Don Giovanni: na przekór – o muzyce

Zgodnie z tytułem stwierdzę, że przede wszystkim spektakl Don Giovanniego w Operze Wrocławskiej jest jeszcze niedotarty. W każdym razie nie dotarł się dyrygent z solistami – rozjechali się tyle razy, że trudno podliczyć, przy tym głównie to dyrygent pędził, a śpiewacy się nie wyrabiali. Obawiam się, że to wina tego pierwszego, zwłaszcza, że już  w uwerturze stwierdziłam, że orkiestra mi się jakoś nie podoba (a przecież znam ją z dużo lepszych kontekstów). Lepiej było z chórem, który miewa w tym spektaklu dosyć odpowiedzialne zadania, jako to śpiewanie na czworakach, na chodząco, z których wywiązuje się bardzo sprawnie (i fizycznie, i głosowo).

Soliści – połowicznie. Świetny Mariusz Godlewski w roli tytułowej, ale tego właściwie się można było spodziewać. Scena Opery Wrocławskiej jest w sam raz na jego wymiar akustyczny, więc może wspaniale dominować, a aktorsko jest naprawdę znakomity. Barwę głosu ma piękną. Sekundującego mu Bartosza Urbanowicza – Leporella – już kiedyś zauważyłam, że jest obiecujący; tu raczej nie zawodzi, choć rolę ma przerysowaną w błazeńskim kierunku, ale to już ustawienie reżyserskie. Na Don Ottavia trafiłam w wykonaniu Rafała Bartmińskiego; pięknie zaśpiewał arię „w mordę mi da”, ale w drugiej, Il mio tesoro, troszeczkę się wywrócił. Najmniej można dobrego powiedzieć o głosie Masetta (Remigiusz Łukomski).

Największym zawodem była Donna Anna – Iwona Socha. Albo była przeziębiona (podczas jej pierwszego wejścia rozbolało mnie gardło), albo ta partia jest dla niej za trudna – nie wyrabiała się w biegnikach. Lepiej było już z Anną Bernacką, która jako Donna Elvira pokazała znów ładny, kulturalny głos. Niestety z nią jest ten kłopot, że ta rola w jej wykonaniu nie jest sexy, a trochę jednak powinna. Ja wiem, że mnie ta Kiri za bardzo w pamięć zapadła, mało kto ma tak porywający głos i osobowość, ale jednak Elvira to namiętność. Sympatycznie wypadła Joanna Moskowicz w roli Zerliny. Zresztą o wszystkich można powiedzieć, że w trakcie spektaklu nabierali formy (z wyjątkiem Don Giovanniego świetnego przez cały czas), ale to chyba nie jest całkiem profesjonalne.

A co z inscenizacją? (Potraktuję ją jak co poniektórzy recenzenci muzykę i powiem parę słów mimochodem na końcu.) Zmienionych zostało mało szczegółów. Zdecydowanie wolałam warszawską wersję sukienki Zerliny, która tu jest prawie całkiem zwyczajna (choć motyw skubania piór pozostał). Tajemnicze postacie tym razem mnie aż tak bardzo nie raziły, w każdym razie nie kojarzyły mi się już z wyrzutami sumienia bohatera (może dzięki grze aktorskiej Godlewskiego). Do czego służy straszna dziewczynka – wciąż nie rozumiem, podobnie jak motyw klepsydry. Jeśli trzeba je rozumieć tak, jak myślę, to dosyć prymitywne to. Jednak w sumie wolę taką wersję Trelińskiego, estetycznego i nie odbiegającego przesadnie od treści, próbującego wydobywać dodatkowe sensy z tego, co jest, niż wersję z Orfeusza czy Borysa, czyli kompletnego niezrozumienia dzieła i próby tworzenia na ich kanwie swoich własnych fabuł. Przypadek wrocławskiego Rogera jest inny, bo choć jest tu opowieść poniekąd własna, to opiera się na zrozumieniu sensu, ale to zdarzyło się tylko raz. Szkoda.