Beethoven w Kongo

Jak już wspominałam, wybrałam się dziś na ten film. W zeszłym roku w ramach zapowiedzi dokumentów o muzyce na Midem w Cannes widziałam również ten trailer. Wiedziałam więc już, że film jest wart obejrzenia.

Przepiękny jest początek. Słychać śpiew, afrykańską prostą piosenkę. Kamera wędruje w górę wzdłuż słupa, z którego zwisa drut układający się w jakiś przedziwny rysunek na tle nieba. Gdy oko kamery dochodzi do góry słupa, widać siedzącego na nim robotnika w pomarańczowej koszuli, który naprawia przewód elektryczny. Kamera podróżuje znów w dół, a w dole jeden wielki, biedny jarmark, jakim jest przedmieście, a może i (nie wiem, nie byłam) większa część miasta Kinszasa. Na jezdni – busik z napisem L’Orchestre Symphonique Kimbanguiste, który pcha grupa mężczyzn – ta scenka pokazuje się w trailerze o 1’07”, ale podkładem jest nie O Fortuna, lecz… Vai, pensiero, co niespodziewanie staje się bardzo mocnym akcentem. To zestawienie nie wynika jednak bynajmniej z łatwego skojarzenia czarnoskórzy-niewolnicy. Za chwilę kamera powędruje dalej, za zielone plastikowe ogrodzenie, za którym, na wolnym powietrzu, ćwiczy chór i orkiestra. (A ów elektryk okazuje się altowiolistą z orkiestry, który jednak musi ją opuścić, kiedy jest coś do naprawienia.)

Film ma schemat podobny do wielu dokumentów opowiadających o zaszczepianiu wielkiej muzyki europejskiej na gruncie społeczności, którym była ona dotąd obca. Tak jest w filmie o wenezuelskim El Sistema, tak jest w Rytm to jest to, filmie o wyjściu ze Świętem wiosny w proletariackie dzielnice Berlina, tak jest i tu: poznajemy kilkoro wybranych bohaterów, ich domy i sytuację rodzinną, ich ubóstwo i zajęcia, jakich się chwytają, by przeżyć.

Z jedną różnicą: w tym filmie nie ma fachowców, którzy uczą mniej fachowych. Tu wszyscy są amatorami, którzy się tą pasją zarazili. Dyrygent jest bezrobotnym pilotem. Jest w zespole fryzjer, elektryk, aptekarz, kobieta zarabiająca sprzedażą omletów… Żyją w skrajnej nędzy, tyle że egzotycznej, gorącej i kolorowej. Wygląda, jakby się z tym pogodzili, choć w pewnym momencie samotna matka (flecistka), szukająca mieszkania, gdy widzi, jaką norę chce jej zaproponować pośrednik, mówi wprost: to, że jesteśmy Kongijczykami, nie znaczy, że musimy tak żyć.

Kimbanguiści (zarazem społeczność religijna, od nazwiska Simona Kimbangu, zresztą dziadka dyrygenta) nie myśleli, zabierając się do grania w tej orkiestrze, o tym, że może to jest droga do lepszego życia, chyba że w sensie pięknych przeżyć. Nikt tu za bardzo grać nie umie, jakoś uczą się czytać nuty, uczą się, o co chodzi w danym utworze (przecież to muzyka z zupełnie innego świata), uczą się śpiewać po niemiecku Odę do radości… Instrumenty podczas wojny domowej uległy rozproszeniu, musieli więc zacząć budować je sami – oglądamy budowę kontrabasu. Stradivariego czy Amatiego zęby by rozbolały. Ale to wszystko wzrusza.

O orkiestrze już zrobiło się głośno. Tutaj jest strona filmu, a na YouTube jest już cała masa filmików w różnych językach. Wokół orkiestry zrobiło się głośno. Może to rzeczywiście będzie dla tych ludzi droga do lepszego życia – kto wie?

Jeszcze jest pokaz w niedzielę, o 21:30 w Kinotece 4.