Podróż do wnętrza orkiestry

We środę w Filharmonii Łódzkiej odbyło się spotkanie z Łukaszem Borowiczem. Piszę, że odbyło się, a nie – że ja je prowadziłam, bo właściwie prowadzić go nie było potrzeby, a i Lech Dzierżanowski, dyrektor filharmonii, też zadawał pytania. Ale przede wszystkim bohater wieczoru jest człowiekiem bardzo komunikatywnym i otwartym, świetnym mówcą, gawędziarzem nawet. Spotkanie trwało bite dwie godziny, a widać było, że publiczność (ok. 40 osób) wytrzymałaby jeszcze dłużej.

Bo też i było o czym posłuchać. O tym, czy dyrygent jest w ogóle potrzebny i dlaczego. O tym, jak to jest z dyrygowaniem na pamięć i czy to dobrze, jak się w ten sposób dyryguje, czy nie. Wielu muzyków orkiestrowych twierdzi, że nie czują się komfortowo w takiej sytuacji, bo nie są pewni, czy dyrygent się nagle nie wysypie, w końcu to też człowiek. Wśród dyrygentów są dwie szkoły – skrajnym przykładem zwolennika dyrygowania bez nut był Arturo Toscanini, który, gdy po raz pierwszy w życiu przydarzyła mu się wpadka pamięciowa (a miał już lat 87!), odłożył batutę i więcej nie wziął jej do ręki (żył jeszcze trzy lata). Przeciwnie Karl Böhm – gdy go kiedyś spytano, dlaczego dyryguje z nut, miał odburknąć: „Bo umiem czytać nuty”.

Inna sprawa, że trudno sobie wyobrazić np. dyrygowanie operą bez partytury. Byłoby to wręcz nieodpowiedzialne działanie. Także właśnie z powodów czysto psychologicznych – żeby artyści czuli się pewnie. W ogóle bardzo ciekawe jest spojrzenie z orkiestry – o wielu sprawach w ogóle nie mamy pojęcia. Na przykład o tym, że dźwięk rozchodzi się inaczej z przodu, a inaczej z tyłu sceny, i dęte i perkusja muszą być odrobinkę w tyle za pierwszymi skrzypcami, żeby publiczność odnosiła wrażenie, że jest równo. Łukasz opowiadał, jak kiedyś to odkrył siedząc (jako asystent) koło puzonów, bo go zainteresowało, jak to jest. Sam zresztą był swego czasu skrzypkiem i będąc na I roku pojechał na obóz orkiestrowy nie przyznając się, że studiuje dyrygenturę.

Dzisiejsi dyrygenci zresztą – i on to potwierdza – są coraz bliżej orkiestry, bo też orkiestry są inne niż kiedyś. Muzycy są lepiej wykształceni. Łukaszowi opowiadano w Filharmonii Narodowej, że jeszcze za czasów Witolda Rowickiego było tam wielu muzyków słabiej wykształconych – pokłosie wojny. Teraz wszyscy są po studiach, wszyscy są mądrzy, i dyrygentowi coraz trudniej zdobyć autorytet. Trzeba być z nimi bliżej, ale też nie stawać się kumplem, pewien dystans powinien być. I tak muzycy nigdy nie będą kochać dyrygenta, wielu będzie go wręcz nienawidzić, więc najlepiej ten efekt maksymalnie zminimalizować. Nie jest to więc czas dyrygentów-tyranów, dyrygentów-sadystów. Nie mówiąc o przepisach kodeksu pracy, na podstawie których można przełożonego oskarżyć o mobbing.

Z technicznych spraw ciekawe jest też – opowiadał Łukasz – że niektóre orkiestry grają równo z ruchami dyrygenta, a inne – z opóźnieniem, i czasem trudno się przestawić. Interesujące, że jest tu jakaś zależność kulturowa, są różne tradycje w tej dziedzinie w różnych krajach.

Jeszcze była mowa o repertuarze. Borowicz stał się specjalistą od muzyki zapomnianej, także operowej – przypomnijmy Lodoïskę Luigiego Cherubiniego i Berggeista Louisa Spohra, wykonane na Festiwalu Beethovenowskim i potem wydane z Polskim Radiem na płytach. Ostatnio radio wydało (jeszcze nie ma na rynku) kolejne ciekawostki: Marię Romana Statkowskiego i Przygodę Króla Artura, operę radiową Grażyny Bacewicz. A propos Statkowskiego: jego inna opera, Filenis (nigdy wcześniej nie słyszałam o tym tytule), rozgrywająca się w starożytnej Grecji, miała premierę w Covent Garden po tym, jak zdobyła I nagrodę na konkursie w Londynie. Co zaś do Marii, posłuchaliśmy orkiestrowego fragmentu odmalowującego tętent kozackich koni, który brzmiał jak z Wagnera. Łukasz opowiada, że sprawdził, co grano w Teatrze Maryjskim, gdy Statkowski studiował w Petersburgu – okazało się, że m.in. Walkirię.

Opowiadał też, jak studiował dzieje wykonań utworów, oglądając notatki i podpisy składane przez muzyków orkiestrowych na swoich głosach (tak się mówi na nuty z pojedynczą partią danego muzyka). Czasem, zwłaszcza, gdy są stare, układają się w fascynującą historię. To są czasem jedyne ślady po tych cichych bohaterach, których działania składały się na wspólną kreację, która uleciała gdzieś w przestrzeń…

PS. Zrobiłam teraz ten wpis nie tylko dlatego, że temat ciekawy, ale i dlatego, żeby Was z czymś zostawić – raniutko wylatuję. Kiedy się odezwę – nie wiem, pewnie jakoś w drugiej połowie dnia, a może i pod jego koniec, z hotelu.