Don Giovanni: na przekór – o muzyce
Zgodnie z tytułem stwierdzę, że przede wszystkim spektakl Don Giovanniego w Operze Wrocławskiej jest jeszcze niedotarty. W każdym razie nie dotarł się dyrygent z solistami – rozjechali się tyle razy, że trudno podliczyć, przy tym głównie to dyrygent pędził, a śpiewacy się nie wyrabiali. Obawiam się, że to wina tego pierwszego, zwłaszcza, że już w uwerturze stwierdziłam, że orkiestra mi się jakoś nie podoba (a przecież znam ją z dużo lepszych kontekstów). Lepiej było z chórem, który miewa w tym spektaklu dosyć odpowiedzialne zadania, jako to śpiewanie na czworakach, na chodząco, z których wywiązuje się bardzo sprawnie (i fizycznie, i głosowo).
Soliści – połowicznie. Świetny Mariusz Godlewski w roli tytułowej, ale tego właściwie się można było spodziewać. Scena Opery Wrocławskiej jest w sam raz na jego wymiar akustyczny, więc może wspaniale dominować, a aktorsko jest naprawdę znakomity. Barwę głosu ma piękną. Sekundującego mu Bartosza Urbanowicza – Leporella – już kiedyś zauważyłam, że jest obiecujący; tu raczej nie zawodzi, choć rolę ma przerysowaną w błazeńskim kierunku, ale to już ustawienie reżyserskie. Na Don Ottavia trafiłam w wykonaniu Rafała Bartmińskiego; pięknie zaśpiewał arię „w mordę mi da”, ale w drugiej, Il mio tesoro, troszeczkę się wywrócił. Najmniej można dobrego powiedzieć o głosie Masetta (Remigiusz Łukomski).
Największym zawodem była Donna Anna – Iwona Socha. Albo była przeziębiona (podczas jej pierwszego wejścia rozbolało mnie gardło), albo ta partia jest dla niej za trudna – nie wyrabiała się w biegnikach. Lepiej było już z Anną Bernacką, która jako Donna Elvira pokazała znów ładny, kulturalny głos. Niestety z nią jest ten kłopot, że ta rola w jej wykonaniu nie jest sexy, a trochę jednak powinna. Ja wiem, że mnie ta Kiri za bardzo w pamięć zapadła, mało kto ma tak porywający głos i osobowość, ale jednak Elvira to namiętność. Sympatycznie wypadła Joanna Moskowicz w roli Zerliny. Zresztą o wszystkich można powiedzieć, że w trakcie spektaklu nabierali formy (z wyjątkiem Don Giovanniego świetnego przez cały czas), ale to chyba nie jest całkiem profesjonalne.
A co z inscenizacją? (Potraktuję ją jak co poniektórzy recenzenci muzykę i powiem parę słów mimochodem na końcu.) Zmienionych zostało mało szczegółów. Zdecydowanie wolałam warszawską wersję sukienki Zerliny, która tu jest prawie całkiem zwyczajna (choć motyw skubania piór pozostał). Tajemnicze postacie tym razem mnie aż tak bardzo nie raziły, w każdym razie nie kojarzyły mi się już z wyrzutami sumienia bohatera (może dzięki grze aktorskiej Godlewskiego). Do czego służy straszna dziewczynka – wciąż nie rozumiem, podobnie jak motyw klepsydry. Jeśli trzeba je rozumieć tak, jak myślę, to dosyć prymitywne to. Jednak w sumie wolę taką wersję Trelińskiego, estetycznego i nie odbiegającego przesadnie od treści, próbującego wydobywać dodatkowe sensy z tego, co jest, niż wersję z Orfeusza czy Borysa, czyli kompletnego niezrozumienia dzieła i próby tworzenia na ich kanwie swoich własnych fabuł. Przypadek wrocławskiego Rogera jest inny, bo choć jest tu opowieść poniekąd własna, to opiera się na zrozumieniu sensu, ale to zdarzyło się tylko raz. Szkoda.
Komentarze
Nie widziałem tego, ale skąd jest dziewczynka – zgaduję, bo byłem przy jej narodzinach. Już kiedyś o tym pisałem, więc sorry.
Dziewczynka przyszła na świat we wczesnych latach siedemdziesiątych i należy do katalogu tików „modern” spisanych przez Konstantego Puzynę w sławnym artykule w Polityce. Różne tam były pomysły, powracające w co drugiej inscenizacji (np. że nikt nie schodzi ze sceny, tylko siedzą i patrzą, jak koledzy grają), a jeden z nich to była Nieprzewidziana Przez Autora Niema Postać Która Krąży Po Scenie I Gra Ukryte Podteksty.
Bez tego się było całkiem do tyłu, czyli nie-cool. Nie powiem kto, bo mnie zabiją, ale w mojej obecności kilku młodych reżyserów z owych czasów przysięgło sobie w ramach takiej jakby Dogmy, że we wszystkich ich przedstawieniach będzie się taka postać pojawiać. Później chyba odpuścili, bo się rozmnożyło, jak dzisiaj Marilyn i Myszka Miki.
Najpraktyczniejszy był w tej roli chudy gość w czarnym płaszczu (jak zrobiony na bladawca, to ani chybi Smierć), niemy potomek, jak zgaduję, legendarnego Przechodnia z II aktu Wiśniowego sadu.
Więc Dziewczynka to późna wnuczka tamtego miotu.
PMK
Hm. To, co Pani napisała o Iwonie Sosze, skłania mnie raczej do refleksji, że się pani czegoś najadła przed spektaklem, co na uszy pada. Bo raczej nie posądzam Pani o bezguście operowe. Chociaż z kolei to, co Pani pisze o nie-sexy Elwirze w wykonaniu Anny Bernackiej też dziwi. Bo chyba nie jarzy Pani zamysłu inscenizacyjnego. Godlewski przez cały czas wcale super nie był. W pierwszym akcie jakiś taki niewyraźny przecież. A Hamalainen gonił, gonił i dobrze, bo dzięki temu ten Don Giovanni zabrzmiał. Smyki bardzo w porządku właśnie w uwerturze. To co? Płukanie uszu?
Fascynujące – straszna dziewczynka z tradycjami…
Czytając austriackie forum, natknęłam się na instrukcje, co dyrygent może zrobić z Mozartem / Mozartowi:
Przykład 1:
http://www.tamino-klassikforum.at/Bildarchiv/Boehm1.jpg
Przykład 2:
http://www.tamino-klassikforum.at/Bildarchiv/Harnoncourt1.jpg
Ale u Trelińskiego to chyba nie dziwota – biała i czarna dziewuszka w Turandot czy biały Peszek przy Onieginie czarnym…Może to obsesja bo nie dopuszczam myśli że to już maniera.
Uchowaj Bóg!
Pobudka, choć Maestru się oberwało za Wesele Ślimaka…
Dziękuję. No to może się zestroją do 7 czerwca… z szybkimi tempami problem jest, w Weselu Figara też na początku się rozłaziło , panie Kurzak i jej Mama jakoś wyrabiały. I po co tak gonią dyrygenci… Pani Bernacka zwróciła uwagę w tym Weselu (Cherubin), chociaż faktem jest, że demonem erotyzmu nie była. Ładnie za to zeskoczyła do kanału 🙂 Ale głos ma ładny, zapamiętałem ją.
A ten artykuł Puzyny to gdzieś jest do przeczytania (z wyjątkiem zakurzonych woluminów Polityki w bibliotece)? Ciekawy musi być, a chyba nie czytałem.
Faktem jest, że i w Romeo i Julii Prokofiewa we Wrocławiu był taki półgolas, który pół symboliki załatwiał, w wolnej chwili robił za Wawrzyńca. A u znanej reżyserki od teatru to te symboliczne postacie chyba najważniejsze, dziwnym trafem albo gołe, albo rozbierane, a jak kto nie zna treści sztuki to ma pecha.
Aha, Kiri Te Kanawę (tak się odmienia…?) Pani Kierownicza pamięta z nagrania Soltiego czy filmu Loseya? Ja znam tylko ten drugi. Od razu powiem, że jest nowa wersja, ze znacznie poprawionym dźwiękiem i wizją. I za jakieś tanie pieniądze sprzedają na Amazonie. A jak ktoś chce BluRaya, to we Francji. Ja się pomyliłem i kupiłem nieBlu….
Dziś 83 urodziny Gustava Leonhardta!
Kiri Elwiry z Soltim nie nagrała, tylko z Colinem Davisem, a potem z Maazelem do tego nieszczęsnego filmiszcza. Ta druga lepsza, bo słychać niskie rejestry. Z Soltim nagrała Hrabinę. Jej się chyba w ogóle nie odmienia, na moje ucho.
Artykuł Puzyny chyba trzeba wyszukać w archiwach, w zbiorze felietonów Półmrok z 1982 roku go nie ma. To się ukazało gdzieś w połowie lat 70, napewno po Tańcu śmierci Strindberga w Ateneum (1974), bo tam było już o tym przedstawieniu, ale dokładnie nie pamiętam.
Takie rzeczy się powinno wycinać i archiwizować. Pamiętam z lat 60. genialny artykuł Stefana Treugutta o Kordianie, w Życiu Literackim – gdzie to teraz jest? PK ma rację, że na internecie jeszcze nie wszystko da się znaleźć.
Z tempami u Mozarta jest bardzo dziwnie. Ogólnie wiadomo, że się przez ostatnie udokumentowane stulecie tempa strasznie rozciągnęły, z różnych powodów (materializm – coraz większe sale, oraz idealizm – im wolniej, tym „głębiej”).
Z Mozartem, zwłaszcza w operach, idzie to jednak w obie strony, to znaczy w obie skrajności : tempa tzw. szybkie gra się za szybko (Rossini), tempa tzw. wolne za wolno (Wagner). Cały katalog jest w Don Giovannim.
Harnoncourt w Weselu Figara powinien oberwać nie za ślimaczenie, ale za dziwaczenie, tj. za te wszystkie fidrygały, zwolnienia i przyśpieszenia (mówię o koszmarnym przedstawieniu Gutha, gdzie łazi oczywiście po scenie „dziewczynka”, czyli Piekielny Tadzio, i nagraniu z tego zrobionym przez DG). Gdyż rysunek dotyczy, jak przypuszczam, jedynej, sensownej decyzji maestra, tj. zwolnienia Uwertury.
Rzecz w tym, że odruch Prestissimo furioso już tak wszedł nam w krew, że Harnoncourt nie umie tego dobrze zrobić, nawet z taką orkiestrą, jak WPh i w rękach mu się to rozłazi.
Lepiej się to udało 50 lat temu Fricsayowi, który też wyczuł, w czym rzecz. To jest Presto na 4, tak samo, jak dokładnie współczesna uwertura do Dyrektora Teatru, a gra się Figara dwa razy szybciej, jako Prestissimo na 2, zamazując mnóstwo szczegółów w imię „szalonego dnia”, czyli literatury.
Jest oczywiście tempo, które idealnie „obsłuży” oba te utwory, ale trzeba by nad tym popracować…
PMK
Cholera, tyle dyskusji przeleciało, a w robocie człowiekowi pracą głowę zawracają 👿
Też bym poczytała Puzynę z katalogiem tików. Tylko na razie czasu brak na przeglądanie roczników w bibliotece.
Na forum twierdzą, że w karykaturze chodzi o „wybuchy temperamentu” Harnoncourta, szczególnie podczas „Wesela Figara” w Salzburgu.
W obliczu niektórych zjawisk sceny karykaturzysta wydaje się bezradny No bo jak inaczej wytłumaczyć brak rekwizytów? 😉
PS. To pewnie „Cosi” w Salzburgu też ma swoją „dziewczynkę”?…
Szukajta, to znajdzieta:
http://www.liedderzeit.de/
Dużo dziur, ale może akurat znajdą się tytuły, o których była mowa powyżej.
Niestety nie widzę funkcji wyszukiwania.
Dzien dobry 🙂
Panie Piotrze, Zycie Literackie z lat 60-tych znajduje sie w tym miejscu.
Pozdrawiam.
Ale podobnież to było w „Polityce”, nie w „Życiu Literackim”…
Spróbuję się wywiedzieć.
Tymczasem wyjaśniam moje zdanie z wpisu na temat strasznej dziewczynki: „Jeśli trzeba ją rozumieć tak, jak myślę, to dosyć prymitywne to” – oczywiście chodzi o śmierć 😛
Dziewczynka jest też w finale pamiętnej wersji Petera Sellarsa (Don Giovanni i Leporello – afroamerykańscy bliźniacy, ćpuny i bandyci), ale ma się rozumieć nie w krynolinie 😆
Trzeba by kogoś z Polityki poprosić może, żeby się wstawił za czytelnikami, którzy łakną archiwum cyfrowego… 😉
No tak, na szybko źle sprawdziłem z tymi Elwirami, tym bardziej niedobrze, że jak wróciłem do domu, okazuje się, że mam i Davisa i Soltiego. Pamięć nie ta…
Filmiszcze zabawne, Kiri wymalowali i ubrali co najmniej dziwacznie, ale dzięki temu pooglądałem np. Villę Palladiego spokojnie. Do nowej wersji zachęcam o tyle, że pierwotnie na filmie był eksperyment z panem Dolby, który tak świetnie realizatorom wyszedł, że Raimondi groził sądem jak to puszczą w świat 😆 Teraz jest naprawdę dźwięk rewelacyjnie odrestaurowany, a jak ktoś chce to może puścić oryginalną wersję. Jest i przestrzennie (bardzo inteligentnie zrobione) i stereo, hoho!
ech, precyzja wypowiedzi…. Kiri nie ubrali w Villę Rotonda, dzięki filmowi ją zobaczyłem, tę Villę, i Kiri w niej!
Puzyna był w Polityce, Treugutt w Życiu Literackim – ale będę miał szukania, dzięki stokrotne!
Villa Palladia przepiękna, takoż i kilka innych pokazywanych w filmie miejsc. Ja mam wielką słabość do tego filmu, choć PMK wybrzydzał tu nad nim okropnie. Dzięki za wiadomość o nowej wersji, może sobie zakupię…
Villa: http://en.wikipedia.org/wiki/Villa_Capra_%22La_Rotonda%22
…i z Kiri: http://www.youtube.com/watch?v=J_5qv1Svitw&feature=related
Niech żyje zawodna pamięć : zdaje się, że to było we… Współczesności, ostatni numer z roku 1965. No i mam za swoje…
Znowu komentarze razy dwa 😯
@miroslaw 00:28 – gratuluję eleganckiego języka. Specjalnie wpuściłam, żebyśmy się trochę ubawili 😆
W „Rzepie”:
http://www.rp.pl/artykul/9131,665907_Trelinski_i_odmlodzony_Don_Giovanni_w_nowej_inscenizacji.html
Fajny tytuł 😉
Za podwójne publikacje przepraszam, naprawdę nic nie robię źle!
Na film wybrzydzam nieustannie z tysiąca powodów, ale najważniejszy jest jeden : że tam nic się z niczym nie zgadza, wszystko wszystkiemu kłamie, akustyka sprzeczna z obrazem, a montaż z pulsem muzyki. Próba „realistycznego” obrazowania sztuki, która z realizmem nie ma nic wspólnego.
Sorry jeszcze raz…
PMK
To dlaczego raz są podwójne, a raz nie?
A ja po raz kolejny powiem: to co, że akustyka nie zgadza się z obrazem? Tylko realizm jest w filmie możliwy? 😯 No, nie jest to przecież film realistyczny, wolne żarty, wcale nie miał taki być. Gołym okiem widać.
Pojęcia nie mam. Naciskam na OK jeden jedyny raz, nawet ostatnio dość szybciutko…
Mnie nawet nie o to chodzi, że cały czas strasznie słyszę, jak dalece „gdzie indziej” oni śpiewają, a gdzie indziej ich widać. Trochę tak, jak propozycja Tadeusza z poprzedniego wpisu, że obraz będzie miał ze sceny, a dźwięk ze słuchawek. Ale to, że jak przechodzą z jednej przestrzeni do drugiej, zupełnie innej (z pleneru – to najgorsze – do chatki leśnika…), to się ta akustyka nic a nic nie zmienia, czyli jest całkowicie obca wobec obrazu, bo nikt nawet o drobny retusz nie zadbał.
Nie chodzi mi o realizm inscenizacji, bo tu właśnie mamy hyper-realizm do szaleństwa, dwa nieprzystające do siebie środki przekazu sztucznie zeszyte, jakby przez pomyłkę, niczym na rysunku Topora, nogę przyszyli do szyi, ale o elementarną wiarygodność tego przekazu.
Nauczyłem się od Płażewskiego, że w filmie jest muzyka „immanentna” i „transcendentna”. Jak postać śpiewa „naprawdę” jakimś pomieszczeniu, to realizator dźwięku zadbał, żeby brzmiało „prawdziwie” (choć każde dziecko wie, że idzie z playbacku). Jak muzyka idzie z zewnątrz, jako ilustracja muzyczna, to słyszę akustykę dobrego studia i jest OK.
A tutaj przez cały czas udają, że śpiewają „immanentnie”, bo ruszają ustami (choć czasem śpiewają w warunkach wykluczających porządne oddychanie…), a wszystko brzmi „transcendentnie”. I ja dostaję rozbieżnego zeza okulistyczno-laryngologicznego, co ja poradzę…
To już chyba wolę idiotyzmy z lat 70, kiedy Fischer-Dieskau śpiewał arię Hrabiego z Wesela z zamkniętymi ustami, jako, pożal się Boże, monolog wewnętrzny… Także węgorz z drobiu w opakowaniu zastępczym, ale przynajmniej nie udaje.
Przebaczcie!
PMK
Teraz mi się przedziwne zrobiło : wcisnąłem RAZ SZYBKO, dostałem odmowną wiadomość, że się „powtarzam”, odświeżyłem stronę – i masz, jest publikacja! Biez wodki nie razbieriosz…
A ja byłem na tym w sobotę. Iwona Socha – rzeczywiście było średnio. Nawet niegłosowo… ile w poprowadzeniu emocji! Anna jest bardzo trudną rolą, na tle innych postaci, bo jest najbardziej jęcząca…bo stała się jej krzywda 🙂 Ale na Boga, nie można jęczeć cały czas i omdlewać, bo to śpiewanie robi sie nie do zniesienia.
Dla mnie najlepsza Anna: Joan Sutherland ?
oczywiście monotematycznie i monooperowo
http://www.youtube.com/watch?v=yrTgxcI305k
ale pomimo omdlewania to można zrozumieć jej stan. 🙂
pozdrawiam
Z tą Anną to skomplikowane. Bo niby ona jęczy, bo krzywda jej się stała… ale jest i drugi poziom jej emocji – chyba niewystarczająco kocha narzeczonego, wciąż mu się wykręca i wykręca, wyraźnie szuka pretekstu… z czego co poniektórzy reżyserzy wysnuwają niewczesny wniosek, że w gruncie rzeczy Anna zakochała się w Don Giovannim 😉
Wyważenie tego wszystkiego jest bardzo trudne. A emocji ogrom. Jak go braknie… nie ma Anny.
Przepięknie śpiewała powyższą arię Olga Pasiecznik w WOK 🙂
Panie Piotrze,
Płażewski ma się nijak do filmów muzycznych. Litości, to może i w West Side Story śpiewający mają brzmieć, jakby śpiewali na dachu, schodkach przeciwpożarowych czy w ciemnym zaułku? Przecież to w ogóle nie ten gatunek dzieła.
U Loseya mi wszystko przystaje. Nie biorę przecież tego dosłownie, że arie śpiewane są na wolnym powietrzu, że ta sama muzyka brzmi, gdy towarzystwo jest na brzegu, a po chwili płynie gondolami itp. To nie jest w ogóle ujęcie realistyczne. Ono jest poetyckie i tak je odbieram.
Hej! Wczoraj byłem na lekkiej operze z Patrcia Petibon… Przypomniałem sobie Delfinę Amroziak z z Jej gracią i kokieterią. Któż to jeszcze pamięta kto wygrał konkurs w Monachium 1972. Któż to jeszcze pamięta? Pozdrawiam!
O – znalazłam kawałek z Olgą z tego spektaklu w WOK (niestety nie ta aria). Tu jest właśnie tyle emocji, ile trzeba:
http://www.youtube.com/watch?v=eyfSBH1lpPc
Albo 1962r. Przepraszam!
A, sorry, jest kawałeczek Non mi dir, od szóstej minuty 🙂
Według mnie, Donna Anna po prostu lęka się zbliżenia fizycznego, nawet z ukochanym człowiekiem. Bądź co bądź przeżyła próbę gwałtu i utraciła najbliższą osobę…
Nie moge powiedziec zebym spedzil jakies godziny na tych poszukiwaniach.
W 1993 byl Treugutt dostepny na kasecie Wifonu. Nie wiem czy Wifon nadal istnieje, ale…
Zreszta, to moze nawet nie to o czym wspomina PK.
http://ken.pbw.lublin.pl/pbw/pliki/file/Slowacki%20Juliusz%20_1809-1849_%20_zbiory%20audiowizualne_.pdf
KORDIAN – BOHATER ROMANTYCZNY / Juliusz Słowacki ;
oprac. Stefan Treugutt. – Warszawa : „Wifon”, 1993. – 1 kas. dzw.
(30 min) ; 4,7 cm/sek
Esej literacki
TMK. 6036
http://www.e-teatr.pl/pl/programy/2009_10/18286/kordian__teatr_im_osterwy_gorzow_1970.pdf
PS. Znowu dwie linki, hmmm, bedzie czekac
No, tak czekałam, kiedy Anna się odezwie 😀
Tak, oczywiście to też trzeba brać pod uwagę.
Pietrek – na szczęście ORMO czuwa 🙂
Podsumowując powyższą dyskusję – dlatego nie lubię oglądać muzyki. Wolę tworzyć własne światy akustyczne i przestrzenne.
Mnie jakoś to pytanie „kocha – nie kocha” (Anna – Ottavia) nigdy nie interesowało, bo nie stanowi ono w żadnym momencie tematu opowieści, na nic nie wpływa i niczego nie zmienia (w przeciwieństwie do beznadziejnej miłości DE do DG i wzajemnej miłości Z i M).
DA to klasyczny w literaturze i mitologii przypadek „dziewicy pancernej”, która wymyśla przeszkody, uniki i preteksty przed nocą poślubną. Inaczej mówiąc, zgadzam się z Anną, ale w trochę szerszym aspekcie.
Oczywiście, PK ma rację, że rzekoma miłość DA do DG to fantasmagoria, równie fantastyczna, jak teoria, że jemu się w nocy udało. To jest „mnożenie bytów ponad potrzebę”.
PMK
PAH! i znowu mamy double vision.
Może spróbować wyczyścić ciasteczka (znaczy „cookies”) przynależne do Polityki i spróbować jeszcze raz?
Cieszę się, że się Pan ze mną zgadza, ale ja z Panem nie bardzo.
Donna Anna nie wymyśla sobie niczego, bo czego doświadczyła, tego doświadczyła. W porównaniu np. z Turandot (zresztą to chyba nawet Pańskie porównanie) wychodzi jak ktoś, kto, dajmy na to, przeżył wypadek samochodowy, z kimś, kto naoglądał się zdjęć wraków w gazetach i telewizji…
Wielkie dzięki Pietrkowi za te dwie linki, ale wywąchałem na necie, co to chyba było : artykuł we Współczesności zatytułowany Wybór Bohatera. Nie sądzę, żeby Treugutt pisał dwa artykuły na ten temat w tym samym momencie w dwóch różnych pismach, czytałem wtedy oba, chyba się zgadza.
Coś spróbuję z tymi ciasteczkami, bo ostatnia wysyłka w ogóle mi wysadziła fajerfoksa!
Skądinąd też używam Ognioliska i u mnie jest OK.
Proszę też ew. spróbować wejść na blog z Internet Explorera i sprawdzić, czy problem się (pardon le mot) powtarza.
Jeśli tak, to przyczyna może jeszcze leżeć gdzie indziej. Ale gdzie?
Wifon nie istnieje, ale kaseta gdzieś na straganie czy Allegro może wypłynąć.
Co najwyżej są chińskie zupki vifon 😉
Bardzo przepraszam, ale oni są wietnamskie 😈
No proszę, jaki ze mnie znawca 😈
Oj coś się konwersacja nie klei..
To muszę Państwu powiedzieć, że oni cuda nawyprawiali z akustyką w nowej wersji filmu — jest bardzo ciekawy film dokumentalny, jak „robili” dźwięk, np. „wypiekali” taśmę wielośladową, szczęśliwie odnalezioną, w piecyku, bo zmieniła długość — uwzględniając (na tyle na ile) różnice pomieszczeń. Mówią np. o tym, że Donna Elwira idzie śpiewając przez amfiladę pomieszczeń i powinno być to słychać. Wspominają też o tym, że Losey to miał zupełnie nieakustyczne „widzenie” muzyki, prawdopodobieństwo dźwiękowe nie bardzo go interesowało. I były scysje. Nie mówiąc o tym, że Maazel i soliści nagrywali w kościele o dużym pogłosie, co się nijak miało do plenerów czy stosunkowo niedużych wnętrz. Naprawdę bardzo ciekawe.
Mnie akurat rozbieżności video-audio nie przeszkadzają, opera ogólnie jest dość mało realistyczna, więc odbieram całość jako kilkupoziomową ułudę.
No właśnie, ja podobnie.
Dziękuję za taką małą realistyczność, jak w I scenie I aktu DG Loseya… Kilkanaście lat nie mogę się z tego otrząsnąć (i dlatego straszę w komentarzach).
Z niesmakiem ale dziekuję za tę opinię chociaż jest nieprofesjonalna i niekonstruktywna a po Pani możnaby sie spodziewać wiele wiecej.Obrzucanie błotem bez uzasadnienia odbieram jako nietaktowne i bliższe raczej portalowi randkowo- społecznosciowemu lub np.wiocha.pl itp….
Moim zdaniem powinna Pani dobrze sie wyspać po powrocie do hotelu zamiast na gorąco przelewac swoje zmącone mysli na strony tego bloga.Dzieki Bogu nie wszyscy krytycy mają w tym interes i staraja sie byc obiektywni.
Non morte mi da…. ale mnie wzmocni!Całe szczeście Pani sobie popisze a karawana i tak jedzie dalej:)
Mój ulubiony „Don Giovanni” zabrzmiał w 1994 roku dzięki Gadinerowi, na youtube jest nawet przedstawienie z tego okresu:
http://www.youtube.com/watch?v=wHpZWxGKZKY
A pierwszy DG w moim życiu to zremasterowany Krips z lat 50-tych (z tego, co pamiętam, śpiewał tam Siepi) – mam do tego nagrania duży sentyment tym bardziej, że jakość dźwięku była naprawdę dobra!
Pozdrawiam!
A, no i dobranoc wszystkim, a dla lubiących rocznice jutro do wyboru:
– 355 rocznica urodzin Marina Marais;
– 202 rocznica śmierci Józefa Haydna;
– 99 rocznica urodzin Alfreda Dellera.
muzyczne fragmenty związane z tymi rocznicami wrzucę jutro na facebookowego fan page’a 😉
Dzięki Kierowniczko za artykuł ( w „Polityce”) o Mahlerze. Melomanka ze mnie cieniutka, ale jak coś się przyklei, to się trzyma.
Nie ukrywam, że „Śmierć w Wenecji” odegrała dużą rolę w tej mojej miłości do Mahlera, muzyka (do)tyka nas różnie, i różna muzyka. Ja tam się nie znam, tylko wiem, co mi sie podoba i smakuje 🙄
Pobutka.
PS.
Przyłączam się do mahlerowskich podziękowań 🙂
A mnie dotknęło Mahlerem po wizycie w latach 70-tych orkiestry z Los Angeles kiedy grano I symfonię pod Mehta. To bylo dla mnie olsnienie.
A ja pamiętam, miałem coś cztery lata, a mój szanowny antenat puszczał pierwszą z ww. Walterem.
Odcisk na mózgu pozostał i do dziś właściwie nie jestem w stanie słuchać innej wersji pierwszej…
Dzień dobry,
„dotknięcie Mahlerem”… u mnie nastąpiło dużo później. Mój ojciec go nie poważał; wielbił Beethovena, a o Mahlerze uważał, że „to już przesada”, no i zapewne trywialnostki mu przeszkadzały. Ogólnie neoromantyzm w moim domu z czasów dzieciństwa „nie chodził”. Duża dziura, a potem dopiero Prokofiew, Szostakowicz i te rzeczy. (Jakbym powiedziała mojemu antenatowi, że Szostakowicz z Mahlera, to pewnie by się oburzył 😆 ) Dopiero musiałam tę muzykę poznawać na własną rękę i tak naprawdę porządnie poznałam ją… podczas studiów. Słuchaliśmy wtedy muzyki razem, w naszej paczce na roku, a ja jeszcze chadzałam z moim przyjacielem Jackiem (Kaspszykiem) do tzw. kabin przesłuchań na uczelni, kiedy on ćwiczył dyrygowanie (no, ale tu był raczej Schumann czy Brahms). Gromadziliśmy się przede wszystkim u Staszka Leszczyńskiego, który już wtedy miał jedną z najlepszych płytotek w Warszawie, albo u naszej znajomej, wcześniej koleżanki Staszka z fizyki, potem matematyczki – Małgorzaty, którą nazywaliśmy Mozarteum, bo wygrała Wielką Grę z Mozarta. Jeszcze chadzało się do Austriaków – tu było świetne uzupełnienie wiedzy o II szkole wiedeńskiej, ale nie tylko oczywiście.
Takie byli czasy… a dziś Internet…
rudolf – witam. „Niesmak”, a właściwie rozżalenie, jestem w stanie zrozumieć, bo faktycznie nie poświęciłam Panu więcej niż jedno zdanie, i to nie opisujące, co mi się konkretnie w Pana głosie nie podobało (dla niewtajemniczonych: to nie ten solista, co śpiewał „morte mi da”). Ale nie musi Pan z tego powodu zachowywać się obelżywie (podobnie jak piszący powyżej mirosław, któremu dziwnie podobało się całkiem co innego niż większości). Każdy, kto występuje, jest narażony na krytykę i nie zawsze musi (a raczej: nie może, takie czasy) być to sążnisty artykuł poświęcony jednemu soliście; krótka nota na blogu rządzi się innymi prawami.
Postawa: o mnie źle popiszą, a ja sobie będę tak dalej, to mnie wzmocni (a przy okazji obrażę osobę, która źle pisze) – Pan wybaczy, ale nie jest godna artysty. Warto się zastanowić, czemu komplementów nie było, co było nie tak i co można poprawić. Pokory trochę, przecież zajmujemy się muzyką, a nie samozadowoleniem. A Mozart jest szczególnie wymagający.
Wracając do Mahlera: zadzwoniła do mnie wczoraj Pani Maria Iwaszkiewicz, żeby powiedzieć, że jedno z opowiadań w cyklu Zarudzie jej ojciec napisał pod wpływem jednej z pieśni Mahlera z Des Knaben Wunderhorn. Nie wiem, które, i nie bardzo wiem, w jaki sposób, trzeba będzie sprawdzić.
Strach przed gigantycznymi formami Mahlera (no i Brucknera) jest o tyle nieuzasadniony, że przecież nikt nie każe wysłuchiwać całego utworu na raz. To może brzmi niepoważnie, ale przecież można do tych utworów podchodzić małymi kroczkami, po jednej części. Poskładać można potem.
Nie wiem, czy wypada tu się przyznawać, ale ja tych utworów, a zwłaszcza trwających w nieskończoność ich wolnych części słucham także przez pryzmat muzyki ambient – np. Discreet Music Briana Eno, En Attendant Cousteau Jarre’a, czy różnych dokonań takich ludzi jak Steve Roach.
Taki nieformalny, „medytacyjny” odbiór, bez specjalnego skupiania się na kompozycji może (albo i nie) ułatwić przetrwanie do końca.
Dlaczego „nie wiem, czy wypada”? Pewnie, że wypada 😀
Każdy ma swoje sposoby…
Pociej o tych wolnych częściach mawiał „czas zatrzymany”, „czas adagia” itp. Owszem, one trochę zatrzymują czas, podobnie jak relaksujący ambient 😉 – ale jednak coś się w nich dzieje więcej. Nie tylko pod względem rozwoju muzycznego, ale także nastroju. Finał Dziewiątej na przykład jest jakimś totalnym odjazdem, ma w sobie coś narkotycznego niemal – i właściwie trudno nazwać te odczucia.
http://www.youtube.com/watch?v=07fu_iZwDNM&feature=related
Nie nazywałbym tych poważnych ambientów „relaksującymi”…
Oniryczne i wciągające, tak.
Taki właśnie jest trwający prawe pół godziny finał Dziewiątej, ale na swój sposób także początek Pierwszej.
http://www.youtube.com/watch?v=gdz3yalNkPM
🙂
Hm… 🙂
To jednak bardziej jakiś pejzaż (dźwiękowy). Tak jak na załączonym obrazku: to stoi.
Początek Pierwszej Mahlera jest trochę jak początek Dziewiątej Beethovena: biała mgła przedświtu, z której nie wiadomo co się wyłoni. Ale u Mahlera szybko odzywają się ptaszki, łagodna odzywka rogów – i jesteśmy w lesie 😉
I zaraz idziemy sobie na poranny spacer (jak w pieśni, której temat został wykorzystany) 😉
Oczywiście, że nie można zrobić bezpośredniego porównania z Mahlerem, bo z całym szacunkiem dla ambienciarzy, ich utwory tego nie wytrzymają.
Pierwsza część pierwszej podrywa się, staje, znowu się podrywa…
Zanim jednak odzywają się ptaszki mija dobrych kilka minut wybudzania się ze snu.
No tak, oczywiście, i nawet to wybudzanie czasem niepokojąco brzmi 🙂
Tymczasem ogłoszenie dla zainteresowanych muzyką współczesną i pismem „Glissando”:
Ostatniego dnia maja Glissando rozdaje płyty BOŁT
Tylko dziś, specjalna promocja, dzięki której możesz otrzymac
jedną z płyt z serii Polish Radio Experimental Studio, album Antanasa Kucinskasa czy Antanasa Jasenki.
Co zrobic aby wygrac?
1. Zamów wybrane numery Glissanda za kwotę minimum 30 PLN
w treści zamówienia wpisując hasło: promocja majowa.
2. Przelej kwotę na nr konta Fundacji 4.99 podany w zamówieniu
i wyślij jeszcze dziś potwierdzenie przelewu na adres dystrybucja.glissando@gmail.com
3. Czekaj na maila z potwierdzeniem informacji o wygranej.
WŚRÓD WSZYSTKICH OSÓB, KTÓRE ZŁOŻĄ ZAMÓWIENIE 31 MAJA 2011 r.
ROZLOSUJEMY PŁYTY UFUNDOWANE PRZEZ WYDAWNICTWO BOŁT.
DO WYGRANIA 10 ALBUMÓW.
Losowanie odbędzie się o godz. 10:00 – 1 czerwca 2011
Zwycięzcy zostaną powiadomieni drogą elektroniczną.
W losowaniu nie będą brały udziału osoby, które nie prześlą potwierdzenia przelewu na podany adres mailowy.
Miłego czytania, miłego słuchania!
Redakcja Glissanda
Tak swoją drogą, Metamorfozy i Śmierć i wyzwolenie to dopiero kompletny odjazd.
Dziś idę na taką premierę:
http://wyborcza.pl/1,75248,9688177,Dialogi_z_cialem_Sashy_Waltz.html
Strasznie jestem ciekawa.
Tu jest troszeczkę:
http://videos.arte.tv/de/videos/oper_matsukaze_von_toshio_hosokawa-3881702.html
Gostku:
Ja bym akurat jednak wskazywał, że do Mahlera potrzebne są duże przebiegi. Że trzeba pokonać dziesiątki minut muzyki, bo fragment bywa złudny i mylący. (I można się nim zachwycić, ale niekoniecznie to będzie zachwyt nad Mahlerem 😀 )
PS.
1) W sumie to mam podziękowania dla pana red. Daniela Passenta, bo jego mahlerowski felieton sprzed lat zmusił mnie, by te kilkadziesiąt minut Mahlerowi poświęcić 😉
2) Przepraszam za przegapienie 355 urodzin.
Piękne 🙂
A właściwie to dlaczego biednego Mahlera się czepiać? Według mnie znacznie trudniej wysłuchać Pasji Bacha w całości niż pierwszej z brzegu symfonii Mahlera.
A propos… fajnego Bacha znalazłem. 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=xUHQ2ybTejU
Tu jest z krabami:
http://www.youtube.com/watch?v=36ykl2tJwZM&feature=related
🙂
Jakiś czas temu na wyprzedaży w Empiku trafiłem na bardzo interesujące rejestracje symfonii Mahlera III i IV pod dyrekcją Eugena Szenkara. Nagranie III-ciej z udziałem Diany Eustrati i kolońskiej „radiówki” pochodzi z roku 1951, więc jest chyba jedym z, jeśli nie pierwszym zapisem tego utworu i od razu na bardzo wysokim poziomie. IV-ta z Christiane Sorell i orkiestrą z Dussldorfu pochodzi z roku 1960. Naprawdę ciekawa edycja. Odnoszę wrażenie że kilkadziesiąt lat temu sztuka wykonawcza była na znacznie wyższym poziomie, co daje sie odczuć pomimo pewnych niedostatków technicznych nagrania
Ad ostatnie zdanie gucia.
Ja bym to odebrał raczej tak, że kiedyś większy nacisk kładło się na artyzm wykonania niż na, jak to ładnie nazywają górale, „technical perfection”.
Moje pierwsze spotkanie z Mahlerem – dzięki Trójce kiedy jeszcze w ciągu dnia nadawano koncert muzyki „poważnej”. Swoją drogą zastanawiam się, jak oni mieścili się w ramówce z tymi jego kobyłami ? Czyje to mogły być nagrania ?
Niedawno wróciłam do Mahlera (tak, tak, różne rocznice i obchody mają zalety). I zarazem, taki Mahler wstępnie przetrawiony zaczyna mi ułatwiać odbiór Brucknera, którego do tej pory co jakiś czas spolegliwie wysłuchiwałam w naszej filharmonii i w żaden sposób nie mogłam dać mu rady. Może nieco dziwne, ale idzie w dobrym kierunku.
Jeśli chodzi o Brucknera to polecam z Riccardo Chailly, jest w jego interpretacji, przynajmniej jak dla mnie, dziwnie przystępny i pełen wpadających w ucho melodii. Zero przytłoczenia i gigantomanii.
Jeszcze wracając… Czy ja się mylę, czy też istotnie na uwagę, że najmniej dobrego da się powiedzieć o głosie tego a tego wykonawcy, sam Artista uniósł się i zarzucił krytykowi nieprofesjonalność, niekonstruktywność opinii, obrzucanie błotem, poziom wiochy, zmącone myśli, nieobiektywność i interesowność? 😯
Jeżeli tak, to ciekawe, co Artista przypisałby krytykowi, który napisałby o nim wprost, że fałszował i położył spektakl? I czy w ogóle by pisał, czy od razu wziął się do rękoczynów?
Widzita, krytycy? Pisać tylko dobrze, bo jak nie to… Zranione ego już się z wami policzy! 🙄
No tak, i z Don Giovanniego wskoczyliśmy w Mahlera, Brucknera i Straussa 👿 Ja jakoś jak Antenat Pani Kierowniczki gusta miałem, coś mi się pogorszył ostatnio, bo zdarza mi się wysłuchać B i M. Nie wychodzi mi kompletnie z RS za to… no, jak zwykle ustępuję przed pieśniami, ale tu wchodzi osobowość za głosem.
A ja właśnie w Pradze :-), ale jak na złość nie ma koncertów. Jest jutro Cosi fan tutte w operze Estates (nie kojarzę gdzie to), ale chyba się nie wyrwę.
W końcu Strauss też skomponował Don Giovanniego 🙄
Tadeuszu, a od czego Internet? Ovocný trh:
http://www.aries.cz/map/
😀
Petibon, De Nise… Poco się katujecie Wrockiem?
Bobiczku, ale ja nie napisałam, że ten pan fałszował i położył spektakl. Po prostu miał barwę głosu niezbyt ciekawą, a i aktorsko nie był zbyt wyrazisty, czemu nie pomagał kostium ten sam co jego towarzystwa. Katastrofa to nie była, po prostu nic, co by się dało zapamiętać.
To może będzie bardziej konstruktywne, bo bardziej konkretne 😉
A w ogóle o „krytyce konstruktywnej” to się za socu mawiało…
marslaw1, kto się katuje Wrockiem? To nie katowanie się, to piękne miasto, a i zdarza się wydarzenie muzyczne na przyzwoitym poziomie. Nie postponujmy Wrocka, bo nie ma powodu.
Tadeuszu, na miłosierdzie Boskie, niech się Pan tam wyrwie! To jest u dołu Vaclavskich Namesti, za pierwszym przejściem między domami (ulica Na Mustku, metro Mustek) w prawo, fasada zaraz twarzą do Pana.
Stavovske Divadlo to jest teatr, gdzie były prapremiery Don Giovanniego i Łaskawości Tytusa. Maleństwo, architektoniczne cudo, dopiero tam słychać, jak ta muzyka powinna brzmieć.
Tego Cosi nie widziałem, ale jak Pan dobrze trafi, to w obsadzie jest kilku bardzo dobrych śpiewaków (na zmianę, młodzi Briscein i Plachetka szczególnie).
Mam nadzieję, że zdążyłem i że będą bilety!
PMK
Sama bym poszła 🙂 Stavovski widziałam tylko z zewnątrz 🙁
Też bym poszła 🙂 Tym bardziej, że Adam Plachetka rzeczywiście jutro śpiewa: http://www.narodni-divadlo.cz/Default.aspx?jz=cz&dk=predstaveni.aspx&sb=1&ic=5399&pr=86037
Pani Kierowniczko, ja się właśnie zastanawiałem, jak zareagowałby ten pan na poważne i rozległe zarzuty, skoro dostał furii od takiej jednej uwagi mimochodem rzuconej. 😉
Nie byłoby to warte większej uwagi, gdyby nie pytanie, jak można w ogóle uprawiać krytykę, skoro artyści reagują na nią bluzgami, a ich fani chyba jeszcze większymi. Zacząłem się zresztą nad tym zastanawiać już wcześniej, przy okazji cytatów z FB, a dzisiaj się zastanowiłem jeszcze bardziej.
A tam, żebym się nad takimi bzdetami zastanawiała, to musiałabym zrezygnować z uprawiania zawodu. Ale ktoś jednak czasem musi całą prawdę napisać 😆
Bobiczku, jak będziesz miał chwilę i chęć, to polecam Ci powieść „Opernhaus” Petry Morsbach. Można zajrzeć za kulisy teatru operowego i jest to (nie tylko moim zdaniem) bardzo udany portret psychologiczny tego miejsca. Einleuchtend 😉
„Opernroman”, sorry, z rozpędu pomyliłam tytuł.
Wiecie co, ja już mam dosyć. Znów pewna pani napisała mi tu cukrową recenzję o wszystkich śpiewakach, przy okazji dopisując parę obelżywych słów pod moim adresem… Ile ja jeszcze mogę tego wpuszczać.
Naprawdę dość. Proszę sobie na swoją radosną twórczość znaleźć inne forum. Każdy ma prawo do swojego zdania i każdy może znaleźć sobie miejsce do jego prezentowania. Ja opisuję to, co słyszały moje własne uszy. Tylko tyle.
Tymczasem wrzuciłam kolejny wpis.
Szanowna Pani Szwarcman.
Jeszcze raz przypominam Pani, że krytyka powinna być konstruktywna chociaż rozbierając na części pierwsze Pani lakoniczną wypowiedź wyciągam z niej tylko pozytywne wnioski i tu nie chodzi o rozpisywanie się na temat jednego artysty tylko uzasadnienie swojej opinii. Myślę, że niewielu śpiewaków, o którch Pani pisze, pozwoliłoby sobie na skrytykowanie Pani recenzji z obawy przed następnymi ale jak już powiedziałem …. Pani pisze a karawana jedzie dalej… i nie jest to tylko moje odosobnione zdanie. Moim celem nie było obrażanie Pani ale wyrażenie opinii na temat sposobu Pani pracy. Na szczęście Pani opinia stała się marginalna wśród pozytywnych opinii kolegów krytyków. Pozdrawiam serdecznie.
Beato, domyślam się, że nie ma tłumaczenia tej ksiązki na polski? W niemieckim jestem za słaba 🙁
Bardzo dziękuję za publikację mojej wypowiedzi, bo spodziewałem się, że nie będzie miała Pani odwagi na polemikę a tak plus i nadzieja na przyszłość
rudolf – więcej, ja Panu odpowiem. Mój sposób pracy jest następujący: słucham, słyszę, potem piszę. Moja opinia jeśli jest marginalna, to może też świadczyć o tym, że ktoś inny się myli – nieprawdaż? Widziałam, że Jacek Marczyński napisał o Panu trochę cieplejsze słówko, ale on był innego dnia niż ja. Może Pan akurat miał w niedzielę gorszy dzień, mnie to akurat jako krytyka interesować nie powinno. Przychodzę i słyszę to, co słyszę. Jak napisałam tu parę komentarzy wcześniej, katastrofa to nie była, więc nie ma co robić histerii.
Życzę Panu oczywiście jak najlepiej, nie znam Pana przecież, żeby mieć jakiś interes w pisaniu negatywnym akurat o Panu. Choć Pana odzywki powiedziały mi to i owo o człowieku i to już mi się dużo mniej podoba. To nie jest łatwy zawód, wiadomo. Ale, jak już powiedziałam wcześniej, samozadowolenie nie jest dobrą drogą do sukcesu. Praca, praca i pokora – i tyle.
Tyle morałów 🙂
Niestety, Kierowniczko, z tego co wiem, przekładu niet. Z powieści Petry Morsbach po polsku tylko „Sługa boży” o starzejącym się prowincjonalnym proboszczu.
Chce napisac,ze ogladalam i sobotni i niedzielny spektakl Don Giovanniego,i uwazam ze solisci byli na bardzo wysokim poziomie. I nie zgadzam sie z pania ze Iwona Socha spiewala zle,i tym wiecej, ze Remigiusz Lukomski ma nie ladna barwe! Iwona Socha spiewala bardzo stylowo,bardzo po-Mozartowsku, a Remegiusz Lukomski potrafil bawic sie barwa glosu,i to tak,ze dodal do swego bohatera tak komiczny charakter,ze publicznosc nie mogla powstrzymac sie od smiechu. I na tym polega PROFESIONALIZM! Nie rozumiem po jakim kryteriam pani pisze te recenzje? Sympatije osobiste?
No przykro mi. Ja jakoś nie zauważyłam tego komicznego charakteru, może więcej było go w sobotę. A pani Socha, przykro mi jeszcze bardziej, ale po prostu nie wyrabiała biegników (poza nieładną, wysiloną barwą w pierwszym wejściu), taka jest smutna prawda.
Panią „sprawiedliwosc” już rozpoznaję, kiedyś już broniła kogoś z wrocławskich śpiewaków – związana z zespołem? 🙂
Osobiście nie znam nikogo z występujących w tym spektaklu śpiewaków, nie mogę się więc kierować „sympatijami osobistymi” 😉
A Operę Wrocławską w ogólności bardzo cenię.
I może już wystarczy.
Amen Pani Doroto…
Dobranoc 🙂
Dzień dobry, szkoda, że się minęliśmy: byłem z rodzinką na sobotniej premierze. Warto było dla Sang-Yun Lee, który ze swoją partnerką stworzyli – obok Godlewskiego – niezapomniane kreacje. Reszta taka sobie, egzaltacje sobotniej publiczności nieco na wyrost.
No właśnie: egzaltacje! Pewna egzaltowana, niemłoda już niewiasta, która dwa rzędy za nami ze swoją mamą śledziła spektakl w przerwie powiedziała nam, że nasza dziewczynka wyraźnie się potrafi skupić i przeszkadza tym samym skupić się innym. Nie chciało mi się wyjaśniać damusi, że dziewczynka ma na imię Tytus, że pewnie widział/widziała w swoim krótkim życiu więcej oper niż ona i jej mama razem wzięte. Przesiedliśmy się na skraj rzędu, a Tytus drugi, ciekawszy moim zdaniem akt, smacznie przespał.
Też lubię wrocławską operę, za wyjątkiem tego dziwacznego karaoke – wyświetlanego tekstu libretta, na dodatek w tłumaczeniu, na dodatek jakby rodem z tłumacza w pewnej znanej wyszukiwarce:) Zamiast tego w sobotę przydałby się niewielki monitor z podglądem meczu Barca-MU:)
Lubię ją, z wyjątkiem upodobania do elektryfikacji dźwięku – te irytujące skrzypce, mimo że siedziałem na środku słyszałem gdzieś za prawym uchem. Kiedy pierwszy i ostatni raz tam byłem z Tytusem na operze dla dzieci, śpiewacy zaopatrzeni byli w mikroporty. Koszmar.
Pozdrawiam Panią i fanów dobrej muzyki.
O – Panie Witku! Też żałuję, żeśmy się rozminęli. Pozdrowienia nieustające (i dla Tytusa oczywiście 🙂 )!