dość ciekawy. Wiadomo było, że ludzie przyjdą. Jakieś nikomu nie znane bractwo od siedmiu boleści sypnęło kilkoma groszami i przed koncertem mogło sobie zrobić małą prywatną akademię – pasowanie nowych członków. Wnieśli sztandar (publika baczność), dobyli miecza z pazłotka (publika nadal stoi), pasowali kilku jegomości na nowych braci (publikę prosimy o brawa). Potem były przemowy. Cała szopka trwała pół godziny.
Dobry wieczór Państwu,
Przyszliście Państwo na koncert i bardzo nas to cieszy, że z duszami tu przyszliście. Co z tego, że niemyte, ale za to w każdej tak gra, że cała orkiestra jednogłośnie podjęła decyzję, że siada i słucha jak Państwu pięknie w tych duszach gra…
Widzę w trzecim rzędzie dwóch solistów – zapraszamy na scenę, Państwa dusze będą wiodły prym.
Nie, Panu dziękujemy, proszę zostać i nastawić się na odbiór, Pana dusza gra cokolwiek nieczysto…
Piękny wieczór…
z accordone zaprezentował program z płyty la bella noeva. błyszczał w la canzone del guarracino. ja słuchałem na żywo collegium vocale gent z fryburczykami i tym samym programem – byli wczoraj w bydgoszczy. wspominam jeszcze scholla, gardinera, l’arpeggiatę … cudowny muzycznie był wrzesień.
tu mała próbka i namiastka:
http://vids.myspace.com/index.cfm?fuseaction=vids.individual&videoid=30868774
do tego niezwykle klimatyczne wnętrze ruin teatru miejskiego. mam nadzieję, że nigdy go nie odbudują.
zeen, a jak komuś akurat w duszy gra do duszy? Powinien wtedy profilaktycznie na koncert się nie wybierać?
A propos koncertów na przyczepkę do imprezy…
Zdarzyło mi się być delegatem uczelni na poprzedni Kongres Kultury Polskiej. Na zakończenie pierwszego dnia odbył się galowy koncert w Filharmonii Narodowej, wyłącznie dla delegatów. Penderecki dyrygował, a delegaci klaskali. Głównie w przerwach pomiędzy częściami. Naprawdę.
Osobliwe. Gdyby to był kongres metalurgów, to jeszcze rozumiem. Ale delegat na Kongres Kutury Polskiej powinien chyba mieć choć blade pojęcie o muzyce polskich kompozytorów. Chyba że muzyka nie jest elementem kultury.
Bo przylezo takie, rozsiędo sie i klaskajo polskim kompozytorom w chwili oddechu. Prowincjusze, bo zagranicznym już nie klaszczo…
Chopin (co za [hopin]?) – zagraniczny
Czajkowski – nasz
Baird – zagraniczny
Glinka – nasz
…
Ale czasem organizatorzy sami się proszą. Wspominany ostatnio intensywnie nasz słynny podróżujący fortepianista miał latem swoją autorską imprezę w Łodzi – cykl recitali w wykonaniu własnym i swoich kolegów. Jeden z koncertów odbywał się na doczepkę do jakiejś konferencji o poświęconej sztukom wizualnym. Niech sobie szanowna frekwencja wyobrazi, co się działo – hala przemysłowa, szwedzki stół na galerii, terakota na posadzce plus krzesełka oraz pogłos jak w jaskini. I na okrasę PA, który aż kipiał z wściekłości, że ludzie się kręcą podczas performansu kolegi, kamerzyści przerywają nagranie w trakcie trzeciej części 2 sonaty Schuberta i w ogóle panuje chaos. Panował, bo musiał. Dla uczestników konferencji to była przygrywka do sałatki i koreczków.
Bo PA i kolega potraktowali to zbyt poważnie. Gdybym się w takiej sytuacji znalazł, zagrałbym cokolwiek – bluesa albo poimprowizował sobie trochę. Nikt by nie zwrócił uwagi, a ja bym się nie stresował, że nikt nie słucha mojej genialnej interpretacji Schuberta.
ad foma: Andrzej Czajkowski oczywiście, że nasz! BUHAHAHAHAHA
dalej: Noskowski, Zemlinski (hmmm), Adam, Moszkowski…
Szostakowicz i Strawiński – nasi! 😀
Serio! Szostakowicz to potomek zesłańca. Strawiński z polskiej szlachty; w międzywojniu zastanawiał się nawet, czy nie starać się o obywatelstwo polskie. Szkoda, że go nie dostał, mielibyśmy jeszcze jednego genialnego „naszego”…
foma się zaczernił… 😯
Pisał na innym komputerze niż zwykle. Drobiazg (może).
Nie, nie… tu o coś chodzi… coś mu po głowie chodzi…
Przyciągnęli kulawe zwierzę, tylko trzy nogi miało. Taki jeden elegancki picuś usiadł przed mordą i widzę, że szykuje się łapy tam pchać.
Paszczę otworzył, ukazały się zęby. W połowie białe, w połowie czarne, oj, nie dbali o zwierzę i patrzę – buch w te zęby!
Aż mu fryzur rozwiało, dźwięk okrutny się rozszedł po sali, ludzie zamarli.
A zwirz nic, stoi spokojnie.
Ot wytresowany, skubany…
Nie mogłem patrzeć, za wrażliwy jestem.
Wyszłem.
❓
Nagle picuś walnął bestię w zęby. Jak ona rykła! Ludziski pod krzesła powpadywali. Horror, panie kochany.
No zwierzę jasna rzecz.
Ta akurat to raczej z tych ciemnych była.
A ciemny lud wszystko kupił 😯
Ciemna masa.
Jezeli moge wtracic swoje trzy grosze…
Zgodnie z historia hollywoodzka obaj panowie S. mieli korzenie zydowskie. Jest taki film, w ktorym Szostakiewicza gra Ben Kingsley. Nie wiadomo, komu wierzyc? 🙂
E tam, nieprawda. Znana jest genealogia jednego i drugiego. I nie Szostakiewicz, tylko Szostakowicz. (No, chyba że jego matka Rosjanka miała jakieś korzonki…) A o filmie nie słyszałam.
Przepraszam za niezamierzone przejezyczenie w nazwisku.
Oto link do filmu
http://www.imdb.com/title/tt0096250/
Szostakowicz podobno widnieje w różnych dokumentach jako Szostakowicz, Szostakiewicz, Szestakowicz, a nawet Szustakiewicz 😯 Jego polski dziadek miał na imię Bolesław, ojciec – Dymitr Bolesławowicz…
Kto wie, czy nie spokrewniony z Szostkiewiczami 😉
Ziemkiewicz też narzeka, że biletów na koncerty i teatry ani dostać – sie tym artystom już w głowach poprzewracało 🙄
Czegoś takiego się nie spodziewałam. Prawie nie do wytrzymania. Rany boskie.
Ufff! Posłuchałam sobie.
Przejmujące.
Czy Gostek nagrał?
To ja poproszę. 🙂
Tak, tak, nagrałem wbrew niesprzyjającym okolicznościom. Tylko proszę nie prosić o szybkie terminy odbioru… 🙁
Ponownie sobie uświadmoiłem dlaczego mam tak mało symfonii tego pana na półce. Ta muzyka jest jeszcze bardziej męcząca od Pasji Mykietyna.
Może być na gwiazdkę. 🙂
A jak jeszcze można inaczej wymienić się plikami?
Sprawdzę, może w chomikach da radę.
Mam adres strony, ale jeszcze jej nie założyłam.
Mam stronkę w chomikach:
http://chomikuj.pl/mt7
Najwyżej, jeżeli nie można tak wejść podam Ci kod dostępu i prześlesz w wolnej chwili. 🙂
Nie nie, ja mam bardziej wyrafinowane metody od chomika… 😉
Przepraszam, ale muszę kończyć na razie.
Dam znać na blogu jak obrobię pliki.
No jest męcząca. Nawet „nie do wytrzymania, rany boskie” 😉 A kto mówił, że będzie łatwo? 😐
Bardzo mnie zaciekawił film, o którym podał link PA2155. Dobrzy aktorzy, historia życia kompozytora zapewne podana w hollywoodzkim sosie, ale to na zasadzie ciekawostki przyrodniczej.
Hoko się pokazał 😀
passpartout – no to chyba zapytam Adama, czy coś wie na ten temat 😉
Tam jest nawet A.-S. von Mutter grajaca Koncert skrzypcowy. 🙂
Moze tym razem nie pomylilem nazwiska. 🙂
W zasadzie nie. Jedynie von się przypadkiem przyplątało. Pewnie jakaś szwedzka mezzosporanistka zgubiła 🙂
Mezzosopranistka. Przepraszam za literówkę
Zajrzałam do Meyera. Prawdą jest, że to nazwisko bywało różnie pisane, ale już pradziad kompozytora Piotr miał ustalone: Szostakowicz. To on był zesłańcem, z polską żoną trafił do Jekaterynburga na Uralu, potem przenieśli się do Kazania, a następnie do Tomska. Ich syn Bolesław związany był z rewolucyjną organizacją Ziemla i Wola, był powstańcem styczniowym, ożenił się z Rosjanką Warwarą Szaposznikow, organizował ucieczkę z Moskwy Jarosława Dąbrowskiego (tego od Komuny Paryskiej). Ich też zesłano, więc trafili znów do Tomska, a potem do Narymu, małego miasteczka kilkaset km na północ od Tomska. Tam urodził się ich syn, a ojciec kompozytora – Dymitr (jeden z siedmiorga), który jeszcze mówił po polsku.
Dymitr wylądował w Petersburgu, gdzie ożenił się z Rosjanką Sofią Kokoulin, prawdopodobnie z pochodzenia Greczynką. Oboje też mieli skłonności rewolucyjne, sympatyzowali z „narodnikami”. Przyjaźnili się też z Polakami. Ich syn, kompozytor, był już odważny tylko w muzyce. Za to jak…
Tyle o pochodzeniu Szostakowicza 😀
zdarza sie u amatorow takich jak ja. 🙂
Usiadłem, zapadłem, przepadłem.
W bezkresach matiuszki Rassiji, która jak żadna potrafi dać w pysk.
Cóż ja mogę dodać do słów PR oraz całego radiowego komentarza. NIe muszę. NIe powinienem. Bo się boję. Ta muzyka budzi cały czas strach. Gdy w IX Mahlera zapada na końcu cisza, otacza mnie Elizjum. – Cisza kończąca IV Sz. jest już tylko przerażeniem. Jednostki – czyli mnie.
Dobrze, że nie byłem na sali FN, bo trzeba by mnie pewnie wyprowadzić. Ale dobrze się stało – wbrew temu, co mówi się – że na salę poszło towarzystwo na ogół nie zaszcycające swą obecnością sal koncertowych. Bo głęboko wierzę w to, że to co usłyszeli w wykonaniu BPh pozostawi jakiś ślad – nie w rodzaju „byłem na evencie i widziałem tego-owego”, tylko „słyszałem muzykę, odlot” – lub nawet dosadniej. Wierzę, że wrócą. Gotowym ustąpić miejsca. Zwłaszcza wobec ich ceny. Ale jednak żal, że miast być z sali wyprowadzonym, nie zostałem do niej wpuszczony.
I pomyśleć, człowiek ledwo z trzydziestki wyjrzał, kiedy skończył pisać…..
A ten „piorunujący” fragment, o którym pisałam we wpisie i wymieniła go Alicja W, w poniższym nagraniu zaczyna się gdzieś przy 5’50”. Też nieźle 😉
http://www.youtube.com/watch?v=VSM_ALwCYWM&feature=related
Może właśnie ta trzydziestka stanowi pewien klucz. Człowiek młodszy sobie wielu spraw nie uświadamia, starszy miewa dystans graniczący z obojętnością i tak bardzo się już nie boi.
A I Symfonię, już w całkowicie skrystalizowanym własnym stylu, napisał mając 19 lat.
Sorry, znów Gergiev 😉
http://www.youtube.com/watch?v=v2W8kGdCwmA
No pewnie, Jerzyczku, na żywo zupełnie inaczej się odbiera.
Zadowolonym, że wysłuchałem.
Wszystko się zgadza.
Pół dnia straciłam na instalacje programów przechwytujących strumień z internetu, nic mi się nie udało przechwycić.
Tamten program, który ktoś kiedyś podał, rzeczywiście przechwytywał, bardzo szybko się zablokował, a cena wykupu była spora.
To było w innym komputerze i nie pamiętam nawet nazwy programu.
Nic to, najpierw chciałabym kupić sobie porządny obiektyw, emeryci nie mają za dużo pieniędzy. 🙁
Dobranoc!
„Dystans” późnego Szostakowicza:
http://www.youtube.com/watch?v=pwKI2fVJ4rc
Ostatnia część Sonaty altówkowej, ze swobodnym nawiązaniem do Sonaty księżycowej. Ostatnie nuty napisane w życiu przez Szostakowicza.
http://www.youtube.com/watch?v=Pke3FIT3VJs&feature=related
Stream internetowy przechwytuje darmowy Real Player, ale kapryśny jest, więc zrezygnowałem z jego usług, wracając do starej ale jarej metody nagrywania z radia, jak nasi pradziadkowie, unowocześniając tylko zapis z kasety magnetofonowej na nagrywarkę DVD z twardym dyskiem.
Potem hyc na WAV do komputera, SIUP do obróbki i wysmażamy CD.
Poza tym jednak kompresja streamu jest straszna. Analogowy sygnał radiowy mimo wszystko bardziej przyjazny dla ucha.
No nie, ja już dzisiaj niczego nie jestem w stanie słuchać. To mi się przyśni. Idę nie spać.
Real Player tylko filmiki z Tuby.
Z radia mi się chyba nigdy nie udało.
Właśnie mówiąc o funduszach emeryta miałam na myśli nagrywarkę i jeszcze chciałabym, żeby przegrywała dodatkowo kasety VHS na płyty. 🙂
Może się rozejrzę w sieci za jakimś dochodem.
Są tacy, którzy mówią, że prawdziwa fotografia tylko analogowa.
Pa! 🙂
No to tym sposobem uczciliśmy solenizanta sprzed trzech dni (25 września) 😉
Ach ten wrzesień! Gdzież by była ludzkość, gdyby nie wrześniowi solenizanci. Pewnie nadal czesano by się palcami 🙂
Też tak uważam 😉
A nie można by tego rozszerzyć na solenizantów jesiennych w ogóle? 😉
Można by, ale wniosek powinien być solidnie uzasadniony 🙂
A nie wystarczy solenne zapewnienie, że wniosek jest solidnie uzasadniony? Trzeba mieć w końcu jakieś zaufanie do lu… tego… do psów. 🙂
Po tym wstrząsającym Szostakowiczu przeczytam Wam baśń, krótką bo krótką, ale braci Grimm:
117. UPARTE DZIECKO
Było raz sobie uparte dziecko, co nie chciało słuchać swojej matki. Nie podobało sie to Panu Bogu, zesłał więc na dziecko chorobę, której żaden lekarz nie umiał wyleczyć, i wkrótce zmarło. Kiedy włożono je do grobu i przykryto ziemią, nagle wyciągnęła się w górę rączka i sterczała nad mogiłką. Chociaż wpychano ją wciąż z powrotem i przykryto ziemią, rączka coraz to się z grobu wysuwała. Wreszcie matka musiała przyjść z rózgą i dać nią dziecku po ręce. Dopiero wtedy schowało rączkę i leżało spokojnie pod ziemią.
(przeł.Emilia Bielicka)
Urocza bajka, prawda?
Brrr… chyba mi się przyśni. 🙁
Brrrr … Co oni palili, ci koszmarni bracia?
Brrr… to pewne była ta rózeczka, co to nią duch święty bić każe… 😯
Nikt mnie dziś na posłanko nie zagoni! Jak by mi się coś takiego miało śnić… 🙄
Z dwojga złego wolę przetańczyć całą noc. 😉
A poza tym nic na działkach się nie dzieje.
Ja tę bajkę znałem pod tytułem „Chuda rączka Grety”. Mentalność braci Grimm ma się dobrze do dnia dzisiejszego.
Siódemeczkę pozdrawiam najserdeczniej. Odbiór w stanie żywym (23:12) jest aktualnie przeze mnie zdecydowanie preferowany.
Ja wiem, ze juz jest nowy wpis, ale jestem wczorajszy. Prosze sie nie czepiac p. Malickiego.
Kiedy zobaczylem, ze dwojka transmituje BPO pomyslalem sobie: szkoda, ze Szostakowicz, ale nic to, nagram sobie to poslucham chociaz Beethovena. I co? Siedze juz ponad godzine i slucham Szostakowicza. A dlaczego? Bo PK i Panstwo napisalo, ze dobre i dlaczego dobre i okazalo sie rzeczywiscie do sluchania i to bardzo. Ze Panstwo nie Malicki? Pewno, ze nie, ale dziala podobnie.
Bracia G. tego sami nie wymyślili – oni tylko spisywali, co po narodzie niemieckim krążyło…
O, miło widzieć NTAPNo1 po przerwie 🙂 Nie, z całą pewnością nie jesteśmy Malickim i może niektórzy by się obrazili słysząc, że działamy podobnie 😉 Ale sądząc po efekcie, dlaczego nie?
A Anna ma rację…