29 prawykonań
Czwarty Festiwal Prawykonań był już podobno przedostatnim w obecnej sali NOSPR. Za dwa lata (festiwal odbywa sie jako biennale) nowa sala jeszcze nie będzie gotowa, ale dyr. Joanna Wnuk-Nazarowa już myśli o jakimś happeningu na jej budowie (czyli w okolicach Spodka).
Trzy dni koncertów, po parę dziennie, to pożywka dla radia. W gruncie rzeczy są to publiczne sesje nagraniowe; potem koncerty są retransmitowane i proponowane EBU. To świetna możliwość przedstawienia zwłaszcza większej ilości utworów orkiestrowych, przede wszystkim w wykonaniu NOSPR. Ponadto jest możliwość wykorzystania różnych miejscowych świetnych zespołów: orkiestry kameralnej AUKSO, Orkiestry Muzyki Nowej, Cameraty Silesii, Kwartetu Śląskiego. I oczywiście solistów.
Trudno jest przewidzieć oczywiście, czy na takim festiwalu nastąpi wysyp arcydzieł, czy najazd gniotów. W końcu żadnego z utworów wcześniej nie znaliśmy, a tylko parę z nich miało już wykonania zagraniczne. Tym razem jakichś straszliwych gniotów było stosunkowo mało, chociaż i ich nie brakło. Niektóre szczegóły doboru programu są dla mnie zagadką albo mają wytłumaczenie środowiskowe, że np. trzeba dopieścić miejscowych pedagogów czy przedstawicieli Instytutu Jazzu.
Pojawił się i utwór doktorancki (zamieszkałego w Krakowie Syryjczyka Zaida Jabri; komisja specjalnie dojechała z krakowskiej Akademii Muzycznej), i studencki (Pawła Pietruszewskiego) – ale one były przynajmniej jakieś bezpretensjonalne.
Czy coś jednak z tego festiwalu da się zapamiętać? Z każdego koncertu przynajmniej jeden utwór, co nie jest tak złym wynikiem (czy coś pozostanie w historii muzyki, to inna sprawa i trudno to teraz rozstrzygać). Tak przebiegając przez program: z pierwszego koncertu zapamiętałam sympatyczną muzyczną przypowiastkę Hortus inclusus na zespół kameralny Zbigniewa Bagińskiego (Orkiestra Muzyki Nowej). Z wieczornego występu NOSPR – Koncert akordeonowy Dariusza Przybylskiego o dodatkowym długim niemieckim tytule, w którym jest mowa o morzu (i rzeczywiście jest w tym jakieś przewalanie się rozmaitych fal). Drugi dzień rozpoczął się występem Kwartetu Śląskiego, którego słuchanie zawsze sprawia mi ogromną przyjemność – wszystko traktują z jednakowym profesjonalnym zaangażowaniem. Z tego koncertu wyróżnię szczególnie XIII Kwartet smyczkowy Krzysztofa Meyera – bardzo mnie zaskoczył na plus, bo poprzednie podobały mi sie w bardzo róznym stopniu. Po południu z występu duetu fortepianowego Gabriela Szendzielorz-Andrzej Jungiewicz zapamiętałam trochę sympatycznego dzwonienia – Jerzego Kornowicza na początek (Dzwony od Nielisza) i Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil na koniec (Madrygał). Wieczorny koncert NOSPR znużył mnie niebywale – zwłaszcza dwa środkowe utwory (Piotr Moss, Maciej Jabłoński), w których pojedyncze ciekawsze momenty tonęły w morzu jakiegoś nutotoku, każdy po pół godziny albo i ponad. Ciekawostką był utwór Mikołaja Góreckiego (syna Henryka) – świetnie napisany, z dużą wyobraźnią dźwiękową, a przy tym jakoś przedziwnie eklektyczny.
W niedzielę w południe NOSPR zafundował nam trochę rozrywki; tu ujął mnie utwór Krzesimira Dębskiego Stories for Double Bass and Orchestra, także ze względu na wykonawstwo Jurka Dybała, podpory sekcji kontrabasów Filharmoników Wiedeńskich. Wieczorny koncert AUKSO był w większości na naprawdę dobrym poziomie (i wykonawczym, i kompozytorskim). Do szczególnego zanotowania: Virtual Memories Grzegorza Pieńka oraz Płacz, dziecinko, płacz – minikoncert na skrzypce i orkiestrę kameralną Aleksandra Nowaka (solista: Piotr Pławner). Osobny rozdział to utwór Sławomira Zamuszko (zamka) …set …rise na wiolonczelę na prawą rękę i orkiestrę, czyli dla Dominika Połońskiego. Podobała mi się barwna warstwa orkiestry, natomiast miałam pewien niedosyt w dziedzinie wykorzystania solisty. Dominik może grać tylko na pustych strunach, to prawda, ale mimo to jest w stanie wydobyć z instrumentu bardzo szeroką gamę efektów i brzmień. W koncercie Olgi Hans struny były częściowo przestrojone, więc powtarzane cztery nuty sprawiały wrażenie obsesyjnego motywu. Nieprzestrojone puste struny kojarzą się tylko z pustymi strunami, a tak jest w tym utworze. Razi to zwłaszcza w długiej kadencji; tam przydałoby się bardziej zdać na inwencję solisty, w końcu od tego są kadencje. Zapewne zresztą, podobnie jak w poprzednim koncercie, rzecz ulegnie jeszcze pewnej modyfikacji. Każdy utwór musi się sprawdzić, uleżeć.
Komentarze
Sam upraszałem o komentarz, nie mogąc w tym roku wybrać się do, sąsiednich w końcu, Katowic. A teraz nie wiem, co powiedzieć… Może, że nie bardzo mam czego żałować, bo im łatwiej byłoby mi się wybrać (gdyby w ogóle było to możliwe), tym mniej ciekawy jawi się w tej relacji koncert…
Hm, to aż tak „tragicznie” wypadło w tej relacji? Bywają koncerty, z których nic się nie da zapamiętać, więc wydaje mi się, że skoro coś się dało, to nie było tak źle 😉
Pewnie będą się te koncerty czy pojedyncze utwory prędzej czy później pokazywać w Dwójce, więc będzie można ocenić. I to być może całkiem inaczej niż ja 🙂
A jak moja ulubiona Camerata Silesia? Mam nadzieję, że nie utwory nie były zbyt zdzierające? 😉
Dzień dobry, tu nożyce 😉 Dziękuję za dobre słowo 🙂
Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, gdy powiem, że kadencja napisana przeze mnie jest znacząco krótsza. Dominik postanowił ją rozwinąć, czemu się nie przeciwstawiałem, mając świadomość, że oddaję utwór w ręce znakomitego artysty, obdarzonego smakiem muzycznym i wyczuciem proporcji. Cóż, jak Pani Dorota słusznie zauważyła, utwór się w tej chwili „dociera”. To, co zabrzmiało, namawia do pewnych zmian (ale jednak nie do scordatury – z kwint wywodzi się cała harmonika kompozycji) zarówno mnie, jak i – jak mi się wydaje – także Dominika. Będziemy nad tym dyskutować, pewnie już przed kolejnym wykonaniem (14 kwietnia w Łomży).
Jeszcze co do stroju. Wprawdzie pisząc …set ….rise nie znałem koncertu Olgi, ale po jego wysłuchaniu nie zdecydowałem się na zmianę. Nie interesowało mnie poszukiwanie, jakiego innego niż Olga stroju użyć, aby nadać utworowi w ten sposób szczególny wyraz. A w kwestii tego, czy puste struny to tylko puste struny, zawsze możemy się pięknie różnić, n’est-cé pas? 🙂
Bardzo cieszę się z tego, co się podobało, a to, co może być lepsze – mam nadzieję, że takowym z czasem się stanie. Cieszę się również ze spotkania i dziękuję za zrealizowanie obietnicy 🙂
Dla wyjaśnienia, obietnica była taka, że zgodnie z prośbą Kompozytora „nie będę go oszczędzać na blogu” 😆
Camerata Silesia – owszem, utwory nie były zdzierające, zresztą oni sobie ze wszystkim poradzą, to też klasa. Utwór Aleksandra Kościowa (czy Kościówa?) Dune molestes in mola był też w porządku, trochę momentami przypominał się Pärt. Jeszcze śpiewali All Shall be Well Roxanny Panufnik, utwór, jak tytuł, raczej łagodny i kojący.
Cały festiwal wydawał się być na nieco wyższym poziomie niż poprzedni, wiele nowych nazwisk odświeżyło scenerię polskiej kompozycji, ale to tylko moje zdanie…
Byłem, słyszałem i zapamiętałem.
ąle chyba nieco inne utwory (cóż, subietywizm istoty ludzkiej).
Ale czemu pominęła Pani aż tyle utworów, złe, tragiczne, banalne czy świetne?!
Proszę o opinię do zwykłej konfrontacji i poukładania sobie czegoś tam w głowie.
A co kompozytorami młodymi Mamczarski, Nepelski, Glenc, Kowalska, Jabri ?
czyżby nie wpadli Pani do głowy z jakąś świeżością?
Szanowni Państwo, drodzy Dywanowicze,
Proszę, wytłumaczcie mi panującą już od kilku lat modę na nadawanie tytułów kompozycjom w języku angielskim.
Z szacunkiem pozostaję, sługa uniżony etc.
p.s. Oczywiście utworów skomponowanych przez kompozytorów polskich, a szerzej nieanglojęzycznych).
@ Gostek. Mogę mówić za siebie. Nie wiem, czy to moda, ale lubię i już. Uważam to też za praktyczne. Podczas ewentualnych wykonań zagranicznych odpada problem kaleczenia lub kalekiego tłumaczenia nazw oryginalnych.
Mhm, ale czy w ten sposób nie zwiększa się prawdopodobieństwo kalekiego przetłumaczenia tytułu na polski?
Przepraszam, ale obowiązki mnie wezwały niespodziewanie. Muszę odejść od maszyny.
Nie, po prostu się nie tłumaczy. Toutes proportions gardées nie tłumaczy się też Ave verum corpus czy Kunst der Fuge. Dodatkowo w tym konkretnym przypadku angielszczyzna pozostawia pewne istotne dla mnie niedookreślenie tytułu, trudne do uzyskania po polsku. Ale ja Gostka nawracać nie będę 😉
Ja nie lubie. Mieszkam i zyje w Polsce i ty slucham muzyki, wiec tytuly, wszelakiego rodzaju, powinny byc po polskiemu pisane.
Dobry wieczór, już wróciłam.
zamek – zgadzam się oczywiście z @21:26, ale Ave verum corpus jest tytułem określonej modlitwy, odmawianej (i śpiewanej, np. u Mozarta) po łacinie. Tytuł Kunst der Fuge – a, to już co innego i bardziej pasuje do tego, o czym mowa: zwyczajowo używamy tytułu oryginału.
Natomiast z angielskimi i w ogóle zagranicznymi tytułami zawsze jest jakieś ryzyko. Na studiach kompozytorskich sama miałam taką przygodę, że dałam tytuł francuski, który niestety nosił w sobie niebezpieczną dwuznaczność 😆
A tłumaczenia tytułów bywają przeraźliwe, co widzimy zwłaszcza po filmach (jak z omawianym tu niedawno Jak zostać królem, co pięknie wyśmiał znany serwis mrauhau24 😉 ). Czasem faktycznie lepiej zachować tytuł oryginału.
@ ZNAWCA – witam. Zgadzam się, że ten festiwal był dużo lepszy od poprzedniego. W nocie blogowej siłą rzeczy się streszczałam i wymieniłam to, co mi najbardziej zapadło w pamięć, omówienie reszty pozostawiając dla komentarzy, jeśli to kogoś interesuje.
A zatem: akurat co do wymienionych kompozytorów to mniej mi te utwory odpowiadały z przyczyn różnych. Taki Karol Nepelski – sympatyczny gość w ogóle, ale to, co pokazał, było dosyć dziecinne (zresztą i wystąpienie w programie jako Anonim 😆 ). Z utworem Justyny Kowalskiej mam kłopot, bo jakiś taki strasznie nadęty i przedęty mi się wydał, choć ciekawe tam brzmienia były orkiestrowe. Jabri (to ten utwór doktorancki), i owszem, ciekawy. Miałam taką refleksję, że on już jest całkiem europejski i pewnie do Syrii już nie wróci. Natomiast o utworze Glenca nie jestem w stanie powiedzieć dobrego słowa, przykro mi.
Ale to moje zdanie. Każdy może mieć swoje, ja nie jestem wyrocznią.
„wiec tytuly, wszelakiego rodzaju, powinny byc po polskiemu pisane.„, napisał(a) Chiaranzana na kluczozbiorze swojego zliczacza, wyłączywszy uprzednio dalekopatrzacz. I albo to, co napisał(a), jest ironią, albo jestem zmuszony uprzejmie (na razie) poprosić o niewydawanie mi poleceń.
A z tą modlitwą to bezsprzecznie racja, aczkolwiek gdy ostatnio zapisałem na tablicy fragment ogólnie znanej melodii celem harmonizacji, klasa niemal jak jeden chór rzekła „O Stworzycielu Duchu przyjdź” 😉
Gostek pisze
Szanowni Państwo, drodzy Dywanowicze,
Proszę, wytłumaczcie mi panującą już od kilku lat modę na nadawanie tytułów kompozycjom w języku angielskim.
Tak, tak – juz pewnie pisalem – w Polsce nie mieszkam od z gora trzydziestu pieciu lat. Za kazda wizyta przekonuje sie, ze z naszego kochanego ojczystego jezyka znikaja tuzinami rozne wyrazy i zostaja zastepowane jakimis brzmiaco niby anglo-jezycznie potworkami.
Moze muzycy poszli na calego i po prostu przerzucili sie na czysta angielszczyzne?
A gdzie, wprowadzona z hukiem pare lat temu, ustawa o ochronie jezyka?
A moze, jak sie chce wyplynac na szerokie wody, inaczej niz po angielsku juz sie nie da?
Nieuchronnie nasuwa mi sie na mysl Celine Dion, ktora pochodzac z Quebecu MUSIALA nauczyc sie angielskiego i musiala zaczac spiewac po angielsku, chcac wyplynac na szersze wody (teraz juz calkiem szerokie).
Jednakowoz, przy obecnej tendencji nie tylko spiewania ale i tytulowania wszystkiego w jezyku oryginalu, moze to juz nadgorliwosc z ta angielszczyzna?
Polecenia nie zauwazylem. Rade, wskazowke, zyczenie, chciejstwo, to tak. Tak zwany wishful thinking….
Tragicznie to to nie wypadło 😉 To mi coś ciągle wypadało, z tym, że pewne wypadnięcia były poważniejsze, inne mniej. A z notki wynika, że mniej poważne wypadnięcia, gdyby nie wypadły, wyprowadziłyby mnie na najmniej ciekawe koncerty.
Pobutka.
Przepraszam, że trochę obok tematu: czy ktoś może nagrywał koncert z utworami Tomasza Sikorskiego (w ubiegłym tygodniu)?
ad atreus Tak. Tylko nie pytaj, kiedy je obrobię 👿
Poza tym słabo dwójka chodziła tego wieczoru, szumliwie wyszło, a w takiej muzyce to bardzo przeszkadza.
Wracając do tematu angielskich tytułów:
1. Mówiłem o angielskich, nie łacińskich tudzież innych (właśnie napisałem „tudziesz” 😯 )
2. Sztuka Fugi jak najbardziej. Wohl Temperiertes już gorzej. Niektóre tytuły się utarły, inne nie. Jest Trubadur, ale jest też Traviata.
3. Penderecki często nazywa utwory po włosku, jakby tradycyjnie. Jednak jego najgenialniejsze tytuły (Wymiary Czasu i Ciszy, Fluorescencje) bardzo pięknie brzmią po polsku, jak i po angielsku…
4. Znam stosunkowo nieźle angielski 😛 ale „…set …rise” jest dla mnie tak wieloznaczne, że aż nic nie znaczące. Czy taka jest intencja kompozytora?
Ww. tytuły Pendereckiego, czy nawet banalny tytuł utworu Dębskiego (na maginesie, PK chwali utwór Dębskiego???) są w jakiś tam sposób czytelne.
Na koniec: ja nie mam jakiejś pretensji o to, że utwory nazywa się po angielsku. Po prostu pytałem o przyczyny. Zwiększenie zasięgu odbiorców jest jak najbardziej „prawidłową” odpowiedzią (której poniekąd się spodziewałem).
Inną sprawą są różne nazwy śmieszniaste, jak np. „.Eals(Oomsu)”. Ale to już inna bajka.
Cdn., zapewne
Dzień dobry,
Gostek zdziwiony, że ja „chwalę utwór Dębskiego”. Ten utwór nie udawał niczego ponad to, czym miał być – a był miłą rozrywką, ale w konwencji bardziej klasycznej. Warszatowo zrobiony dobrze, bo to fachura. Ale przede wszystkim pyszny był kontrabas, czyli solista. To naprawdę mistrzunio.
p.s.
ad Pietrek: Kaleczenie polskiego kalkami to co innego niż nazwanie utworu po angielsku i co innego niż nazywanie warzywniaka na rogu Europa Market.
Bobiku, tuż po zaproponowaniu wypitki (a nie wybitki jak już było w zamknietym przez PMK temacie klepania 🙂 musiałem się niespodziewanie szybko ewakuować z miejsca świadczenia obowiązku pracy i – ani z piwa parkerowego ani z ulubionej whisky Gostka – nic nie przyjąłem.
Obiecuję natomiast solennie Wielkiemu Dywanowi i PK, że dzisiaj wieczorem zaoczne – bo w Milano – prosecco zadedykuję j.w.
—-
Czy w La Scala istnieje nadal dobry zwyczaj wystawania w kolejce po miejsca stojące ?
Kocia muzyka nr 438:
http://www.viddler.com/cheezburger/videos/1331/
No proszę, zaczął kiciuś od motywu Wlazł kotek, ale dalej już twórczo rozwija 😉
Climbed a Kitty ‚pon a Fence Thema con variazioni
O jakie ciekawe rzeczy, po angielsku z polska :lol:. Muzyki nie słyszałem, ale tytuły przeczytałem.
set…rise… dość jednoznacznie da się zrozumieć, wschód…zachód…; wzejdź…zajdź (to wersja złośliwa dla niePolaków), wschodzi…zachodzi… (wersja uprzejma). A można i — rano… wieczór…, jutrznia…eee, co to jest to wieczorem??? zasypalnia??
Moda na zangielszczanie to stara moda. Ubawił mnie kiedyś felieton, w którym wszystko to dokładnie opisywał. Prusa w końcu XIX wieku. Jakby uwspółcześnić stylistykę, byłoby i na dzisiaj.
Bo „pawiem narodów byłaś i papugą”.
No taka moda.
A czemu niePolak nie miałby odczuć tajemnicy?? widząc polski tekst? Jak go muzyka zafrapuje, to i zobaczy jak tytuł przetłumaczyć.;-)
No widzisz, a ja to rozumiem tak: „gotów, powstań” (w sensie „ready, set….)
A kompozytor tylko się cieszy 😛
Sunrise, sunset 😛
OK. Nie pytam 🙂 (Ważne, że jest.)
Polacy nie gęsi, iż swój język mają. Czy język angielski jest językiem gęsim, w którym nie można wyrazić polskich myśli z wszystkimi niuansami? Czasami nie, a czasami tak. Jak trudno czasem oddać coś angielskiego czy francuskiego po polsku, ale bywa i odwrotnie. Gdy ktoś tworząc dzieło kojarzy je z myślą wyrażoną po angielsku czy francusku i trudno mu ją oddać po polsku, niech tytułuje po angielsku czy francusku, byle nie po tybetańsku, bo wówczas nikt nie wie, o co chodzi.
Inna sprawa z „produkcja eksportową”. W popie to uchodzi, wszak to czysta komercja. W wielkiej sztuce jednak myślenie o tym, jak to się sprzeda w krajach angielskojęzycznych, budzi podejrzenie, że sztuka przestaje być czystą sztuką.
Gdy już o wielkie sztuce i o komercji mowa, zauważyłem, że PK była łaskawa pochwalić dzieło Krzesimira Dębskiego. Osobiście nie znam wielkich dzieł mistrza, ale znam trochę popu i muzyki filmowej oraz serialowej (to chyba nie to samo co filmowa). I za przeproszeniem (chyba naruszam PC) flaki mi się przewracają, gdy tej komercyjnej muzyki mistrza słucham. Pewnie, że moja opinia nic nie znaczy, ale nie mogę się oprzeć podzieleniu się nią.
Łotr zżarł i w międzyczasie wyszła łajza na temat Dębskiego. …set, … rise chyba powinno się jakoś kojarzyć ze slońcem. Mozna znaleźć mnóstwo innych kontekstów, ale słońce jakoś samo się narzuca.
A czym ktos wybiera sie na ogladanie konkursu baletowego w Gdansku?
http://www.szkolabaletowa.pl/index.php/aktualnoci/34-aktualnosci/170-bilety-na-xvii-okt
Hehe, odwróciło mi się :shock:. Zachód…wschód. Set…rise…
Albo i nastaw…podnieś się.
Zastygnij…rośnij…
Jak galareta albo ciasto drożdżowe.
Ileż tu możliwości…
To chyba miała być wartość poetycka.
A coś zastygało i rosło w muzyce??
Największe osiągnięcia Krzesimira:
Płyta Tiri Taka, co prawda sygnowana Kazimierz Jonkisz Quintet, ale utwory w większości Dębskiego.
String Connection – bardzo dobry jazz elektryczny z elemntami popu, świetni muzycy.
Muzyki poważnej Dębskiego nie znam zbyt dobrze, ale z tego co słyszałem jest absolutnie „zapominalna” (czyli forgettable).
Potworki pokroju „Na Dobre i na Złe” nie wchodzą w grę, bo rachunki trzeba płacić… 😛
No właśnie o tym zastyganiu i rośnięciu nie wiadomo. Tytuł nie daje mi żadnego wglądu w treść…
To nie łajza, tylko ja od trzech godzin nie odświeżałem, byłem na posiedzeniu. Tytuł dość eksploatowany. Mamy wschody i zachody księżyca u Konwickiego. To tytuł jednoznaczny. Można wschody i zachody kojarzyć ze wzlotami i upadkami, choć nie jest to sens dosłowny. Ale i także poczatek i koniec. Kto nie wierzy, był taki rebus. Tu jest Wicek, a tu Wacek, tutaj wisi taki cacek, tutaj stoi pyszny placek, tutaj księżyc a tu słoniec, tu początek a tu koniec. Skojarzenia mogą być różne. Sam sobie zaprzeczam, bo najpierw zdecydowanie ze słońcem się kojarzyło, ale może właśnie o tę wieloznaczność chodziło.
Podrzucam tutaj, bo pod starym wpisem ktoś nie zauważy, a dostaliśmy wideo z Julią Leżniewą – wspaniale się dziewczyna rozwija 🙂
http://vkontakte.ru/video_ext.php?oid=1175778&id=160589686&hash=3f13893c4d4c9362
To z wiosny ubiegłego roku 🙂
Gostku,
co do Krzesimira, to drugi punkt ukazuje, co człowiek potrafi 🙂
Mówię – bardzo sprawny fachowiec. Oddał się w służbę komercji, cóż, ktoś to musi robić. Gwiazdorami w tej dziedzinie zresztą zostali inni, mimo że to on im instrumentował ich wiekopomną twórczość. Nie będę nazwisk wymieniać 😛
Krzesimir nawet nie raz myślał o tym, żeby wyjechac do USA i oddać się twórczości poważniejszej. Z tego co wiem czuje niedosyt. No ale został 🙂 A na skrzypeczkach wymiata.
Moim faworytem wśród tytułów utworów muzycznych jest następująca kompozycja:
„Chlorophaenhylohydroxipiperidinofluorobutyrophaenon” na zespół kameralny i inne dźwięki (2002) 😀
Autorem jest Paweł Szymański. Rzeczy tej zresztą nigdy nie słyszałem.
Ciekawe, że i tutaj tytuł jest po angielsku. A nazwa nie jest kompletna, bo kompozytor opuścił lokanty. Powinno być:
4-(4-(p-chlorophenyl)-4-hydroxypiperidino)-4′-fluoro-butyrophenone
Po polsku:
4-(4-(para-chlorofenylo)-4-hydroksypiperydyno)-4′-fluorobutyrofenon
Nawiasem mówiąc, użyta nazwa nie jest zgodna z regułami podanymi przez Międzynarodową Unię Chemii Czystej i Stosowanej (IUPAC). Poprawnie jest bowiem:
4-[4-(4-chlorofenylo)-4-hydroksy-1-piperidylo]-1-(4-fluorofenylo)-butan-1-on 🙂
Dla prelegentów muzycznych, którzy mieliby pecha i musieliby zapowiedzieć ten utwór: jest prostsza nazwa – haloperidol. (Stosowany w psychiatrii.)
W każdym razie tytuł ładnie wygląda w wykazie kompozycji – zwłaszcza, że kilka pozycji dalej znajdujemy „Concerto con duoi Violini e Violoncello di Concertino obligati e duoi altri Violini, Viola e Basso di Concerto Grosso del Sig’Szymański” 🙂
Znam, atreusie, ten utwór. Nie wiem, dlaczego taki tytuł, bo kawałek całkiem zwyczajny, jeśli chodzi o styl „szymański” 😆 To znaczy, że to to samo, co haloperidol 😯 Nie wiedziałam. Oczywiście wiem, co to jest (nie zażywałam, ale musiałam kiedyś podawać 🙁 )…
Pomyliłem się: tytuł jest raczej po łacinie (medycznej), a nie po angielsku.
No cóż, znam głównie „życie, życie jest nowelą, raz przyjazną a raz wrogą???. No, ale o słowa nie można mieć pretensji do autora muzyki. I oczywiście „Mój sokole”. Parę razy słyszałem coś innego mniej okropnego, ale na tym opieram swoje sądy. Tymczasem domyślam się, komu mógł instrumentować. Czy musiał to robić anonimowo? Pewnie był uzalezniony od telewizyjnych albo innych sponsorów. Życie, życie jednym słowem.
Szymański jest kazusem szczególnym. Napomknąłem o nim anonimowo, ale widzę, że temat idzie dalej.
Niektóre angielskie tytuły utworów Szymańskiego są lepsze od polskich odpowiedników, które potrafiłbym wymyśleć, np. Recalling a Serenade, Through the Looking Glass.
Inne jednak są ewidentnymi tłumaczeniami nazwy polskiej i po angielsku brzmią cokolwiek blado: Sixty-odd pages, Singletrack.
Trzecia grupa – równie dobrze mogły być po polsku: „under the plane tree, Kaleidoscope for MCE.
Na marginesie, napis na murze niedaleko mojego domu:
Życie życie jest nowelą, raz na dołku raz pod celą.
🙂
Jeszcze o Chopinie (a propos listow).
Wystawa „Chopin and the Romantic Piano” otwarta 9 pazdziernika 2010 w Royal Ontario Museum w Toronto, najwiekszym muzeum Kanady, zostala oficjalnie przedluzona do 24 czerwca 2011. Jest to jedyna wystawa zorganizowana w Pln. Ameryce z okazji 200-lecia urodzin i choc glownie bazujaca no zbiorach wlasnych to przez pierwsze dwa miesiace wystawiajaca takze kilka obiektow ze zbiorow Muzeum F. Chopina w Warszawie. Przypuszczam tez, ze jest to najdluzej trwajaca specjalna wystawa chopinowska zagranica.
Under the Plane Tree ma swój polski tytuł: …pod jaworem… i jest to wzięte ze znanej piosenki: „W zielonym gaaaju ptaszki śpiewaaają, ptaszki śpiewaaają pod jawoREM” 😆 (chodzi o te ptaszki)
A z życiem-nowelą była taka anegdota opowiadana przez samego Krzesimira: filmowcy mu zarzucali, że nie potrafi napisać piosenki disco polo, bo jest zbyt wyrafinowany. To się postarał i napisał 😀
Poza tym, że jawor to sycamore, a plane to platan, wszystko jest 😎
http://www.youtube.com/watch?v=c-UwNjf77qo
Nazwa związku, jeżeli nie jest popularna, może brzmieć tak samo po angielsku, po polsku i po łacinie, przynajmniej w wersji pisanej. Choć po angielsku będzie hydroxi, a po polsku hydroksy. Mnie się hydroxi kojarzy z lekiem na uspokojenie, po którym się natychmiast zasypia na dobę, a ten, który jest utworem muzycznym, uspokaja bez objawów senności. Jeżeli sam utwór ma takie działanie, nazwa jest adekwatna.
Zdaje się, że niewiele jest leków silnie uspokajających, które nie działają nasennie. Ja jednak zasypiam natychmiast po najmniejszej dawce jakiegokolwiek leku uspokajającego. Dlatego od czterdziestu lat żadnego nie próbowałem. Wcześniej próbowano na mnie różnych, w tym morfiny, która nie przysporzyła żadnych przyjemnych wrażeń. W stosunko do mnie była zastosowana jako środek nasenny.
a z nie psychiatrycznych propozycji :
1-fenylo-2,3-dwumetylo-4-dwumetyloamino-pirazolon-5
pasuje jak ulał do suit i innych apartamentów 🙂
Już lecę, juz mnie nie ma
Tak, nazwy botaniczne nie są proste. Platanus czyli plane tree. Ale Platanus occidentalis to sycamore, a sycamore to jawor. Tylko, że jawor to nie platan. Chyba, że powiemy , że jak jawor to sycamore, jak sycamore to platanus occidentalis, a jak platanus to plane tree. Przypomina przedwojenne toasty.
Lesia propozycje sugerują prymy, sekundy, tercje, kwarty i kwinty. Sekundy i tercje jakby równocześnie. Chyba, że sekunda en suite i tercja apartamentowa. Suitę hotelarską typu B@B Lesio może stworzy, jak wróci.
Passent pisze o książce, którą niektóre księgarnie bojkotują, a w innych poprzyklajano na szybach kartki z napisem „Tu się sprzedaje książki wrogie Polsce”. Szok to dla mnie. Chyba tytułowy lek z utworu Szymańskiego potrzebny pilnie wielu osobom.
Też nie jestem zachwycony zachowaniem autora, którego warsztat wiele pozostawia do życzenia i z pewnością ma jakieś obsesje. Chodzi mi o zachowanie w trakcie dyskusji, gdy nie chce uznać błędów, jakie poczynił, a to uznanie i tak nie miałoby istotnego wpływu na wymowę książki. Ale fakty, które ujawnia, muszą się do powszechnej świadomości przebić.
Pielęgnowanie mitu o świętości naszego narodu to wielka krzywda wyrządzana temu narodowi. To jak dzieci, którym rodzice wpajają, że są najpiękniejsze i genialna, a konfrontację z rzeczywistością ciężko przeżywają. Przestajemy być zaściankiem, jeździmy do innych krajów i konfrontacja różnie wypada pod różnymi względami. Samouwielbienie irytuje mnie u pojedyńczych osobników, a zbiorowe jest nie do zniesienia.
Przypomina to też uwagi zwracane matce przez nauczyciela, na które matka reaguje wyzwiskami pod adresem nauczyciela. To pewnie ci sami ludzie.
Uważam, Stanisławie, że Twoje uwagi w sprawie Grossa są nie na miejscu .
Autor ma obsesje? Nie umiem wyrazić swojego żalu i rozczarowania.
Podjęcie dyskusji na ten temat przekracza moje możliwości.
Wszystko mnie boli.
@m 7. Dlaczego? I nie ma w tym pytaniu nic podstępnego po prostu pytanie osoby niezorientowanej,
.
Prawdę mówiąc to nie wiem, skąd tu nagle pojawił się temat Grossa 😯
A wracając do merytoryzmu, tyle że nie na temat wpisu, ale inny, zawsze aktualny 😉
Link odnaleziony u operolubów:
http://www.dziennik.com/news/metropolia/18854
Szczególnie ciekawy fragment:
Rozprawiał ze swadą na temat aktorstwa w operze, roli scenografii. Dostrzegł też, przede wszystkim w Europie, objawy degeneracji opery. Wiązał to z brakiem akceptacji tego, co napisali librecista i kompozytor, oraz demonstrowaniem przez niektórych reżyserów własnego ego, by stworzyć własny spektakl. Mówił przy tym, że tacy reżyserzy są odporni na wszelkie argumenty. „Trudno rozmawiać o czymś co się kocha, o operze, z kimś kto tego w ogóle nie lubi, a mimo to robi”.
Ciekawe, czy te proste i logiczne słowa o operze kiedykolwiek dotrą do właściwych adresatów. Tak naprawdę dotrą, nie tylko w postaci fali akustycznej, ale i wiozącego się na niej sensu. No a potem ten sens jeszcze musiałby wzbudzić rezonans. Długa droga.
A rozdęte ego ma to do siebie, że ciśnie nie swego właściciela, tylko tych, którzy się z nim stykają – od reżyserskiego czasem śpiewakom trudno oddychać, a czasem bywają wręcz poobijani…
Ujęło mnie określenie „tenor do wszystkiego” 🙂
Bardzo mily artykul o Polskim tenorze w Met. Madry czlowiek i artysta. Oby takich bylo wiecej.
Muszę zająć stanowisko w temacie kadencji…
Otóż, w moim wykonaniu nie była ona ani krótsza ani też dłuższa od zapisanej przez kompozytora nawet o jedną pauzę- jedyne co zostało przez mnie zmienione to czas, w którym została wykonana, ponieważ w zapisie podane było tempo w jakim ma być realizowana ( ćwierćnuta= 66), ja natomiast zrealizowałem ją z zachowaniem czasoprzestrzeni wymaganej dla wypełnienia dźwiękiem trudnej akustycznie sali im. G. Fitelberga. Sławek ma rację co do możliwości przeprowadzenia spotkania i wprowadzenia zmian przed kolejnymi wykonaniami set..rise, których będzie coraz więcej.
Dodam tylko, że zrealizowałem zapis kadencji bardzo dokładnie, a różnica czasu mogła wynieść nie więcej niż 25 sekund
Witaj, Dominiku. Cieszę się, że z powodzeniem dotarłeś na miejsce 🙂
Mam nadzieję, że mimo różnicy zdań dojdziecie jakoś z zamkiem do porozumienia 😉
A tak poza tym mam nadzieję, że lesio wypił za nas obiecane prosecco – szkoda, że nie z nami 😉
Dominik, Rany Boskie, ja naprawdę tyyyle napisałem? Tylko różnica w tempie? Nie miałem pojęcia, myślałem, że uzupełniłeś kadencję czymś od siebie. No dobrze, włażę pod stół i odszczekuję. Biada mojej głowie :/ Coś z tym trzeba będzie zrobić, ale to już obgadamy poza blogiem naszej szacownej Gospodyni 🙂
Dla zaskoczonych: kiedy pisze się jakiś fragment muzyki przed kilku czy kilkunastu miesiącami, a potem pisze się kilka kolejnych utworów, a na dodatek nie ma się możliwości usłyszenia utworu poza własnym komputerem (akurat nie mogłem uczestniczyć w próbach), to takie „niepoznania” nie są czymś niezwykłym 😉
Witaj Dorotko,
na pewno znajdziemy ze Sławkiem czas, by spotkać się i w dobrych nastrojach i rozwiązań najlepszych dla ewolucji koncertu w tym jego kadencji poszukać.
Korzystając z obecności kompozytora i wykonawcy:
Czy nie można zastosować capo, albo jakiegoś podobnego urządzenia do zwiększenia liczby granych nut? (Przesuwając je „tu i tam” w trakcie utworu).
Mam nadzieję, że pyatanie nie jest niedyskretne…
Gostku, można. W ogóle można robić różne rzeczy. W moim utworze gitarowym Możliwości życzę sobie włożenia ołówka między struny a progi, w dodatku pod kątem. Fajne mikrotony wychodzą 😉 Natomiast „można” nie oznacza „trzeba”. Pod względem stroju wiolonczeli mój utwór pozostaje takim, jakim jest. Finito.
Wkładanie ołówka zwiększa możliwości brzęczalne gitary 🙂
Gamelanowate efekty można też uzyskać zaciskając ołowiane ciężarki dla wędkarzy na strunach blisko strunociągu.
Oczywiście, że można ≠ trzeba.
Pytam w kontekście ostatnich zdań recenzji p. Doroty i ewentualnego poszerzenia możliwości gry dla wykonawcy.
Ładne określenie „możliwości brzęczalne” 😆
Genialne stwierdzenie” można nie znaczy trzeba”.Wreszcie wiem,co mówić inwestorom,którzy po piątym przedyskutowaniu projektu znów pytają:a nie można by jeszcze inaczej?
Zadziwiła mnie Pani określenie „nutotok” na Fuori Jabłońskiego 🙂
dla porządku – ten „nutotok” trwał dokładnie 40 minut, które większość publiczności tak jak ja przesiedziała bez wiercenia się i innych oznak znużenia. Komentarze po koncercie – zarówno muzyków, jak i nieprofesjonalistów – wskazywały, że idea była najwyraźniej czytelna. Ja akurat jestem muzykiem, ale to nie miało znaczenia w tym przypadku. Wydawało mi się, że długa wolna część jest jasna w swojej zawartości i przesłaniu, okazuje się że jednak nie…
Ja jestem pod wrażeniem tej muzyki, jest świeża i osobista, mówi o czymś ważnym. Nie można tego pominąć.
No i gwoli ścisłości – aby ktoś nie pomyślał, że tak jest: ten utwór jest całkowicie odmienny od „Passions” Mossa. Opiera się na mikrotonowych oscylacjach i w wielu miejscach chyba spektralnych harmoniach, zawiera element elektroakustyczny. Faktycznie – jest tu „dużo nut”, ale dla mnie one się układały w przedziwny labirynt, a rozstrojenia tworzą niesamowitą aurę, co zresztą pasowało do opisu w programie.
Rozmawiałam potem z dyr. Wnuk-Nazar, zgodziła się ze mną, że jest w tym utworze dużo czystego piękna. Szanuję odmienne opinie, ale szczerze mówiąc pełna jestem zadziwienia, jak można tyle muzyki skwitować słowem „nużący nutotok”.
Osobiście zgadzam się że utwór Mossa był nużący, podobnie utwory na 2 fortepiany (na koncercie Szendzielorz i Jungiewicza).
Przyznam, że bardzo szanuję Pani zdanie, ale tym razem po prostu poczułam się zbita z tropu – z Pani relacji wynika, że festiwal nospru to ogólnie muł, dno i wodorosty, gdzieniegdzie tylko coś ciekawszego. Zdziwiła mnie łatwość etykietkowania bez rozwinięcia „dlaczego”, co u tak szanowanego krytyka po prostu dziwi. Ja wiem, że nie jest Pani wyrocznią, ale dobrze Pani wie, jak wiele osób liczy się z Pani zdaniem, przecież Panią cytują….
Z poważaniem
EwaChojn.
Dobry wieczór. No nie, nie wynikało z mojej relacji, że muł, dno i wodorosty – przeciwnie, nawet zaznaczyłam, że ten festiwal był lepszy od poprzedniego.
Co ja poradzę, że mnie utwór Jabłońskiego – jak go prywatnie lubię – w ogóle tym razem nie wciągnął. Czasem trudno lub nawet nie da się wyjaśnić, czemu tak się dzieje. Każdy odbiera po swojemu.
Dla mnie ten utwór zaczął się ciekawie, a potem jakoś się zatrzymał i chodził w kółko. Może byłam zmęczona i dlatego mnie to nie cieszyło.
Rozumiem, zmęczenie mogło zabić wrażliwość, zwłaszcza, że u Jabłońskego faktycznie było „dużo”. Z tym „chodzeniem w kółko” się nie zgodzę, ale to kwestia wejścia w muzykę – mnie się udało. Druga część tego koncertu była bardzo udana, a utwór Góreckiego świetnie zakończył całość, jakby przypowieścią.
Zauważyłam swoją drogą, że wyróżniła Pani utwory proste, czytelne w wyrazie i konstrukcji (Bagiński, Górecki, Zamuszko, Nowak) – ale to chyba nie jest tak, że muzyka złożona jest gorsza, a prosta – lepsza?
Oczywiście, że nie 🙂