Zapoznane piękno

Do tego wpisu natchnęły mnie wrzucane ostatnio youtubowe znaleziska Hoko i innych, a także nowy album z wybranymi nagraniami Wandy Wiłkomirskiej, wydany przez Polskie Radio. Od dawna uważam, że przypominania jej wspaniałej gry jest dużo za mało. Osobę, i owszem, przypominano (zwłaszcza gdy kończyła 80 lat), natomiast o jej płyty trudno. Dlatego ucieszyłam się ogromnie z tego albumu.

Na pierwszej z płyt są wszystkie sonaty Brahmsa w nagraniu z 1974 r. Tu przeszkadza mi skrajne zróżnicowanie osobowości: emocjonalnej skrzypaczce towarzyszy pianista-buchalter (Tadeusz Chmielewski), któremu tych emocji brak. Może Wiłkomirska dobrała sobie muzycznego partnera z podobnych powodów, co ładna dziewczyna brzydką przyjaciółkę: żeby na tle lepiej się prezentować? W każdym razie grali razem wiele lat. I choć ona jest cudowna, to czuję tu pewien niedosyt. Znika on na drugiej płycie. Mamy na niej nagranie z 1955 r. V Koncertu skrzypcowego Grażyny Bacewicz (trochę po socrealistycznemu ciężki jeszcze, ale ulubionego oberka w finale nie brak) z orkiestrą Narodowej pod Witoldem Rowickim, VII Koncert tejże autorki w nagraniu z 1979 r., z tą samą orkiestrą, ale pod batutą Andrzeja Markowskiego (w stylistyce, którą już trochę lepiej znamy) i wreszcie najpiękniejsza rzecz – Koncert na skrzypce i orkiestrę smyczkową Andrzeja Panufnika, z Polską Orkiestrą Kameralną i Jerzym Maksymiukiem (nagranie też z 1979 r.),  świetnie pamiętany przeze mnie z Warszawskiej Jesieni. Pamiętam też wzruszające ponowne jego wykonanie w 1990 r. ze Scottish Chamber Orchestra pod batutą kompozytora, który przyjechał wtedy do kraju pierwszy (i ostatni niestety) raz od swojej emigracji, a Wiłkomirska – po raz pierwszy po 9 latach. Skrzypaczka tłumaczy w książeczce, że wybrała jednak nagranie z Maksymiukiem, „bo w tych naszych wspólnych wykonaniach tak iskrzyło…”.

Sztuka wykonawcza Wiłkomirskiej miała w sobie (piszę w czasie przeszłym, bo Maestra już nie gra, pozostała jednak przy pracy pedagogicznej) coś niezwykle szlachetnego. W książeczce pisze o tym jej brat Józef, dyrygent: „Z jednej (…) strony gra Wandy była intuicyjna, spontaniczna, emocjonalna. Z drugiej jednak strony, była logicznie skonstruowana i przepuszczona przez filtr osobistej kultury i muzycznej wiedzy. I oparta – o czym nie wolno zapominać – o solidny, zróżnicowany warsztat”. Tak: ta osobista kultura oraz warsztat – to był po prostu elementarz, podstawy, na których można było budować emocjonalność. Ta emocjonalność, choć zdyscyplinowana, nie miała w sobie nic sztucznego, przeciwnie – można to usłyszeć choćby w najsłynniejszej chyba kreacji Wiłkomirskiej, I Koncercie Szymanowskiego (w II Koncercie zresztą też). Karłowicza moim zdaniem też grała najpiękniej.

Ale ciekawe, że poza tymi paroma filmikami z muzyką polską wrzucił na tubę parę nagrań Wiłkomirskiej pewien Amerykanin. To nam przypomina, że nasza skrzypaczka nagrała wiele płyt na świecie. Ich nikt wznawiać zapewne nie będzie… A choćby z recenzji pokazanych w powyższym filmiku widać, że w swoich czasach były wydarzeniem. No i teraz przyszło im na to, by być ewentualnymi znaleziskami – dzięki kolekcjonerom winyli z muzyką poważną, czyli niszy nisz.

Iluż to było pół wieku temu wspaniałych artystów, o których niesłusznie zapomniano… Tak chciał los – jedni nagrywali więcej, inni mniej, zależy też, dla jakich wytwórni i jaki jest stosunek tych wytwórni do dawnych nagrań. Zwykle jest taki: wznawia się nazwiska-legendy,  giganty znane na całym świecie. A co z tymi, którzy dali się poznać trochę mniej? Jak niedawno podziwiana tu przez nas Galina Barinowa i bohaterowie wielu innych nagrań tu wrzucanych. Łączy ich to właśnie, co cechuje Wiłkomirską: wiedza i warsztat jako podstawa, na której buduje się emocje, nie rozbuchane, lecz pełne szlachetnej prostoty.

Zaciekawiona z kolei znaleziskiem Hoko sprzed paru dni, czyli owym przesmutnym Mozartem w wykonaniu duetu Nap de Klijn/Alice Heksch, poszperałam za nimi. Było to małżeństwo holenderskie pochodzenia żydowskiego, które z upodobaniem (i pięknym, szlachetnym efektem) uprawiało muzykę kameralną: we dwoje jako Amsterdam Duo (a zdarzyło się, że i jako Romano Rubato i Bianca Ritorno), a także w Amsterdamskim Kwintecie Fortepianowym, a sam Nap w Niderlandzkim Kwartecie Smyczkowym. I tu, jak po nitce do kłębka, trafiłam na niejakiego Paula Godwina, człowieka z Sosnowca o niesamowitym życiorysie. Ciekawe, że nawet jest w polskiej Wiki, gdzie brak holenderskiej części biografii, która nas tu interesuje, ale jest wspomniana jego działalność berlińska, o której więcej jest w Wiki angielskiej (na tubie zresztą funkcjonuje głównie w tej wersji…). Odrobinę więcej o okresie holenderskim jest w Wiki niemieckiej, (gdzie z kolei uderzyło mnie, że grywał z nim oraz z Napem i Alice… młody Jaap Schroeder). Dla mnie nie ulega wątpliwości, że dopiero po wojnie ten uczeń Barcewicza mógł wreszcie robić to, co naprawdę chciał.