Półcienie, gesty i sploty
Kolejny koncert Nowego Teatru (najbardziej efektywna forma istnienia tej enigmatycznej wciąż, pozbawionej swojego miejsca instytucji), który właśnie odbył się w Studiu im. Lutosławskiego, autor muzycznego programu i stały współpracownik Krzysztofa Warlikowskiego, Paweł Mykietyn, oddał Tadeuszowi Wieleckiemu, znanemu powszechnie melomaństwu od muzyki współczesnej głównie jako wieloletni dyrektor Warszawskiej Jesieni, trochę mniej jako kompozytor (choć czasem jego utwory się pojawiają), a jeszcze mniej jako kontrabasista, bo już rzadko występuje, choć jest naprawdę świetny. Tego wieczoru wystąpił w tych dwóch ostatnich rolach, ale program koncertu układał sam, więc kilka własnych kompozycji przeplótł dwiema; w obu wypadkach oddał głos pianiście, twórcy i improwizatorowi Szabolcsowi Esztényi’emu, który zagrał Widok z okna oglądany w roztargnieniu (Zerstreutes Hinausschauen) Tomasza Sikorskiego oraz dokonał prawykonania własnego utworu Bez tytułu. Tadeusz w słowie wstępnym do koncertu podkreślił, że ci dwaj kompozytorzy mieli na niego wielki wpływ. To pokrewieństwo rzeczywiście słychać.
Tadeusz jako twórca jest ekstrawertyczny i introwertyczny zarazem. W tym wywiadzie mówi, że muzyka abstrakcyjna, którą przede wszystkim uprawia, pozwala mu powiedzieć wiele rzeczy bardzo intymnych, jednocześnie się „nie demaskując”. Bo ja wiem, zależy, co kto demaskowaniem nazywa, na pewno w jakiś sposób demaskuje się każdy twórca. Tadeusz także pokazuje swoją naturę. Te „gesty” muzyczne, o jakich mówi, to takie dość czasem emfatyczne zwroty i motywy. Mówi w tym wywiadzie, że bliska jest mu awangarda lat 60. – chyba poprzez tzw. sonoryzm, czyli przywiązywanie wielkiej wagi do samego brzmienia, bardzo zmysłowe podejście do dźwięku, jego faktury, barwy, głośności, wszelkich jego cech. Ale sonoryzm lat 60. rzadko posługiwał się „gestami” w aż takim stopniu, jak Wielecki. To rzeczywiście rodzaj teatru, i rzeczywiście abstrakcyjnego, o czym świadczą tytuły: Liczne odnogi rozgałęzionych splotów, Studium gestu, a nawet Przędzie się nić.
Dwa jednak utwory w tym programie oparte były na słowach. Oba zresztą zawierały podobny zabieg, bo Wielecki nigdy nie zajmuje się muzycznym ilustrowaniem tekstu. W każdym z tych utworów – pierwszy to Historia bardzo prawdziwa na taśmę, drugi to Powtarzanka dla czterech muzyków mówiących – tekst jest stopniowo wypierany przez abstrakcyjne muzyczne dźwięki. Wypadają pojedyncze słowa, tekst staje się coraz bardziej „wygryziony”, by w końcu zaniknąć całkowicie i pozostawić pole wyłącznie dźwiękowi. W Historii narrator snuje zapętloną opowieść o rannym wstawaniu i czynnościach protagonisty, o atmosferze osaczającej na sposób kafkowski, ale nie pozbawionej specyficznego poczucia humoru (np. dźwięk lania wody skojarzony ze zwrotem „nie przelewa mu się”, a dzwonienia kluczy z „dzwonieniem zębami”). Powtarzanka jest jednym z całej serii utworów dla dzieci, powstałych swego czasu dla poznańskiego Centrum Sztuki Dziecka, i opiera się na znanej wyliczance Siała baba mak.
Tutaj nie ma niestety żadnego z utworów wykonanych na koncercie, ale wieczór był nagrywany i prędzej czy później coś w Dwójce zostanie odtworzone. Czy to w formie retransmisji, czy też audycji.
Komentarze
Pobutka (w nieco zapomnianym stylu awangardy muppetowej).
—
(A tak trochę poważniej, to zastanawiam się, jak różne czynniki wpływają na odbiór i na znajomość twórców. Bo Tadeusza Wieleckiego ‚znam’ właśnie jako kompozytora (fakt, mam niewiele okazji by go posłuchać), ‚organizator WJ’ to tylko wpis w biogramie. Ale o kontrabasie nic, a nic…)
Poczytałem wczorajszą końcówkę. Nadal sprawa klasyki. Można uznać, że Piotr Kamiński podsumował dyskusję w ramach pewnego consensusu. Z teatrem sprawa praktycznie załatwiona. Pozostał problem opery. Myślę, że obecne kłopoty wynikają z odtrąbienia kilkadzieścia lat temu śmierci tego gatunku. Jakiś czas temu upowszechnił się pogląd, że opera jest skansenem, a utworów operowych najlepiej słuchać z płyt.
W rezultacie dyrektorzy scen muzycznych prześcigali się w wyszukiwaniu specjalistów od tchnienia w operę nowego ducha – im dziwaczniejszego, tym lepiej. Nie dotyczyło to wówczas kilku najwybitniejszych scen świata, gdzie dalej robiono swoje. Jak zauważył Piotr Kamiński, muzyka za styl działania niektórych reżyserów wywalono by na zbity łeb.
Pomysły „awangardowe” pozostawiono więc reżyserom, którzy zaczęli zdecydowanie dominować. Tymczasem w coraz większej liczbie teatrów operowych zaczęto wystawiać dzieła znów przyciągające rosnącą liczbę miłośników i szokujące przedstawienia zaczęły tracić rację bytu, jeżeli w ogóle ją miały.
A ja mam na poły prywatną prośbę do Pani Kierowniczki i Redakcji. Otóż upraszam uniżenie, by póki nie dostanę podwyżki (w tłumaczeniu na łacinę: ad calendas graecas) zawiesić wszelkie pozytywne recenzje płyt. W stosunku do recenzji negatywnych podobnie negatywnych próśb nie przedkładam…
Własnie dałem się podmówić na Poems z Agatą Zubel. Pozostaje mi utulić się w żalu nad domowym budżetem (spoczywającym w niepokoju) i rozpocząć lekturę Ustawy o upadłości konsumenckiej…
PAK-u, jak już się przegryziesz przez tę Ustawę, możesz mi ją streścić w krótkich, żołnierskich słowach? Też się czasem obawiam, że powinienem zacząć coś z niej rozumieć. 😉
W związku z cytowaną przez Piotra Kamińskiego opinią, że „The Globe” to skansen, przypomniało mi się, jak w zeszłym roku Kot Mordechaj zaprowadził mnie tamże – niestety, nie na spektakl, bo nie zmieściło się to się w programie pobytu, ale tak, żeby zobaczyć (bo zwierzęta też czasem lubią pogapić się na ludzi za ogrodzeniem). Akurat była przerwa i ludzie wylegli na dziedziniec, iżby się przewietrzyć, więc można było ich pooglądać. No, życzyłbym każdej scenie tak licznie odwiedzanego skansenu, w którym publiczność podczas przerwy miałaby tak wyraźnie dobry humor. 🙂
Nie mam teraz czasu, żeby dokładniej się wgryźć w Stanisława analizę, ale tak na pierwszy rzut oka mi się wydaje, że całej sprawy ona nie załatwia. Bo przecież „udziwniactwo” dotknęło nie tylko operę, sam teatr też, a może w ogóle i sztukę jako taką. Rzucę tu z głupia frant kilka pojęć, takich jak postmodernizm, poczucie, że „wszystko już było”, zwiększenie roli reżysera kosztem innych tam, indywidualizm jako święty obowiązek, fetysze oglądalności i sprzedawalności, przemożna chęć zaistnienia w mediach, itd., A rzuciwszy ucieknę, bo czas mnie pogania i niech ewentualnie inni się męczą. 😀
O Polskim Radiu:
http://wyborcza.pl/1,75478,7264333,Cienki_spiew_Polskiego_Radia.html
Oj, PAK-u, ja i tak ostatnio rzadko w ogóle zamieszczam recenzje płyt, bo nie ma na nie miejsca, a przecież coś muszę zarobić 😉
Zgadzam się ze Stanisławem co do przyczyn rozpoczęcia epoki udziwniactwa w operze. Ja też to widzę. Z tym, że wśród tych, co „tchnęli nowe życie”, zdarzają się jednak nie tylko udziwniacze, ale i prawdziwi artyści – oczywiście rzadko, bo o prawdziwego artystę trudno w każdej dziedzinie.
A tutaj mądrze na temat napisała hortensja 😀
Pani Kierowniczko:
Czyli istnieje prawo zachowania finansów? Ktoś musi stracić, by zarobić mógł ktoś? 😀
Wracając do reżyserii — pamiętam jak parę lat temu szukałem na DVD Pierścienia Nibelunga, byle nie klasycznego, bo obawiałem się, że hiperromantyzm wagnerowski mnie przytłoczy kompletnie. Zresztą widziałem trochę spektakli klasycznych, potwornie nudnych i przewidywalnych. Miałem wtedy bardzo podobne zapędy do wielu reżyserów 😉 Tyle, że nie każda realizacja jest dobra, a zła reżyseria ‚modna’, potrafi być klęską o wiele większą, niż zła reżyseria ‚klasyczna’.
A to były jakieś recenzje płyt? 🙂
Ale niech będzie – żeby nie było pozytywnie, możemy z Gostkiem porecenzować Polliniego w Bachu 🙄
Bobiku, masz rację. Tylko, że Piotr Kamiński napisał, że ciągle są wystawiane świetne spektakle klasyczne i nie ma powodu do dziwaczenia w teatrze. Było to zgrubsza zgodne z tym, co pisała większość z nas i dlatego uznałem, że został osiągnięty consensus w sprawie teatru. O operze pisałem, bo tam akurat były jakieś obiektywne przyczyny dziwaczenia. Teraz trudno z tego wyjść.
W teatrze przyczyny były z zasady subiektywne – brak talentu pozwalającego na zrobienie świetnego spektaklu klasycznego. Oczywiście wielki artysta może udziwniać i też będzie ciekawe, chyba, że się zagubi w świetnych pomysłach.
Nie bardzo możemy, bo Gostek kupił, kontrolnie wysłuchał z pierwszego zeszytu C dura, c mola i es mola, a potem odstawił na półkę.
Gostek jest teraz w przelocie stratosferycznym ze względu na wygórowane i zawyżone wymagania Klienta i co za tym idzie, pracodawcy. Sen jest towarem deficytowym.
Pozdrawiam ciepło, jeszcze z Bydgoszczy 😀 Wczorajszy koncert świetny, zestawienie utworów zaskakujące, działanie zestawienia na słuchaczkę tym bardziej! W życiu bym nie pomyślała, że tak można. Bohaterowie szczęśliwi i tak ma być 😉 Ja też. Warto było. Relację nadam już z Poznania.
No proszę, to mamy pewną różnicę zdań z vesper 😉 Czekamy więc na relację.
Gostku, współczuję, choć właściwie też powinnam się ostro zabrać za pracę…
Hoko – recenzje zdarzają się (rzadko w moim wypadku) w papierowej „Polityce”. Jeszcze nie doszłam do tego, żeby w sieci zrobić płyciarnię, choć to od dawna za mną chodzi. Ale skoro są przeciwwskazania… 😉
Może jest jakiś cel w wyrażaniu opinii obniżających rangę Globu. W Gdańsku zaczyna sie budowa „Teatru Szekspirowkiego”. W przeciwiństwie do oryginału jest to budowla wielka i ciężka. Ma być dziedziniec, ale z możliwością zakrycia ruchomym dachem. Scena szekspirowska ma byc jedną z kilku, które da się wyczarować w ciągu paru chwil dzieki zaawansowanej technologii przekształcania przestrzeni.
Można zapytać, po co w Gdańsku nowy teatr, gdy Teatr Wybrzeże mocno podupadły, a nowy spowoduje rozproszenie nikłych sił. Ostatnio w Teatrze Wybrzeże trochę się poprawiło, a Teatr Szekspirowski, póki co, nie planuje posiadania własnego zespołu i przewiduje wyłącznie zespoły wizytujące i spektakle festiwalowe. Pomysł ma wielu przeciwników, w tym obrońców okolicznej architektury i obrońców finansów publicznych. Jedni i drudzy zwracają uwagę na nikły sens wystawiania dramatów w scenerii globowej.
Pani Kierowniczko:
Przeciwwskazania dotyczą wyłącznie recenzji pozytywnych (od czterech gwiazdek w górę) 😉 Zresztą można to załatwić inaczej, na przykład zabraniając moim przeglądarką zerkania na te recenzje 😉 To o wiele łatwiejsze niż w wersji papierowej*.
—
*) Choć tak sobie myślę, że zawsze można zalepić recenzję papierem. Klej powinien wyjść taniej, a nożyczki i papier się znajdą. Tylko jak nie patrząc dobrze zalepić recenzję?
Pani Doroto,
Nie ma żadnych przeciwwskazań (PAK jakoś przeżyje…), powiem więcej, są wskazania – mógłbym w takim temacie coś od czasu do czasu merytorycznego zagaić, bo na temat tych przedstawień, wystawień, koncertów i oper, to się mogę co najwyżej podrapać po nosie 🙄
Gostek,
Gostek kupił, kontrolnie wysłuchał z pierwszego zeszytu C dura, c mola i es mola, a potem odstawił na półkę.
O! I to jest doskonała recenzja tej płyty, mam dokładnie takie same odczucia! 😀
A „wogle” to przecież on tylko nagrał pierwszy zeszyt. Eh…
Na półkę odstawiłem nie dlatego, że nuda, tylko dlatego, że czasu nie mam żeby usiąść i przesłuchać analitycznie.
Hoko – jestem za, zwłaszcza z punktu widzenia zagajania 😉 To o czym byśmy zagaili…? 😀
No… o kotach? 🙄
Chociaż z punktu widzenia zagajania to może inaczej wyglądać 🙄
Koty w gaju… 😆
Jak przesłucham Brandenburskie z Gardinerem, które w końcu do mnie dotarły, to o nich zagaję 😀
Drodzy Państwo,
Całe mnóstwo różności. Po kolei.
Kłamstwa o londyńskim Globie (ta pani kłamie również o teatrach francuskich, wmawiając Czytelnikom, że w Komedii Francuskiej wciąż gra się jak za Ludwika XIV…) są oczywiście związane z projektem gdańskim, ale myślę, że powód jest nieco odmienny. Chodzi o pieniądze, które mają iść wyłącznie na „jedynie słuszne” cele i „sztukę, którą popieramy”.
Uważni Czytelnicy zauważyli być może, że już się zaczyna kręcić wokół siedziby Sinfonii Varsovii, żeby ją pozbawić władzy nad tym terenem, ledwo go dostała. Zalecałbym najwyższą czujność w tej sprawie.
Coś podobnego dotyczy oczywiście eliminacji kierowników muzycznych z teatrów operowych: chodzi o władzę. Teatry o solidnej tradycji, La Scala czy Paryż, jakoś się utrzymają dzięki współpracy wielkich dyrygentów. Paryż ma zresztą od niedawna znowu takiego szefa – jest nim Philippe Jordan. Inne, którym potrzeba cierpliwej i żarliwej pracy od podstaw, zapłacą za to bardzo drogo.
Pani Hortensja ma rację, tym bardziej, że teatr to dzisiaj ostatnie miejsce, gdzie można się poczuć „gdzie indziej, kiedy indziej” i, na przykład, zobaczyć kostium teatralny. Kostiumy teatralne robią projektanci mody. W teatrze, a już szczególnie w operze, wszyscy są ubrani tak samo. Najszerzej rozpowszechniony jest model pani Anny Viebrock, który powiela pani Szczęśniak i jej podobni: sznyt jak z post-nrdowskiego MHD.
Bajeczka o „śmierci opery”, wymyślona w latach pięćdziesiątych, wróciła do Polski niedawno okrężną drogą dzięki bzdurnej książeczce Zizka i Dolara. Nikt poważny już dawno takiej tezy nie głosi i żadnych praktycznych wniosków z tego nie wyciąga.
Zresztą co to za uzasadnienie! Takiej np. „śmierci symfonii” dowieść byłoby znacznie łatwiej, ale nikt z tego nie wnosi o konieczności grania Jowiszowej na okarynie.
Ale najważniejsze jest chyba gdzie indziej: nie dajmy się zwariować. Nie przyjmujmy kategorii przeciwnika. Granica nie przebiega wcale między „teatrem po Bożemu”, „klasycznym”, „kanonicznym”, czy jakim tam, a „teatrem nowatorskim”. To nieprawda, że albo Konwitschny i Warlikowski – albo pozłacana tancbuda twarzą do widowni i z ręką na sercu (zauważyłem, że ostatnio żongluje się bałamutnym słówkiem „mieszczański” – uwaga na logokrację!).
Można robić teatr (śpiewany czy gadany) żywy, mądry i piękny – i jednocześnie najgłębiej wierny autorowi. Wystarczy obejrzeć niedawną produkcję Z domu umarłych Bouleza i Chereau, która objechała pół świata i jest na DVD.
Ale do tego, jak słusznie mówi Pani Kierowniczka, trzeba, niestety, artysty – a nie chytreńkiego kuglarza, handlującego próchnem z drugiej ręki.
Całusy
PK
Ja nie sądzę, Panie Piotrze, że rozpowszechnienie w Polsce teorii o śmierci opery miało cokolwiek wspólnego z Żiżkiem i Dolarem, których tu przecież do niedawna nie znano. To po prostu taki chwytliwy schlagwort, który dobrze się żeni z pędem młodych do zmian. A tych młodych zaczęto szukać z autentycznej potrzeby świeżej krwi. Bo, swoją drogą, czy ktoś gdzieś w Polsce uczy, jak być dobrym reżyserem operowym? Jesteśmy skazani w tej dziedzinie na amatorszczyznę. Nawet ci, którzy dziś wykazują się doświadczeniem, też przyszli spoza świata muzycznego i albo musieli się dostosować do specyficznych wymogów sceny muzycznej, albo te wymogi, mówiąc nieładnie, olali.
Niewykluczone, Pani Doroto, że z daleka pomylił mi się skutek z przyczyną: że najpierw wylazł spod jakiegoś kamienia ten, jak go Pani ładnie nazywa, „Schlagwort” (żeby go Schlag), po czym na tej fali ktoś wydał to głupstwo (zamiast tuzina poważnych, przydatnych i przystępnych książek na te tematy, z których ci panowie ściągali).
Choć akurat lansowanie Zizka zaczęło się wcześniej i z innych powodów.
Poza tym jednak ma Pani oczywiście rację, że istnieje „potrzeba świeżej krwi”. Pytanie tylko, czy branża muzyczna, do jakiej w końcu należy opera, wygląda już w Polsce (i nie tylko…) tak fatalnie, że należy jej szukać poza nią. Niczym u Kawafisa, wśród barbarzyńców, bo „ci ludzie są jeszcze jakimś rozwiązaniem”? Moim zdaniem tak nie jest i to wielki błąd, który może się okazać bardzo kosztowny.
Z niecierpliwością czekam na relację Beaty z wczorajszego koncertu. Wielkich rozbieżności na razie nie widzę. Zestawienie utworów zaskakujące, to był fakt, tyle tylko, że mnie zaskoczyło niemile, a Beatę mile 😉 Sposób odbioru jest pewnie w jakiś sposób zależny od nastawienia do samych utworów, a moja relacja z Beethovenem, a jego symfoniami w szczególności, jest delkiatnie mówiąc złożona. Co nie przeszkadza mi docenić sposobu wykonania V przez Minkowskiegio i SV – było lekko, operetkowo wręcz, na granicy muzycznego żartu. Tylko że ja tej symfonii szczerze nie lubię 🙁 O wykonani II nie jestem w stanie niczego powiedzieć. Według mnie to najnudniejsze dzieło Becia i nawet Minkowski nie może przyjść tu ze skuteczną pomocą. Pan siedzący blisko mnie przespał większość II, budząc się tylko wtedy, gdy utwór przerywany był oklaskami. Co nie przeszkodziło mu potem głośno wołać „Brawo, brawo, bardzo dziękuję” 🙂
Publiczność i bohaterowie wieczoru rzeczywiście byli szczęśliwi, a miła i pogodna atmosfera była wręcz zaraźliwa. ALe i tak podobał mi się Greif, reszta pozytywnych wrażeń jest całkowicie pozamuzyczna.
No fatalnie wygląda. Jakich mamy reżyserów-muzyków? A jakich mieliśmy? Nie ma u nas takiej tradycji. Nawet ci, którzy specjalizowali się w operach, nie mieli w większości wykształcenia muzycznego. prof. Bardini w młodości grał na skrzypcach. Czy ktoś jeszcze? Nic mi nie wiadomo.
Powyżej oczywiście odpowiedziałam p. Piotrowi. A co do Beciowych symfonii, Piątej też szczerze nie znoszę, natomiast Drugą bardzo lubię, jest jak na Becia leciutka i wdzięczna i tak sobie wyobrażam, że MM mógł ją fajnie zrobić.
Tu są chyba dwie odrębne sprawy: położenie opery w Polsce w ogóle (i sposoby, by ją – ratować? wskrzesić?), oraz kwestia samej reżyserii operowej.
W tej pierwszej kwestii wydaje mi się, że tylko muzycy mogą podołać temu zadaniu, że oni muszą tu grać „pierwsze skrzypce”, kierować teatrami, dobierać sobie współpracowników, ustalać obsady itd. Tak i tylko tak jest zdrowo. A kandydatów na te stanowiska chyba by nie zabrakło.
W drugiej kwestii natomiast, niestety, okazuje się, że wykształcenie muzyczne nie jest żadną gwarancją poszanowania muzyki, jak na to wskazują przykłady Marthalera i Konwitschny’ego. Obaj mają takie wykształcenie, co im nie przeszkadza masakrować dzieła muzyczne ze zdumiewającą dezynwolturą. Najpiękniejszy przykład chyba, sławna maszyna do pisania w III akcie Wesela Figara Marthalera, zagłuszająca jedną z najpiękniejszych stronic Mozarta.
Obawiam się, że ważniejsza jest właściwie ustalona hierarchia, osób i ważności. Chéreau na przykład nie ma wykształcenia muzycznego, ale „zna mores”. Zanim siadł do legendarnego Pierścienia, spędził wiele miesięcy studiując partyturę z Boulezem i pracował pod jego kierunkiem. Tak jest przy każdej jego kolejnej reżyserii operowej, od Lulu po dzisiejszego Janaczka.
Kiedy jednak hierarchia zostaje postawiona na głowie, kiedy to reżyser ma całą władzę, a dyrygent kładzie uszy po sobie i nie ma nic do gadania, ani o obsadzie, ani nawet o gmeraniu w partyturze, rodzą się potworki.
Tak, jakby o recepturze dań i menu w restauracji decydował nie kucharz, ale kierownik sali.
Tak sobie myślę na podstawie przykrych obserwacji własnych.
Serdeczności
PK
Odnośnie mizerii w profesjonlanym wykształceniu reżyserów operowych chciałabym tylko dodać, że nie mam nic przeciwko ludziom spoza muzycznego świata, którzy przychodza tworzyć (czy odtwarzać) operę. Dobrze byłoby jedynie, by ludzie ci, nawet jeśli nie mają wykształcenia muzycznego, byli obdarzeni wysoką kulturą muzyczną. I tutaj zaczynają się schody, bo przynajmniej w Polsce, kultura muzyczna jest niska. Muzyka klasyczna, poza wąskim gronem profesjonlastów, ma stosunkowo niewielu odbiorców. U nas nie muzykuje się w rodzinach, nie śpiewa w amatorskich chórach. Jesteśmy głuchym społeczeństwem, o zupełnie niewykształconym guście i wrażliwości. Brakuje masy krytycznej. Ale to się na szczęście powolutku zmienia – przedszkolaki chodza do filharmonii i żywo reagują na muzykę. Jeśli po drodze ten kapitał nie zostanie zmarnowany, będzie kiedyś lepiej 🙂
A czy Pani Kierowniczka nie może przechowywać płyt u Paka? Bo ja widzę dwa deficyty, które odpowiednio złożone, zadowalają obie strony.
foma, to może i nie byłoby takie głupie, gdyby PAK mieszkał trochę bliżej…
Na razie wszystkich pozdrawiam i idę spotkać się z Tereską 😀
vesper pisze:
„…wąskim gronem profesjonlastów…
Czy profesjonlasta to zawodowy ikonoklasta?
Wróciłam (z Bydgoszczy), zjadłam, napisałam:
Dzięki nożycom do cięcia mgły i parasolowi przedarłam się wczoraj z Poznania do Filharmonii Pomorskiej. Rozsiadłam się jakieś dwadzieścia minut przed rozpoczęciem koncertu na swoim miejscu, przeczesałam wzrokiem program i pogrążyłam się w oczekiwaniu na Greifa. Czekaniu towarzyszyło rozmyślanie: jak to jest, że na tego Greifa to ja się wprost doczekać nie mogę, a Beethovenowi jakoś nie mogę zapomnieć partii wokalnych w IX symfonii i dlatego czekam na niego jakby mniej. A potem, już po zapowiedzi koncertu, ogarnął mnie doskonały nastrój, bo na scenę zaczęła wchodzić orkiestra, co oznaczało, że za chwilę pojawi się tam i Marc Minkowski czyli dyrygent ulubiony za cech tak wiele, że nawet nie zaczynam wymieniać. Już na pierwszych taktach II Symfonii w mojej wyobraźni pojawił się nagle pomnik Beethovena 😉 (to chyba inspiracja zdjęciami p. Kierowniczki z Bonn). I podczas wykonania zaczął ożywać – tu machnął palcem, tam poruszył brwią, kącikiem oka, tam mu podbródek drgnął – chyba bawił się dobrze 😉 Bo to była zabawa w gonienie króliczka. MM i Sinfonia Varsovia raz po raz łapali go lekko za ucho, wołając: „Mozart, Mozart”, „Haydn, Haydn” 😉 Był w tym lekko szelmowski chichot i sporo wdzięku.
A później już wyczekany Koncert na wiolonczelę i orkiestrę „Durch Adams Fall” Oliviera Greifa z 1999 roku. Jak powiedział Marc Minkowski w zapowiedzi, to koncert przeznaczony do wykonania po zakończeniu liturgii, medytacja nad upadkiem człowieka. Partię solową wykonywał Henri Demarquette, któremu ten koncert jest dedykowany, i który oczywiście uczestniczył w prawykonaniu w Katedrze Notre-Dame. Mam wrażenie, że Greif eksploruje swoją muzyką mroczne obszary ludzkiej natury. Ale nie ma w tym straszenia, grożenia palcem, epatowania grozą. Jest medytacyjny wgląd – jak gdyby patrzył i kontemplował wewnętrzny krajobraz, płynnie „prowadząc kamerę”, nie oceniając tego, co widzi, „filmując”, żeby nam o tym opowiedzieć. Dla mnie wczoraj na Greifie czas stanął. I miałam wrażenie, że muzycy grali duszą, a Marc Minkowski duszą dyrygował. Solista bardzo sugestywny i naturalny – wyraźnie ma tę muzyką uwewnętrznioną, wprowadzoną do krwioobiegu. Po wykonaniu zarówno Henri Demarquette jak i Marc Minkowski pełni wzajemnej i ogólnej wdzięczności za to, co się wydarzyło. To było bezcenne pół godziny. Greif pozostawił mnie w stanie wewnętrznej ciszy, trudno to właściwie opisać. Wokół chodzili, rozmawiali ludzie (była przerwa), odbierałam to wszystko bez przykrości, ale sama jeszcze byłam tym, co usłyszałam przed chwilą. I trochę się bałam, czy pod wpływem V Symfonii, jej ekstrawertycznej energii, nie rozpadnę się na kawałki. Nie rozpadłam się i to było właśnie największe zaskoczenie tego koncertu 😉 Marc Minkowski wparował po przerwie na scenę, gorąco witany przez publiczność, i odwracając się w stronę orkiestry po ukłonie, zasunął z półobrotu aż nadto znanym motywem: „ta ta ta taaaaa, ta ta ta taaaaa”. Zdążyłam jeszcze tylko pomyśleć „No tak, lecimy z Beciem”. A potem do końca już gnałam z tą muzyką jak rwącą rzeką. Ileż tam się działo! Muzyka Żywa przez bardzo duże Ż. Moc żywiołów i ten, który się nie lęka, czyli Marc Minkowski. Jazda bez trzymanki. I było widać, jak wielką sprawia jemu i orkiestrze radość, jak chętnie muzycy przystają na to „szaleństwo”. I ta niewyobrażalna, wypływająca z muzyki, kreatywność ruchowa MM, która przekłada się potem na artykulację i brzmienie. Zagrzewanie poszczególnych grup instrumentów „do walki”. Kontrasty, zaskoczenia. Bezustanne dorzucanie do pieca. To już nie było, jak w II Symfonii, mruganie kącikiem oka, to było miotanie żywiołami. Kąpiel w czystej energii. Wyszłam z niej jak nowa. A Filharmonię Pomorską było wczoraj chyba świetnie widać z kosmosu, tak świeciła energią tego koncertu 🙂
MM przyjedzie do Polski (Warszawy) na szczęście już w styczniu – z Rossinim. Znów mam na co czekać 😀
Odległość nie jest znów taka duża i jeśli by się zaakceptowało pewne ograniczenia, np. że pomyślana płyta dotrze dopiero na drugi dzień (wszak żyjemy w dobie kurierów i przesyłek konduktorskich), albo że leży w sposób niedostatecznie to wyeksponowany, to rozwiązanie dalej się broni. Nawet koszty są chyba do zaakceptowania przy sensownej logistyce. Nie namawiam, tak tylko rozważam…
vesper Współodczuwam w takim razie z Tobą, że akurat na Bydgoszcz Beciem padło. Ja sama przyswajam symfonie wprawdzie w małych dawkach, wtedy nie cierpię, tylko się doenergetyzowuję. A w przypadku MM to zawsze jestem dodatkowo ciekawa, czym mnie zaskoczy. Właściwie jak dotąd SV i MM grali Beethovena, z tego co się orientuję, niecały rok temu w Portugalii i potem w kwietniu w Warszawie. A poza tym to było b. dużo najróżniejszej muzyki: Adams, Bernstein, Bloch, Brahms, Bruckner, Chabrier, Gershwin, Górecki, Greif, Mendelssohn, Moniuszko, Penderecki, Tansman. Jak na kilka dotychczasowych wspólnych koncertów to sporo i różnorodnie.
Dorzucę i ja kilka słów kilka o wczorajszej publiczności. Przede mną dwie panie co chwilę kręciły z podziwem głowami i spoglądały na siebie porozumiewawczo pod hasłem: No, teraz to ale wymyślił 😉 Podobało mi się skupienie na Greifie (choć dla niektórych był chyba wyzwaniem – pani siedząca obok relacjonowała w przerwie koleżance: „a ta wiolonczela to tak ciągle robiła ułit, ułit”), spontaniczność i temperatura reakcji (owacja na stojąco, a jakże!) i końcówka, kiedy MM wytłumaczył się (bez słów) z braku bisu. Posłał publiczności całusy, sugestywnie pokazał, jak słania się ze zmęczenia (ja bym się nie zgodziła, że na Piątce nie pracował), pomachał chusteczką na pożegnanie i tyle go widzieli 😉
Beato, znakomity opis 😀
Wróciłam właśnie z przemiłego popołudnia i wieczoru z Tereską. Najpierw posiedziałyśmy w jednej włoskiej trattorii, potem wybrałyśmy się na głośny ostatnio film Rewers (niewykluczone, że reżyser otrzyma Paszport „Polityki”). Bardzo dobry, ma tylko jeden poważny błąd, dla fachowych zachodnich oczu dyskwalifikujący: kiepska charakteryzacja Buzkówny na staruszkę w scenach współczesnych. Ale reszta chwyta za gardło, a żeby nie ominąć strony muzycznej, świetny jest jazzik Włodka Pawlika. Jak zwykle zresztą.
Pani Doroto, no, dokładnie! ma Pani absolutna rację, tylko to mnie na „Rewersie” zezłościło. Nawet zastanawiałam się, czy to nie aby specjalny zabieg, taki świadomy cudzysłów…Ale znakomite, dawno nie bylo takiego polskiego filmu,polecam wszystkim. A Beacie dzięki za relację 🙂
A propos Vesper z wczoraj:
Można by zadać pytania ogólne – dlaczego tyle Beethovena, po co w ogóle Beethoven, skoro napisano tyle innych utworów na orkiestrę (…) Po zadaniu pytań ogólnych, pozostaje zadać pytanie fundamentalne – dlaczego one klaskajom między częściami. Byłoby to jednak zwyczajne czepianie się, ponieważ powiało optymizmem po pierwszej przeklaskanej symfonii
Niech nie marudzą, że Becia za dużo. Tylko gdy go źle grają, to go za dużo*. I cieszyć się generalnie, że w ogóle te one chodzo. A ciumać w te one ich czółka – a niechby i niskie – za samo chodzenie Jak usłyszo, jakie to „esteticzne” to ono granie, to się im te czółka podniosą, wyszlachetnieją. I już nie będą „one” – będą z nami, będą nami, w końcu BĘDĄ tam gdzie trzeba (a nie wypada) być. Ja też właśnie zaaplikowałem sobie końską (bez mała) dawkę Lucia Becia w grodzie Jego ostatnim, świczkę mu na grobie zapaliłem – i kolegom jego w pobliżu będącym też, a com usłyszał – lub nie usłyszał – na razie nie powiem.
Ale pozdrawiam w biegu. I fotki stosowne i aktualne dołączam.
Jako się rzekło – sztuką się właśnie żyje
http://picasaweb.google.pl/60jerzy/WiedenCmentarz#
* – znaczy się nie Go, tylko ich – źle grających.
60jerzy, a co to była za dawka Lucia Becia i w czyim wykonaniu? Jest czego zazdrościć?
Ja jeszcze przezywam Rewers i szlag mnie trafia na ten odpadajacy nos, niczym u spragnionego milosci Chopka. No bo jezeli caly film dazy ku wiarygodnosci, to ten „cudzyslow” jest naprawde nie na miejscu.
Poza tym trudno wymagac od mlodej aktorki, zeby rzeczywiscie kulala. Robi to z wdziekiem, ale czuc, ze pragnie przeleciec po tych schodach jak fryga czy lafirynda jakowas (uzywajac jezyka babci)
A ja po prostu w kimono szlus. Minizlocik byl po prostu SUPER!!!!
Też tak uważam 😀
Mimo dobrych chęci napisania recenzji z płyty (nie, PAK-u, nie poważki, tylko jazziku i dla „Jazz Forum”) natychmiast rzuciłam się do czytania w necie różnych recenzji i wypowiedzi autorów Rewersu 😉
W związku z powyższym też kimono, a recenzja rano 🙂
A swoją drogą wcale nie jestem pewna, czy film rzeczywiście dąży do wiarygodności. Na tyle tam pastiszu i gry konwencjami, że wszystko możliwe i może ten „cudzysłów” to rzeczywiście cudzysłów?
Dobrze, że o minizlociku, bo się dzięki temu zrobiła luka, w której mogę niemerytorycznie pomachać ogonem. 😉
Odmachuję i dobranoc 🙂
Jak ogarnę tę pandemię pracy, z którą walczyłem i walczę zarówno we Wiedniu jak i po powrocie – to napiszę słówek wspólnych parę z tego, com widział i słyszał na dniach. Czy zazdrościć – oto jest pytanie. Pozostawię je bez odpowiedzi do następnego razu.
Dla Jazzforum? Czyli nie trzeba uciekać w sen przed recenzjami i można wrzucić Pobutkę?! 😉
Pobutka zawsze mile widziana 😉
Pobutka!!
O, Budzik się naprawił 😆
W samą porę, Hoko. Myślę, że jesienią dobrze by było wprowadzić instytucję pobutki śróddziennej.
O tak. Pobutka południowa, pobudka przedwieczorna itp. 😀
Należy przy tym wziąć pod uwagę pierwsze prawo względności pobutki. Co dla jednego jest pobutką poranną, to dla innego śródnocną, itp. Drugie prawo mówi, że w sprzyjających warunkach pobutka potrafi zmienić stan skupienia i płynnie przejść w kołysankę. 😉
No, fakt. Dla Bobiczka pobutka południowa bywa poranną 😉
Dlatego właśnie po pewnym namyśle napisałam śróddzienna, żeby każdy dopasował sobie do własnych upodobań. Bo dla mnie ta PAK-owa poranna w ogóle nie istnieje, ewentualnie jako kołysanka czasami, ale na to jest trochę za bardzo skoczna. Za to południowa może być poranną, jak dla Bobika. Co dla mnie byłoby pobutką poobiednią, dla kogoś może być przedkolacyjną itd. Wszystko jest względne, dlatego nomenklatura musi być elastyczna.
Kolega Hoko z 12:26 dostaje nagrode miesiąca za najcelniejszą wypowiedź ostatniego ćwierćwiecza. Nagrodą jest oczywiście słoik po miodzie w wersji light, czyli z pszczołą w środku.
Uzasadnienie?
Aż do tej pory kolega Hoko trwał uparcie w przekonaniu, ze czerwony jest dobry i w jednej chwili przestał być czerwonym, oznajmiając światu swoją pobutkę. Krótko i celnie, za co tow…., sorry, kolegę Hoko zawsze ceniliśmy 🙂
eeee… to z lenistwa, a nie żadne tam uparcie…
No proszę, do tego otwarta samokrytyka, jak za najlepszych lat 🙂
Szkoda, że za autorstwo pobutki grono nie uhonorowało…
Jedynym usprawiedliwieniem jest to, że dopiero od niedawna pobutka okryła sie patyną i wszyscy o niej mówią.
Ale właściwie odczerwienienie się Hoka jest bezprawne. Dopiero co byłem, widziałem – blog jest, znaczy Hoko tylko udaje czarnego. 😎
każdy ma prawo do odczerwienienia.
o, ja się odczerwienię teraz i co mi zrobicie? ha! nic. odczerwienie spowszedniałe to już nie to odczerwienienie co inne, więc spowszedniam, trywializuję, umniejszam znaczenie, furda z rumieńcem, la la..
Obcowanie z kulturą wysoką na tym blogu, zaowocowało endemiczną dywanową odmianą syndromu Stendhala, objawiającą się okresową, naprzemienną zmianą koloru z czerwonego na czarny i z czarnego na czerwony. Podatni na tę odmianę syndromu Stendhala sa jednak tylko ci, którzy z natury są czerwoni. Zmian koloru u osób występujących zasadniczo w kolorze czarnym nie zaobserwowano.
Nic? Nic?!
No to zobaczymy….
Na początek zauważmy, że czerń fomy idealnie harmonizuje z jego charakterem…
😎
To raz i ja spróbuję się odczerwienić, czy ja gorsza? 😐
Udało się 😀
To był mały przerywnik, i znów znikam…
Jak syndrom to syndrom – to ja też odczerwieniam się 🙂
Jak widać na powyższym obrazku niełatwo zerwać z zaczerwienieniem. Może za drugim podejściem się uda 😉
żeby tylko z charakterem… 😎
Ja i tak jestem czarny z natury, bez względu na to pod jakimi literkami występuję, więc nie opłaca mi się wysilać. 😀
solidarność czerwonych…
No i okazuje się, że nie znikam, więc spokojnie już mogę wrócić do czerwieni 😀
zeenie, a co się z czarnym kojarzy poza charakterem…? 😉
Podniebienie…
Czarny wyszczupla, może o to chodzi 😉
patrząc po sobie, to jestem obecnie bardzo czarny…
Czarny humor…
Czarna owca…
Czarna kawa?
Zawisza Czarny
Czarny kawior
Czarna kawa
Czarna krowa w kropki bordo…
Czarna polewka…
Czarna mamba
Moja sąsiadka z pełnym przekonaniem twierdzi, że „czarnego się nie pierze”.
A co się z czarnym robi, według sąsiadki? 😯
Czarny czwartek…
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=48#comment-3905
😀
Czarna rozpacz…
Czarnego Kota
Czarne koty na pewno poparłyby tę ideę, że czarnego się nie pierze. Nie mówiąc już o wykręcaniu. 🙄
Czarna magia…
sie robi czarnego kota. Sie czarnego nie pierze, robi sie Czarnego Kota z czarnego
Rany, jak to dawno było… 🙂
No, wlasnie. Czarnego Kota sie nie ierze, wiec jezeli z czarnego robi sie Czarnego Kota, nie pierze sie go po dwakroc
zeenie, dwa lata jak dla brata 😆
Ale Pani Kierowniczka to albo ma pamięć niesamowitą (6 x 9 )
albo sprytny system wyszukiwania 😉
To akurat dobrze zapamiętałam, bo to był pierwszy wiersz na tym blogu 😀
O! To ja prowodyr znaczy się a? 🙂
Albo pierwszy zasłużony 😉
Tu dyskretnie pierwś do odznaczeń wypinam…
😆
Vesper – z czarnym nic się nie robi wg mojej sąsiadki, dlatego jest to praktyczny kolor. Może jej to służy do znaczenia terenu. Kiedy wracam do domu po zapachu na klatce schodowej poznaję, że jakiś czas temu przeszła ona tędy w czarnym swetrze. Poza tym jest to niezwykle zyczliwa i sympatyczna osoba. A, jeszcze coś. Kiedy zobaczyła po raz pierwszy mojego kota (biały pers) – załamała ręce i zawołała: biały! Taki niepraktyczny!
Nasz zeen, ten pierwszy zasłużony,
Dyskretnie swą wypina pierwś,
By zostać tutaj odznaczony,
By swą należną przyjąć cześć 😉
Bardzo niepraktyczny kot 😀
http://picasaweb.google.pl/PaniDorotecka/PieseczkiKoteczki#5316139192425567810
Mówi się też „kolor niebrudzący”, ale czarny nie zawsze podpada 😉
Lecz żeby się do pierwsi dostać,
przez obwód najpierw przedrzeć trza się,
a sprawa nader to nieprosta,
kiedy ktoś ma dwa metry w pasie… 😯
Nie dość, żem był pierwszy, to jeszcze zmobilizowałem takich tuzów prozy, jak PK do wierszopisania 🙂
Dobrze byłoby zgromadzić to w jednym miejscu, chętnie bym przejrzał. Pamiętam, że kilka produkcji było udanych, no, ale nie mnie oceniać siebie, o innych wspomnieć trzeba, którzy śladem poszli i nie zawsze w wertepach lądowali 😆
http://www.youtube.com/watch?v=CH3uz-qWsqk 😉
😆
Czarno widzę…
Pani Sekretarz tak rzadko tu ostatnio bywa, że długo musiałam szukać linki do szuflady:
http://alicja.homelinux.com/news/Co_w_duszy_gra/Poezje/
No i wiele braków tam jest, ale to i owo jest zgromadzone 😀
No i proszę, okazuje się, że jednak pierwszy był kto inny – dawno tu nie widywany TesTeq…
Zeen już wypiął pierwś, dostał order i co teraz? Zostanie zdedekorowany? 😯
O nie! Zasłużoność zeena nie podlega żadnej kwestii 😆
Pierwszy nie pierwszy- chętnie order oddaję TesTeq-owi. Dla mnie niesamowitą wartość mają te przeżyte chwile wspaniałe, te inspiracje wzajemne, zabawy, w których brali udział fantastyczni ludzie…
Pisanie a vista w odpowiedzi – to były emocje 🙂
No, jest co wspominać… 🙂
A poza tym ani zeen pierwszy, ani ostatni, który dostał order za nie swoje zasługi. 😉
A właściwie dlaczego mówimy w czasie przeszłym?
A teraz nie piszemy a vista w odpowiedzi? 😆
Gwoli uczciwości muszę jeszcze dodać, że zeen naprawdę na ordery wcale nie jest łasy. Ja dziś rozdawałem wszystkim, którzy chcieli i jakie chcieli, a zeen w ogóle się nie zgłosił. 😀
Ostatni będą pierwsimi 😉
Nie jest łasy, ale chyba nie uważa nas za fantastycznych ludzi 😯
Już wypiął pierwś, już zadarł nos
Na palcach stóp się prężył
Lecz zadał cios
Okrutny los
Nie zeena rym zwyciężył
Nie znaczy to wcale
Że w niecym zapale
Będziemy zeenowi order odbierać
Bo choć zeena medal nie kusi
(wszak mógł w nich przebierać)
Co raz w klapie zawisło, wisiec tam musi
Zeen raz uorderowany
nie będzie zdedekorowany
Choćby się bronił zaciekle lub prosił
Order już ma i będzie go nosił
Zagrywka zupełnie w moim stylu 🙂 też taki drobiazgowy czasem jestem 😉
Po za tym… pomyślałby kto, że PK się przejmuje, za kogo jest uważana przeze mnie 😆
Cóż za fałszywa skromność 😆
PK ogólnie raczej się przejmuje, co sobie myślą czytelnicy, zwłaszcza ci, których już trochę zna… 😉