Pierwsza premiera w tym roku
Tak ściśle rzecz biorąc to trudno powiedzieć, czy to pierwsza premiera w tym, czy ostatnia w zeszłym: odbył się już spektakl przedpremierowy (30.12.), sylwestrowy (31.12.), noworoczny (1.01.), ja byłam wczoraj na premierze prasowej, a dziś jest premiera oficjalna. Dość to zabawne i ciekawe, czy ten zwyczaj zagości już w Operze Wrocławskiej na stałe, czy też może był to wyjątek z powodu eksperymentu…
Bo to był eksperyment i to z kilku powodów – od początku miałam to wrażenie, a potem w rozmowie potwierdziła mi to pani dyrektor Ewa Michnik. W programie spektaklu na wszelki chyba wypadek nie napisano nic o realizatorach, ale ja dostałam dodatkowe materiały, w których było wiele ciekawych rzeczy, napisanych zresztą językiem niespecjalnie budzącym zaufanie. Otóż sam spektakl, tenże Czarodziejski flet autorstwa tych samych realizatorów, został już wcześniej, w 2007 r., wystawiony w Filharmonii Sudeckiej w Wałbrzychu, a po dwóch latach, we współpracy z Akademią Muzyczną w Łodzi, w studiu telewizyjnym Toya. Jego zainstalowanie w Operze Wrocławskiej odbyło się przy wsparciu marszałka województwa dolnośląskiego.
Kierujący spektaklem Dariusz Mikulski, to wedle materiałów zaiste człowiek renesansu, a raczej człowiek-orkiestra. Jest dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Sudeckiej, adiunktem łódzkiej Akademii Muzycznej, konsultantem artystycznym Thailand Philharmonic Orchestra, a poza tym ma swoje biuro koncertowe, agencję artystyczną i reklamową – a w ogóle to jest waltornistą i krąży między Polską a Niemcami. Anna Długołęcka, odpowiedzialna za reżyserię i scenografię, jest ponoć projektantką mody (nie słyszałam, ale przyznaję, że specjalnie się na tej dziedzinie nie znam), która w pewnym momencie zajęła się operą. Flet był jej pierwszą pracą; w Wałbrzychu ponoć zrobiła jeszcze Toskę.
Pani dyrektor przystała na ten eksperyment, ponieważ przede wszystkim ciekawiło ją, czy projekcje filmowe w spektaklu operowym mogą być interesującym środkiem. Nie trafiła na najlepszy przykład, bo choć z początku rzecz zapowiadała się nawet ciekawie – od wyświetlenia abstrakcyjnego symbolu, nawiązującego jednak do symboliki masońskiej, to potem rozwinęło się to w niejaki groch z kapustą. Kostiumy – opierające się głównie na stylistyce gigantycznych robótek ręcznych – były nierównej jakości; najciekawszy był strój i sceneria związane z Królową Nocy i Trzema Damami. Reszta była raczej niepiękna, a już jakimś dziwnym anachronizmem było ubranie towarzyszy Sarastra po prostu w pomarańczowe szaty krisznowców. Jednak ja nie mam wątpliwości, że projekcje mogą być w operze środkiem bardzo mocnym, jeżeli są przemyślane i w przemyślany sposób wprowadzone. Szkoda więc, że szansa została zmarnowana. Inna jeszcze sprawa, że choć w Flecie można sobie poszaleć realizacyjnie, boć to przecież wielka bajka, to do pewnych elementów widz jest przyzwyczajony – musi być na początku smok, przy grze Tamina na flecie – słuchające go zwierzątka itp. Mnie ich brak akurat nie przeszkadzał, ale był niekonsekwentny – gdy na początku smok się nie pokazał, myślałam, że realizatorka pójdzie w stronę psychologiczną, że się Taminowi przyśnił, że podświadomość itp. Ale niestety był bałagan.
Drugim eksperymentem było obsadzenie w ważnych rolach bardzo młodych, początkujących wręcz solistów. Trochę się tu zaczynam bać – pani dyrektor twierdzi, że Mozart to dla nich dobra szkoła. To na pewno, ale już widać, że to nie takie proste. Aleksander Zuchowicz, który dopiero co w Opowieściach Hoffmanna w przezabawnej roli Franza ukradł cały show, tym razem musiał udźwignąć rolę Tamina i choć wiele brzmień miał naprawdę pięknych, to na górne dźwięki musi bardzo uważać. Aleksandrze Szafir jako Paminie trzeba przyznać, że każda nuta była czyściutka, żadnych problemów intonacyjnych, niestety śpiewała cały czas donośnym, nawet ostrym głosem, jakby się bała, czy zostanie usłyszana. Mało było w tym plastyczności, uczuć – śpiewała z ekspresją dziewczynki, podczas gdy Pamina, choć młoda, jest już czującą kobietą. Poniżej swoich możliwości śpiewała tym razem Joanna Moskowicz jako Królowa Nocy, choć dopiero co olśniewała jako offenbachowska Olimpia; poniżej zaś swoich możliwości aktorskich (które też znam z innych przedstawień) wykonywał rolę Papagena Łukasz Rosiak. Podejrzewam, że te usterki związane są po pierwsze z niedopracowania inscenizacyjnego, a po drugie – ze zbyt wolnych temp nadawanych przez dyrygenta. Stąd być może uderzająca często sztywność. Ale spektakl ma przejąć doświadczony dyrygent Tadeusz Zathey, który na pewno będzie dawał tempa rozsądniejsze.
W każdym razie wolę tę realizację od poprzedniej w tej operze (autorstwa Marka Weissa), w której np. smokiem goniącym za Taminem była ogromna baba z wielkimi cycami. Owszem, w Czarodziejskim flecie faktycznie są pewne akcenty antyfeministyczne, ale to już raczej była przesada…
A tu klip wersji wałbrzyskiej.
Komentarze
PK: Dariusz – ale chyba raczej Mikulski. Michalski też ma związki muzyczne, ale raczej bardziej para niż stricte 🙂
O rany, oczywiście, już poprawiam 😳
Z tym stricte i para to raczej przesadziłem – dla zgrywy. Dariusz Michalski jest po prostu krytykiem muzycznym – tyle, że nie zajmuje się ani operą ani klasyką, tylko całą resztą. Co piszę, by nie mieć wyrzutów sumienia.
O dyrygentach zabijających wokalistów wolnym tempem zdarzało mi się słyszeć nie raz od ofiar tego procederu 😉 Wtedy to już tylko walka o przeżycie (oddech) i dotaszczenie frazy. Zgon muzyki.
A co do studentów: u nas był czas, kiedy były na wyższych rocznikach studiów wokalno-aktorskich świetne sopranistki, b. sprawne technicznie i wyrazowo i kiedy Ryszard Peryt wystawił (skromnymi środkami) „Die Schuldigkeit des ersten Gebots” to niebo się otwarło, właśnie dzięki ich śpiewowi (przede wszystkim duetom). Urządziły nam mozartowską ucztę, której smak pamięta się po latach. Nie tylko profesjonalizm wysokiej klasy, ale i wysoki stopień uduchowienia. Kiedyś byłam też na „Weselu Figara”, granym w średniej szkole muzycznej przez dyplomantów klas śpiewu, z akompaniamentem pianina… Wyszłam zadowolona, choć oczywiście można sobie wyobrazić, że pod względem technicznym było średnio. Ale świeżość w tym była i emocje, całość pozytywnie działała na słuchaczy. Na mnie pewnie tym bardziej, że śpiewali znajomi i wiedziałam, ile czasu i serca włożyli w przygotowania.
Oczywiście: prOcederu (poproszę o korektę) 😉
Poprawiłam. Coś dziś dzień poprawek 😉
nie zdążyłem zobaczyć poprzedniej wersji… – tej baby z cycami (ogromnej i z wielkimi)
pozdrawiam 🙂
Byłam dzisiaj. Na tej niby premierze premierze (też sie gubię). Niedzielna obsada nie dała mi wielu powodów do satysfakcji. Owszem – Tadeusz Zathey podkręcił tempo, Mozart więc „zelżał” i nabrał wdzięku, ale to było mimo wszystko za mało, żeby zatrzeć inne niekorzystne wrażenia.
W roli Paminy ponownie A.Szafir – podpisuję się obiema rękoma pod Twoim komentarzem. Mało wdzięku i niuansów.
Tamino, o litości, Łukasz Gaj. Głos nie (jeszcze) do tej roli! Nie wiem czy bardziej raziło mnie „mocowanie się” z materią w górnym rejestrze, czy braki we frazowaniu, czy – wreszcie – koszmarna fonetyka. Swoją drogą, jakże u wielu śpiewaków kulała ta niemiecka wymowa! Czasami język brzmiał karykaturalnie albo komicznie. Przydałaby się solidna praca nad tekstem – oto jedna z moich refleksji.
Królowa Nocy (Anna Terlecka-Kierner) rozczarowanie. Głos nikły, nie zawsze pracyzyjny w koloraturach, a na dodatek ze „swoistym” kontrapunktem w I akcie ustrojstwa do puszczania dymów, które wdzięcznym szszszszsz dopełniało arii, a nawet momentami przewyższało mocą…
Nierówny momentami barwowo głos Damiana Koneczka (Sarastro) brzmiał cokolwiek głucho. Papageno – Jacek Jaskuła – chyba najlepiej zaśpiewana partia tego wieczoru.
Ot – pierwsze refleksje muzyczne. A że Mozart to przede wszystkim muzyka – wyszłam z tego przedstawienia „w gazie i w dymie” cokolwiek zmęczona.
Nie szkodzi 😆
A Łódź wczoraj była silnie reprezentowana 😉
Pozdrawiam wzajemnie 😀
Ja nie zgadzam sie z autorem tego artykulu,ze Krolowa Nocy spiewala ponizej swoich mozliwosci. Bylam na spektaklu i moge twierdzic ze Joanna Moskowicz byla SWIETNA. I moge powiedzic ze ta spiewaczka ma duzo mozliwosci!!!!!!!!!!!!!!!
Dla ciekawych: ta z cycami w pierwszej scenie realizacji Weissa:
http://www.opera.wroclaw.pl/1/index.php?page=9&stage_id=5&fnct=gal
ale ja jestem Wrocławianinem 😛 😉 tylko obecnie na zesłaniu w Łodzi… w dobrych rękach 🙂
Witam Izoldę i sprawiedliwosc 🙂 Wpuściłam te komentarze i teraz wyszła głupota. Owe „nie szkodzi” w moim komentarzu z 22:57 odnosiło się do stwierdzenia Lola, że nie zdążył zobaczyć poprzedniej wersji.
sprawiedliwosc – jak Pan(-i?) może wyżej przeczytać, mnie się ogólnie Joanna Moskowicz podoba i wiem, że ma możliwości. Zauważyłam ją jeszcze w Łodzi, gdy miałam okazję usłyszeć ją w (okropnym zresztą inscenizacyjnie) Cyruliku sewilskim. Wczoraj niestety w pierwszej arii się dusiła. Było na pewno trochę za wolno. Dusił się też Damian Konieczek (Sarastro) w drugiej arii, pierwszą zaśpiewał bardzo ładnie.
Ogólnie młodzi śpiewacy zostali rzuceni na głęboką wodę. Dla nich to na pewno nauka, ale może ta woda jednak za głęboka?
Jak to się robi,żeby”w pewnym momencie zająć się reżyserią”? Bo czegóś mi się znudziło latać zimą po budowach,a w teatrze przynajmniej grzeją…
Ha!
Obejrzałam ten klip wersji wałbrzyskiej.
Gwoli ścisłości – nie Dariusz Mikulski ale dr Dariusz Mikulski :).
W tyłówce. Dla wytrwałych, którym chce się co rusz pauzować frunące prestissimo napisy w rollu.
To trzeba zobaczyć:)
To nie z zawiści ino z ciekawości!!
O, łabądku! To jeszcze trzeba sobie załatwić przyjaciół operowych i – przede wszystkim – sponsorów… 😀
Izoldo – w tych materiałach to też co i rusz Dr Dariusz Mikulski (z dużej litery nawet) 😆 To takie niemieckie niby… 😉
a może by tak pani Długołęcka zajęła się działalnością innego rodzaju… bo reżyserowanie w jej wykonaniu najwyraźniej nikomu i niczemu dobremu nie służy…
Ano, ano. Ale nie sądziłam, że ten proceder sięgnie klipu.
A może zacznę pisac sobie magister dużą literą? Zawsze to coś…
Ja ma być całkiem niemieckie to jeszcze kropkę trza dorobić po Dr 😉 A przywiązanie do tytułów to raczej austriacka przypadłość…
No to po Mgr. też kropka 😆
A magister to po niemiecku Mag. 🙂
I mamy Czarodziejski flet 🙂
Nie wiedziałam, że jestem Magiem 😆
Widzisz, dlatego Mag pisze o Magic flute.
kropka 23:37 – jak najbardziej posłużyło, jako eksperyment 😉 A swoją drogą po co wyrażać się w taki sposób. To samo może powiedzieć o każdym próbującym tego zawodu ktoś, komu jego produkcja się nie podoba. A może komuś innemu się spodoba?
O, Niemcy też są do tytułów szalenie przywiązani, a już Herr Doktor wydaje się mieć dla nich jakieś magiczne czy hipnotyczne znaczenie. Czasem mi się wydaje, że nawet większe od Herr Professora. 😉
A Austriacy są rozkoszni. Na przykład taka strona rejestracji przy kupnie biletów do wiedeńskiego Burgtheater. Po kliknięciu tu https://www2.culturall.com/ctibur/plsql/ctn_sess.login_check wybieramy „Registrierung für Neukunden” i ukazuje nam się strona, na której obok standardowych danych można też podać przysługujący nam tytuł (opcja Titel). Wybór jest niemały…
Beato, weszłam na tę stronę. Myślałam, że tych tytułów będzie ze dwadzieścia. Jest ich chyba ponad sto 😯 😆
Bobiku, na uczelniach niemieckich tego przywiązania do tytułów nie zaobserwowałam. Wielu profesorów na konferencjach wręcz wydawało się zniesmaczonych, kiedy my, przybyli z polskich środowisk b. zhierarchizowanych, szastaliśmy tytułami. Dla nich utartą formą zwracania jest raczej Herr / Frau [nazwisko]. Podobnie w korespondencji, b. szybko przechodzili na Frau [nazwisko] i tego samego oczekiwali od drugiej strony. A Frau i Herr Doktor to chyba raczej do telewizorni potrzebni, żeby powiało wiarygodnością 😉
Kiedyś czytałam, że tytułów, których można się dochrapać w Republice Austrii jest dobrze ponad 800… 😉 A tego Mag. ma się podobno nawet w paszporcie…
prawda 🙂 może rzeczywiście komuś się podobało. Dla mnie to zupełne nieporozumienie głównie w zakresie reżyserii, szkoda… Ale i szydełkowe fantazje pani reżyser przyprawiały o palpitacje 😉 szczególnie biednej Paminie trudno było się poruszac. Chwilami trudno było jej się wyplątywac z gęstwiny jaką na sobie nosiła….
Plus te włosy 😆
Beato, a co to znaczy DDR? 😯
DDR – Deutche Dramatische Republik
DDR. to nie wiem, nie spotkałam się jak dotąd. A DDr. to dwa doktoraty, DDDr. trzy i tak dalej 😉
Bo tam właśnie było i DDr., i DDR. 😆
Było też Dr.Dr. i DDr.
Nie jest to zachęcająca recenzja.
Może następne spektakle będą lepsze.
No dobrze. To ja Wam mówię dobranoc, i pod ciepłą kołderkę… Czego i Wam życzę 😀
To prawda, że na niemieckich uczelniach feudalizm jest wiele mniejszy, niż na polskich i bycie profesorów na ty ze studentami wcale nie jest rzadkością. Ale też właśnie uczelnie są takimi miejscami, gdzie duch 68 roku wciąż jeszcze bardzo wyraźnie się czuje i tam wypada być „liberałem”. A jak gdzieś, powiedzmy, w zakładzie pracy czy w szkole znajdzie się ktoś z tytułem doktorskim, to zwykle bardzo szybko się o tym dowiaduję. A nawet i w knajpie bywa. 😉 I oczywiście w telewizorni – jak najbardziej.
Chociaż dobra, po tych 800 tytułach przyznaję, że Austriacy są mistrzami. 🙂
trochę nie nadążam 🙁 powinniśmy mieć tutaj „DodoChat” albo „SzwarcTalk” czy coś… bo jakoś ciężko tok myślowy uchwycić jak się jest tu raz na 30 min.
a teraz z innej beczki?
Czy są jakieś inf. na temat pownonego przybucia Żarusia 🙂 do naszej nadwiślańskiej Ojczyzyny (wiem, że był w Katowicach, ale nie mogłem być…)
pozdrawiam
O Żarusiu to wiem tyle, że ma być z rudą Kryśką na „Misteriach Paschaliach”, w kalendarium L’Arpeggiaty pada data 3 kwietnia.
Czytając ten blog przyszło mi na myśl, że troszke biedni ci artyści Wrocławia, co na przełomie roku, w czasie ogólnej zabawy i biesiadowania wykonują tak trudny i skomplikowany spektakl jak Czarodziejski Flet i to jeszcze w takiej ilosci spektakli premierowych… Co do głębokiej wody na jaką wrzucani są młodzi artyści to może raczej trzeba się zastanowić nad kompetencjami realizatorów spektaklu skoro ci sami artyści sprawdzili się już na scenie w innych rolach? Cóż…co można zaśpiewać kiedy dyrygent uparcie zwalnia, maszyna od puszczania dymów zagłusza a same dymy puszczane w ilości nieograniczonej napewno nie pomagają a wręcz u niektórych artystów powodują kaszel….Myślę, że w przypadku tego przedstawienia woda okazała się zbyt głęboka dla realizatorów i wyrazy współczucia dla tych którym przyszło w tych warunkach wykonywać te spektakle….
Pobutka, śnieżki i te rzeczy…
Pewien człowiek, którego znam, zażyczył sobie na wizytówce na drzwi mieszkania dopisek „magister sztuki”, oczywiście z użyciem skrótu. Fachowiec przyjął zlecenie, ale gdy przyszedł z gotowym szyldzikiem, ów człek zrugał go dokumentnie. Miał krzyczeć: „Kto ja jestem, jakiś prestidigitator?!”. Co było na wizytówce – każdy niech sobie wyobrazi 😉
Wczoraj w programie Puszka Paradowskiej omawiano noworoczne telewizyjne wystąpienie prezydenta. Janinę Paradowska i jej gości zdumiało, że prezydent zapowiadając rok 2010 jako rok wielkich rocznic, wymienił Grunwald, rocznicę Solidarności i inne – ale nawet nie bąknął o najważniejszej -rocznicy urodzin Chopina.
O, PAK-u, ten Flet to dopiero jest pyszny! Nawet jak po szwedzku i ze śnieżkami 😀
Witam dianę. To nie tak, że jak ktoś sprawdza się w jednej roli, to musi sprawdzić się w drugiej, zwłaszcza jak jest zupełnie inna. Dajmy przykład. Franz w Opowieściach Hoffmanna to rola niewielka i charakterystyczna (choć wcale niełatwa). Tamino to rozbudowana partia amanta. Zuchowicz, jeśli będzie rozsądnie gospodarował głosem jak Beczała, to kto wie, jakie miejsce zajmie w przyszłości 🙂 Ale naprawdę musi uważać.
Fajnie, że zamek wspomniał o „prestidigitatorach”. Dzięki temu mogę złapać wątek, żeby Bobik nie narzekał 🙂 Ja też, jak Pani Kierowniczka, nie jestem a priori przeciw projekcjom filmowym w teatrze, także operowym, ale ośmielę się wyrazić pewną wątpliwość, a nawet dwie wątpliwości. Po pierwsze primo, jak by na to nie patrzeć, film w teatrze kojarzy się z szeroko pojętą „nowoczesnością”. I tu jest problem, bo tego rodzaju „nowoczesność” ma to do siebie, że szybko wychodzi z kursu. Jeżeli dużą plazmę można kupić na przecenie w każdym wiejskim supermarkecie to należałoby chyba uważać ze zbytnim poleganiem na tym medium, podobnie duże projekcje multimedialne mogą się dziś już wydać strasznie badziewiaste publiczności, która nieopatrznie wcześniej zaliczyła Avatara w wersji 3D, niezależnie od ich treści. Oczywiście można z ubóstwa środków uczynić cnotę, ale ten spektakl chyba nie był robiony w konwencji Arte Povera? Obawiam się, że teraz dyrektorzy oper i teatrów przeczytawszy, że Pani Redaktor „nie ma wątpliwości, że projekcje mogą być w operze środkiem bardzo mocnym” gdy stwierdzą na próbie nowej produkcji, że właściwie jest fajnie, ale czegoś tu brakuje, bez krępacji dorzucą jeszcze widżeja albo kronikę filmową i już będzie cool. Wątpię,żeby zapamiętali drugą część cytowanego zdania.
Może jestem przewrażliwiony, ale to z powodu doświadczeń z muzealnego podwórka, gdzie teraz tylko multimedia są na fali, a najlepsze muzea to te gdzie wszystko gra, świeci i się rusza.
Jeszcze co do Żarusia, to nawet Szanowna Dyrekcja potwierdziła tu jego obecność w Krakowie:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=437#comment-56123
Piotrze K., no może i słusznie. Ale niekoniecznie musi się to kojarzyć z „czymś nowoczesnym”. Nawet i w tym spektaklu się tak nie kojarzyło. To po prostu może być taka „scenografia, która się rusza”. Wszystko zależy od tego, co na takiej projekcji będzie. Fakt, że pewna grupa reżyserów typu Warlikowski wprowadziła już pewną manierę, a maniera to w ogóle nie jest coś dobrego, bo nie jest twórcza.
Inną sprawą jest muzeum. Ja, prawdę mówiąc, też początkowo się wzbraniałam przed nadmiernym „graniem, świeceniem i ruszaniem się”, który dla mnie przykrywało prawdziwą zawartość (fizyczną, przedmiotową) muzeum. Takie wrażenie, jak tu wspominałam, odniosłam w Salzburgu oglądając jubileuszową wystawę Mozarta, choć było na niej trochę bardzo istotnych eksponatów. Ale skoro muzeum ma się zająć nie pokazywaniem przedmiotów, tylko przedstawianiem tematu i epoki, skoro ma spełniać funkcję edukacyjną, no to wtedy ma to rację bytu. Ciekawam, jak to się sprawdzi w Muzeum Chopina – też trochę się boję. Ale wiem też, że wielu się spodoba. Co innego pokazywanie malarstwa. Twojej ukochanej Boznańskiej w takim kontekście sobie nie wyobrażam 😯
Co do Boznańskiej – świecenia na wystawie jej poświęconej chyba nie dałoby się wytłumaczyć i zainstalować, ale ruszanie się… Boznańska dokarmiala myszki, ktore w jej pracowni mieszkały i nosiła je nawet w kieszeni. Zatem można byłoby jakoś myszy i ruch połączyć z wystawą świetnej malarki.
Ja niestety, o dziwo! sam jestem nienaprawialnym fanatykiem nowych technologii i zamiast poczytać sobie Dostojewskiego albo przynajmniej Hoelderlina wolę sobie napisać programik w Ruby’m bo to naprawdę wyjątkowo elegancki język, ale przy okazji jestem także uczulony na łatanie braków w kolekcji (i w myśleniu) przy pomocy przeróżnych mniej lub bardziej zajmujących gadżetów. A MUZEUM TECHNIKI SIĘ WALI!!! Przepraszam, że podnoszę głos ale to naprawdę jest w naszym krajobrazie żałosna tendencja. A propos projekcji w operze to (już 11 lat temu) miałem sposobność obejrzenia opery Philippa Glassa „Monsters of Grace” z super-hiper nowoczesną animacją komputerową 3D za milion ileś tysięcy dolarów – muzyka na szczęście była fajna, ale jakoś mnie to nie przekonało. Raczej miało się wrażenie, że bardziej chodziło organizatorom o uświadomienie widzom, ile kasy wydali na supernowoczesną technologię (tu wtedy mieli akurat rację). Przy okazji, może ktoś podpisze petycję w sprawie Muzeum Techniki… http://www.muzeum-techniki.waw.pl
No tak Boznańska nawet na reprodukcjach rzadko dobrze wychodzi, ale kto wie, kto wie, może już jakiś młody geniusz pracuje nad jakąś nowatorską koncepcją jej prezentacji ….
No tak, myszki jak najbardziej. Ja chciałbym nakręcane. Polecam wszystkim zaintersowanym problematyką wystawienniczą książkę Umberto Eco „Travels in Hyperreality”. Napisał w niej o prowincjonalnych muzeach amerykańskich lubujących się w uatrakcyjnianiu wizyt zwiedzającym na różne wyszukane sposoby.
O, nakręcane to byłoby coś 😆
A dlaczego nakręcane, a nie żywe? 😯 Ręcze, że z wystawy z żywymi Kot Mordechaj napisałby entuzjastyczną recenzję. 😉
Szefowstwo Instytutu Chopina podjęło jedynie słuszną decyzję, aby stałych lub częstych bywalców sali koncertowej spuścić ze schodów na okoliczność koncertów urodzinowych. Dosadniej rzecz ujmując poszczuło cenami biletów: 257, 187 i parę miejsc w ostatnim rzędzie za śmieszne 100 zł. (to są ceny na każdy z koncertów osobno!). Do tego można dołożyć ceny na październikowe przesłuchania Konkursu (też ciekawa lektura). Mogę tylko domniemywać, że podobny „trynd” będzie w sierpniu na Festiwalu CHiJE. Gratuluję i dziękuję.
Przepraszam ,ale bede pisac z bledami,bo jestem bulgarka.
Ale ja na 100 procent zgadzam sie z Diana,ktora opisuje ze to co sie zdarzylo na Czarodziejskim Flecie,to jest wina realizatorow,a nie spiewakow.
Pani sama powiedziala ze Joanna Moskowicz dobrze reprezentowalas w innych przedstawienniach,i inni solisci tez. To jest oczywiste ze solisci nie wiedzieli co maja robic na tej sceni,bo rezyser poprostu byla nie kompetentna i nie uswiadomila ich o zadnej koncepcji. Bo tej koncepcji poprostu nie bylo!
Szkoda spiewakow,ktorze przez to dostali najwjecej! A pracuja oni bardzo ciezko.
Piotr K wywiódł mnie na rubieże. 😆
Zaczęłam od Ruby’ego, naotwierałam sto okien, wystosowałam petycję w spr. Muzeum, ściągnęłam kodeka Nikona, zachłysnęłam się rozmaitością możliwości, poczułam się królem życia in spe i dopiero teraz wróciłam, zeby pobieżnie dokończyć lekturę.
Bo inne światy czekają na odkrycie.
PAKu,
Sliczna kolysanka, oh pardon, Pobutka ! 😀
Ojej, myszki. Pamiętam jak podczas wizyty mojego brata z żoną i dzieckiem /dawno temu/ rozmowa zeszla na te sympatyczne stworzonka. I pochwalilam się, że nie boję się myszy. W tym samym momencie dziecku wypadla grzechotka z rączki i potoczyla się pod stól. Oczywiście, narobilam wrzasku i wskoczylam na fotel. Tak to skończyly się moje przechwalki! Teraz na widok myszy nawet nie próbuję grać bohatera i od razu krzyczę: na pomoc, mysz!!!!!! 😆 😆 😆
Poczytałem dużo, ale daleko do końca. Spieszę tylko dodać, że kościół na zdjęciu to San Pietro in Vinculis z XI wieku. Dużo o nim do powiedzenia, ale teraz brak czasu.
Pozdrawiam Wszystkich
Co do Niemiec, to rzeczywiście uczelnie są mniej sztywne od naszych, ale i unas gdzieniegdzie jest już lepiej. Co ciekawe, im wyższy poziom tym luźniejsza hierarchia i szacunek budzą dokonania a nie tytuły.
Anna Długołecka poprzez swoją spółkie NYANGA okradła Filharmonie Sudecką?!! http://m.szczawnozdroj.naszemiasto.pl/artykul/1602189,dariusz-m-odpowie-za-naduzycia,id,t.html