Pierwsza premiera w tym roku

Tak ściśle rzecz biorąc to trudno powiedzieć, czy to pierwsza premiera w tym, czy ostatnia w zeszłym: odbył się już spektakl przedpremierowy (30.12.), sylwestrowy (31.12.), noworoczny (1.01.), ja byłam wczoraj na premierze prasowej, a dziś jest premiera oficjalna. Dość to zabawne i ciekawe, czy ten zwyczaj zagości już w Operze Wrocławskiej na stałe, czy też może był to wyjątek z powodu eksperymentu…

Bo to był eksperyment i to z kilku powodów – od początku miałam to wrażenie, a potem w rozmowie potwierdziła mi to pani dyrektor Ewa Michnik. W programie spektaklu na wszelki chyba wypadek nie napisano nic o realizatorach, ale ja dostałam dodatkowe materiały, w których było wiele ciekawych rzeczy, napisanych zresztą językiem niespecjalnie budzącym zaufanie. Otóż sam spektakl, tenże Czarodziejski flet autorstwa tych samych realizatorów, został już wcześniej, w 2007 r., wystawiony w Filharmonii Sudeckiej w Wałbrzychu, a po dwóch latach, we współpracy z Akademią Muzyczną w Łodzi, w studiu telewizyjnym Toya. Jego zainstalowanie w Operze Wrocławskiej odbyło się przy wsparciu marszałka województwa dolnośląskiego.

Kierujący spektaklem Dariusz Mikulski, to wedle materiałów zaiste człowiek renesansu, a raczej człowiek-orkiestra. Jest dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Sudeckiej, adiunktem łódzkiej Akademii Muzycznej, konsultantem artystycznym Thailand Philharmonic Orchestra, a poza tym ma swoje biuro koncertowe, agencję artystyczną i reklamową – a w ogóle to jest waltornistą i krąży między Polską a Niemcami. Anna Długołęcka, odpowiedzialna za reżyserię i scenografię, jest ponoć projektantką mody (nie słyszałam, ale przyznaję, że specjalnie się na tej dziedzinie nie znam), która w pewnym momencie zajęła się operą. Flet był jej pierwszą pracą; w Wałbrzychu ponoć zrobiła jeszcze Toskę.

Pani dyrektor przystała na ten eksperyment, ponieważ przede wszystkim ciekawiło ją, czy projekcje filmowe w spektaklu operowym mogą być interesującym środkiem. Nie trafiła na najlepszy przykład, bo choć z początku rzecz zapowiadała się nawet ciekawie – od wyświetlenia abstrakcyjnego symbolu, nawiązującego jednak do symboliki masońskiej, to potem rozwinęło się to w niejaki groch z kapustą. Kostiumy – opierające się głównie na stylistyce gigantycznych robótek ręcznych – były nierównej jakości; najciekawszy był strój i sceneria związane z Królową Nocy i Trzema Damami. Reszta była raczej niepiękna, a już jakimś dziwnym anachronizmem było ubranie towarzyszy Sarastra po prostu w pomarańczowe szaty krisznowców. Jednak ja nie mam wątpliwości, że projekcje mogą być w operze środkiem bardzo mocnym, jeżeli są przemyślane i w przemyślany sposób wprowadzone. Szkoda więc, że szansa została zmarnowana. Inna jeszcze sprawa, że choć w Flecie można sobie poszaleć realizacyjnie, boć to przecież wielka bajka, to do pewnych elementów widz jest przyzwyczajony – musi być na początku smok, przy grze Tamina na flecie – słuchające go zwierzątka itp. Mnie ich brak akurat nie przeszkadzał, ale był niekonsekwentny – gdy na początku smok się nie pokazał, myślałam, że realizatorka pójdzie w stronę psychologiczną, że się Taminowi przyśnił, że podświadomość itp. Ale niestety był bałagan.

Drugim eksperymentem było obsadzenie w ważnych rolach bardzo młodych, początkujących wręcz solistów. Trochę się tu zaczynam bać – pani dyrektor twierdzi, że Mozart to dla nich dobra szkoła. To na pewno, ale już widać, że to nie takie proste. Aleksander Zuchowicz, który dopiero co w Opowieściach Hoffmanna w przezabawnej roli Franza ukradł cały show, tym razem musiał udźwignąć rolę Tamina i choć wiele brzmień miał naprawdę pięknych, to na górne dźwięki musi bardzo uważać. Aleksandrze Szafir jako Paminie trzeba przyznać, że każda nuta była czyściutka, żadnych problemów intonacyjnych, niestety śpiewała cały czas donośnym, nawet ostrym głosem, jakby się bała, czy zostanie usłyszana. Mało było w tym plastyczności, uczuć – śpiewała z ekspresją dziewczynki, podczas gdy Pamina, choć młoda, jest już czującą kobietą. Poniżej swoich możliwości śpiewała tym razem Joanna Moskowicz jako Królowa Nocy, choć dopiero co olśniewała jako offenbachowska Olimpia; poniżej zaś swoich możliwości aktorskich (które też znam z innych przedstawień) wykonywał rolę Papagena Łukasz Rosiak. Podejrzewam, że te usterki związane są po pierwsze z niedopracowania inscenizacyjnego, a po drugie – ze zbyt wolnych temp nadawanych przez dyrygenta. Stąd być może uderzająca często sztywność. Ale spektakl ma przejąć doświadczony dyrygent Tadeusz Zathey, który na pewno będzie dawał tempa rozsądniejsze.

W każdym razie wolę tę realizację od poprzedniej w tej operze (autorstwa Marka Weissa), w której np. smokiem goniącym za Taminem była ogromna baba z wielkimi cycami. Owszem, w Czarodziejskim flecie faktycznie są pewne akcenty antyfeministyczne, ale to już raczej była przesada…

A tu klip wersji wałbrzyskiej.