Polacy i Mozart

Wczorajszy koncert przedwieczorny w Studiu im. Lutosławskiego, zawierający polską muzykę kameralną różnych epok w wykonaniu młodych polskich (z wyjątkiem pianisty argentyńskiego José Gallardo) muzyków, zaskoczył mnie całkiem niezłą frekwencją – tłumu nie było, ale podejrzewałam, że w ogóle mało kto przyjdzie. Jednak ludzie są ciekawi nowych wrażeń, zwłaszcza takich z przeszłości. Bo głównie chodziło o zapomniane polskie dzieła dziewiętnastowieczne.

Kwartet fortepianowy Zygmunta Noskowskiego – to solidna robota kompozytora, który przeszedł dobrą niemiecką szkołę warsztatu. Powiem zupełnie szczerze, że trochę mnie ten utwór znużył (zwłaszcza że był długi), ożywiła mnie dopiero ostatnia część nawiązująca rytmem do krakowiaka (w programie napisano ciekawostkę, że Noskowski w 1880 r. spotkał się z Lisztem i że grał z nim na cztery ręce swoje Krakowiaki op. 7). Krakowiak znalazł się też w finale Oktetu Józefa Krogulskiego i o ile Noskowski to pełnia późniejszego romantyzmu, to Krogulski siedział jeszcze okrakiem na granicy pomiędzy klasyką mozartowską a stylem brillant spod znaku Hummla (który ujawniał się, co ciekawe, zwłaszcza w wolnych częściach). Młodszy od Chopina o 5 lat, żył zaledwie 27 lat. Ciekawe, jak by się rozwinął? Choć aż takiej iskry bożej jak jego starszy kolega nie miał, ale z pewnością był uzdolniony. Ciekawam jego Koncertu fortepianowego, który Howard Shelley zagra za parę dni (i nagra dla NIFC).

Dzieła te zostały okolone utworami współcześniejszymi: na początek Song to the Virgin Mary Andrzeja Panufnika (autorska transkrypcja utworu chóralnego, nabożnej pieśni ze słodkimi harmoniami), a na koniec Sekstet Pendereckiego (2000), pasujący tu o tyle, że też pomiędzy stylami: coś z Prokofiewa i Szostakowicza, coś z neoromantyzmu. Bisów nie było – właśnie zdałam sobie sprawę, że (poza Deutsches requiem Brahmsa, z oczywistych względów) był to pierwszy taki koncert, choć wyglądało na to, że publiczność nie miałaby nic przeciwko powtórzeniu krakowiakowego finału Krogulskiego. 

Wieczorem w filharmonii już tylko Mozart. To zawsze balsam – ale wykonania bywają różne. Już tu chyba niejeden raz mówiłam, że trudno mi dziś słuchać takiego Mozarta, jak grało się go kilkadziesiąt lat temu: w orkiestrze co prawda trochę mniejszej, ale wciąż przyciężkiej. Augustin Dumay jako skrzypek też rozczarował – dziwnie to było staroświeckie, a dźwięk też jakiś mało subtelny. Moja siostrzenica skrzypaczka stwierdziła, że aż ją ręce bolały, bo całe jego smyczkowanie było ponoć „na opak” (grała kiedyś Koncert G-dur). Trochę szkoda – pamiętam, że jego nagrania sonat Beethovena z Marią João Pires nawet mi się kiedyś podobały. Dziś pewnie słuchałabym ich nieco inaczej, wolę też inne wykonania (w ostatnich czasach pierwsze miejsce na mojej liście to Isabelle Faust/Alexander Melnikov).

Orkiestrą była jednak Sinfonia Varsovia, więc nie mogło być zupełnie źle. Tak więc tylko z pewnym drobnym odruchem protestu wysłuchałam jednej z moich ulubionych symfonii – A dur KV 201. A w drugiej części wystąpił znów Jaś Lisiecki – już wielki Jan, prawie tak wysoki jak niemal dwumetrowy Dumay. Koncert d-moll zagrał z umiarem i spokojem, ładnym dźwiękiem; nie było to może wykonanie, od których dech zapiera, ale było absolutnie w porządku. Bis dał tylko jeden: był to oczywiście Chopin, Walc cis-moll.