Dobranoc, Ofelio

Zawsze cieszy prapremiera. Nawet jeśli nie wszystko jest wykonane w stu procentach (a ponoć ten przypadek tu zachodzi), to w każdym razie powstało coś nowego i może przybrać jeszcze lepszy kształt. Zresztą Ophelia Tomasza Praszczałka, zwanego ostatnio Prasqualem, jest, dla śpiewaków zwłaszcza, dziełem bardzo trudnym. W poprzednim jego dziele scenicznym, Esther, grywanym we wrocławskiej operze, sprawa była łatwiejsza, bo utwór był diatoniczny, prawie tonalny. Ten – nie. Trudno określić jego styl, pobrzmiewają tam różne echa; ogólnie jest bardziej dysonansowo. Forma jest ciekawa i nietypowa: siedem scen wokalno-instrumentalnych przeplecionych z intermezzami elektronicznymi (na początku jest też takaż uwertura; zakończenie też takie powinno być, niestety reżyserka obcięła je – niesłusznie, bo spektakl nie zamyka się w sposób naturalny). Te intermezza realizatorzy wykorzystują na zmiany dekoracji; później opowieść zostaje podjęta na nowo. Czy to zresztą opowieść? Właściwie to jakby ślad opowieści, reminiscencje szekspirowskie, z pewnym przesunięciem akcentów – to np. Ofelia każe Hamletowi iść do klasztoru, to ona wygłasza (w końcowej kołysance) słowa „być albo nie być” dodając: „…nie było dobrym pytaniem. Musieliśmy być, teraz musimy umrzeć”. Jest dziwny trójkąt: Ofelia kocha Hamleta, Hamlet kocha Laertesa, Laertes kocha Ofelię (jako siostrę). W tych rolach: Natalia Puczniewska (jej zwłaszcza należą się brawa – ma dużą i odpowiedzialną rolę), Tomasz Mazur, Tomasz Raczkiewicz.

Reżyseria jest dyskretna, korzystająca z zasłon, filmów (co popularne ostatnio) i dublująca postaci: każdej śpiewającej towarzyszy jej niemy odpowiednik, ni to tancerz, ni to mim. To jeszcze dodatkowe odrealnienie całości.

Prawdę powiedziawszy, drażnił mnie dalszy ciąg. Cztery ostatnie pieśni Straussa to dzieło tak barwne, że z konserwy z trudem daje się słuchać, a jeszcze na dodatek zostało zniekształcone w odtworzeniu. Ale cóż, tak zawarował sobie swego czasu sędziwy dziś Rudi van Dantzig, wieloletni szef holenderskiego Baletu Narodowego – żeby tancerze mieli ustalone tempo. Powiem szczerze, że mnie te chrapiące głośniki zepsuły cały efekt – choreografia, no cóż, sympatyczne, trochę staroświeckie etiudy, końcówka dość przejmująca. Tak się zastanawiałam jednak, czy to ten spektakl powinien uzupełniać Ophelię? Chyba nie, moim zdaniem nie pasuje. Swoją drogą szef poznańskiego baletu Jacek Przybyłowicz zapowiedział powtarzanie takiej właśnie formy spektaklu – łączenie opery z baletem. Dyskusyjne, ale nad doborem składników można popracować.

A skąd tytuł? Po pierwsze, kiedy to piszę, jest noc. A po drugie, to ostatnie słowa tekstu (wcześniej było „Dobranoc, drogi bracie” i „Dobranoc, Książę”, po których Laertes i Hamlet umierali), które niestety również zostały obcięte.