Maria stanu wojennego
Było tak: znajomy dyrektora artystycznego Wexford Opera Festival, Davida Aglera, będąc w jakichś celach w Polsce, słuchał przypadkiem w samochodzie radiowej Dwójki i akurat odtwarzano nagranie Marią Romana Statkowskiego, dokonane przez solistów i Polską Orkiestrę Radiową pod batutą Łukasza Borowicza (wydane też na płytach przez Polskie Radio). Zainteresował się utworem i opowiedział o nim Aglerowi, a ostateczna decyzja o włączeniu go do festiwalowego programu zapadła po uzyskaniu partnerstwa programu Polska Music Instytutu Adama Mickiewicza.
W Wexford wystawia się mało znane lub zapomniane utwory: jeden lżejszy, drugi poważny, trzeci jak wyjdzie. Jest to festiwal bardzo poważny i ceniony, przyjeżdżają nań impresariowie i dyrektorzy muzyczni ze świata, więc jeśli zostanie tu przypomniane jakieś zapoznane arcydzieło, jest szansa na jego nowe życie. Z pewnością będzie to dotyczyć Marii, która ogromnie się spodobała, a ponadto już wczoraj była transmitowana przez 5 radiofonii w ramach Europejskiej Unii Nadawców (w sumie zostanie odtworzona w 16; u nas 11 listopada).
Inna zasada: zespoły orkiestrowy i chóralny – miejscowe, soliści międzynarodowi. W Marii śpiewało paru Polaków: Krzysztof Szumański – Wojewoda, Adam Kruszewski – Miecznik, Rafał Bartmiński – Wacław (wszyscy byli gorąco oklaskiwani, zwłaszcza romantyczny amant-Wacław zrobił prawdziwą konkietę), ale rolę tytułowa wykonała Włoszka Daria Masiero (zbyt rozwibrowanym niestety głosem). Z zagranicznymi ktoś świetnie popracował w kwestii polskiej wymowy. Dyrygował – bardzo przyzwoicie – Tomasz Tokarczyk z Opery Krakowskiej (chce Marię potem u siebie wystawić), a reżyserował Michael Gieleta, który wbrew pozorom jest krzyżówką polsko-włoską (mieszka w Wielkiej Brytanii od 14. roku życia). Urodził się w Polsce i jako mały chłopiec śledził wydarzenia stanu wojennego, które silnie podziałały na jego wyobraźnię.
Nałożył je więc na wystawioną operę. Tym bardziej, że zamordowanie tytułowej bohaterki i utopienie jej w rzece skojarzyło mu się ze skrytobójczym mordem na księdzu Popiełuszce, więc wokół tego osnuł całą akcję. Zły Wojewoda jest demonicznym generałem (Krzysztof Szumański został pięknie postarzony, chyba o 20 lat), Miecznik – działaczem „Solidarności”, chowającym się z córką w jakiejś kanciapie przy Stoczni Gdańskiej. Wacław jest po stronie „Solidarnościowców”. O dziwo, wszystko jakoś się logicznie łączy, dramaturgia jest zachowana; parę scen może było już postawieniem drugiej kropki nad i, np. ostatnia, gdy tłum wychodzi na przód sceny i pokazuje „zajączka”. Ale w sumie wszystko ma swoje miejsce; trochę się zastanawialiśmy, jak reżyser poradzi sobie ze śpiewaną w pewnym momencie Bogurodzicą, ale pomysł był całkiem niezły, nawiązujący do mszy przed bramą stoczniową.
Można oczywiście by zapytać, czemu zamiast do jednej niezrozumiałej dla obcokrajowców historii odwoływać się do drugiej – przecież to na jedno wychodzi. Ale po pierwsze, tę drugą niektórzy jeszcze pamiętają, a po drugie, wolnościowe zrywy są Irlandczykom bliskie. Widziałam, że wzruszenie było ogromne: długie owacje, tupania itp. (Jakiś starszy pan przy wyjściu z przejęciem mnie zagadnął: it was really wonderful, wasn’t it?) Myślę, że Maria odniosła prawdziwy sukces.
No bo też muzyka jest naprawdę dobrej jakości. Choć oczywiście w swoim czasie była anachroniczna – pomyśleć, że owo nieco czajkowskopodobne dzieło powstało dwa lata po Peleasie i Melizandzie Debussy’ego, a na dziewięć przez Świętem wiosny Strawińskiego… Ale to taka muzyka wówczas przemawiała szeroko do publiczności, a ta prekursorska była wyśmiewana. Dziś, kiedy przywrócono proporcje, można z powrotem polubić i tę muzykę, która wówczas się podobała. Zwłaszcza, ze Statkowski naprawdę był majstrem w dziedzinie instrumentacji – klasę Rimskiego-Korsakowa ukończył z wyróżnieniem, a to już coś mówi. Spotkałam pewną sympatyczną Polkę grającą w festiwalowej orkiestrze (pozdrawiam, pani Justyno!), która twierdzi, że z wystawianych w tym roku oper (pozostałe: La Cour de Célimène Ambroise’a Thomasa oraz Gianni di Parigi Donizettiego) to właśnie Maria jest ulubionym utworem dla orkiestry.
Dziś idę więc na Jasia z Paryża. A w ogóle stwierdzam, że bardzo tu jest przyjemnie mimo deszczu, ogromnie miła atmosfera. Nasi śpiewacy też bardzo zadowoleni z systemu pracy („polscy dyrektorzy mogliby tu przyjechać, żeby się uczyć, jak to się powinno robić”). W sumie więc warto tu przyjeżdżać.
PS. Wiadomość niezbyt miła: choć wyżej napisałam, że Tomasz Tokarczyk chciałby wystawić Marię w Operze Krakowskiej, dyr. Bogusław Nowak dał już znać, że Marii w Krakowie nie będzie, bo nie ma pieniędzy. Trzeba więc teraz trzymać kciuki, żeby udało się ją gdzieś sprzedać w świat, bo Wexford nie może w nieskończoność składować dekoracji – cztery przedstawienia i szlus. Jak się nie uda tego sprzedać, trzeba będzie zniszczyć.
Komentarze
O Marii w Wexford, krótki materiał: http://vimeo.com/wexfordopera/maria
Niezły ten radiowy zbieg okoliczności: Agler / Statkowski / Borowicz 🙂
Nie zachwycają mnie te fragmenty Marii, które udało mi się usłyszeć, ale cieszę się z sukcesu.
Pozdrawiam Naszą Korespondentkę! 😀
Wszystko to bardzo pięknie. Trzeba będzie zatem jakieś nagrywanie nastawić bo 11 listopada mam wyjście. Dziś natomiast idę posłuchać muzyki Szalonka w FŁ. Jak będzie fajnie to dam znać.
Tak w ogóle to jest niedziela – a więc obiad z mięsem (to lubił kiedyś Wojciech Mann mówić w Trójce, ale za PRL-u to było) a propos mięsa:
http://www.youtube.com/watch?v=WjWYDLXIVtA
hej, hej, Trybunał idzie! z Sonatą h-moll Liszta 🙂
Proponuję, żeby w niedzielę zawsze Macias układał menu. Jak na człowieka robi to z dużym wyczuciem psich potrzeb. 😎
Bobiku – musiałam mieć jakiegoś piesa w totemie rodowym, bo mam podobne potrzeby – Radzio potwierdzi. Czasem dzielimy się obiadem. Wpadnij przy okazji.
Jaruto, mam już w każdym razie bardzo poważne powody, żeby wpaść. Pozostaje jeszcze tylko drobiazg – znaleźć czas i możliwości. 🙂
No to już odbyłam program artystyczny wexfordzki. We wpisie zmieniłam dwa zdania, bo to, jak się okazuje, było troszeczkę inaczej.
W każdym razie jestem coraz bardziej pod wrażeniem tej imprezy. Właśnie odbyłyśmy z koleżankami szereg konwersacji z tutejszymi – ogromnie sympatycznymi, życzliwymi i rozmownymi ludźmi. Słuchajcie – to jest niesamowite: przy tym festiwalu pracuje ok. 300 ludzi i nawet największe szychy są wolontariuszami 😯 Istne pospolite ruszenie. A Wexford jest w tej chwili jedynym poważniejszym miejscem operowym w Irlandii – stołeczną operę zamknięto z powodu kryzysu. Na Zielonej Wyspie jest w tej chwili 25 proc. bezrobocia 🙁 Naprawdę to my jesteśmy teraz Zieloną Wyspą, choćbyśmy w to nie wierzyli…
Wexford jest właściwie rozkoszną dziurą. Ma 22 tys. mieszkańców. A rozkręcają taką imprezę, i to już 60 lat. Kiedy budowano nowy gmach operowy na miejsce starego, grano festiwale w specjalnym namiocie za miastem (termin też zmieniono na czerwiec, żeby w tym namiocie było cieplej). Mimo kryzysu nie poddają się. 40 proc. gości jest spoza kraju – tu naprawdę jest zlot ludzi od opery. Marią wszyscy są zachwyceni, niektórzy wręcz twierdzą, że to najciekawsza opera w historii tego festiwalu 😯
No, było tu trochę różnych ciekawych rzeczy:
http://en.wikipedia.org/wiki/List_of_operas_performed_at_the_Wexford_Festival
A ja dziś w południe w ramach fringe’u poszłam na wdzięczne przedstawienie dwóch jednoaktówek (pod wspólnym tytułem Double Trouble): Telefonu Gian Carla Menottiego i Trouble in Tahiti Leonarda Bernsteina Tylko śpiew, minimalna dekoracja, taniec i fortepian. Młodzi świetni śpiewacy, którzy na właściwym festiwalu są członkami chóru, ale mają też swoje indywidualne sukcesy.
A potem na popołudniówkę: rzeczonego Jasia z Paryża. To dość wczesne dzieło Donizettiego, napisane rok po Annie Bolenie, a rok przed Napojem miłosnym. Typowa opera komiczna w stylu rossiniowskim, lekka, dowcipna – i tak wystawiona (przez Włochów), w stylu, który, jak sobie pomyślałam, spodobałby się prof. Bardiniemu – każdy ruch czemuś służył i coś ilustrował. Głosy też przyzwoite. Fajna zabawa.
Rano ruszamy, podróżujemy znów praktycznie cały dzień. Tak więc zdjęcia, w tym tutejsze, które udało mi się zrobić między deszczami, wrzucę już pewnie w domu.
Pobutka*.
—-
*) Siedziałem sobie na herbatce w Wiśle, obsługiwała kawiarnię trójka młodych ludzi, nieco po dwudziestce zapewne. Przed kawiarnią grał (dobrze) gitarzysta. Nagle kelner zawołał:
— Wy słyszycie, co on gra? Nie, wy jesteście ZA MŁODZI, żeby to zrozumieć. To Sinatra. Ma Way!
Eech żicije…
Rzucić to wszytko i jechać do Wexford.
Na naszym podwórku odbyło się wczoraj miłe spotkanie z Panem A. Laskowskim, tłumaczem książki Alexa Rossa (http://www.piw.pl/fragmenty/ross.htm ) .
Tłumacz opowiadał rzecz następującą – otóż muzykolodzy warszawscy podczas spotkania promocyjnego sformułowali zarzut że taki „bryk” uczyni straszne szkody albowiem studenci będą to czytać i się im obraz wypaczy. Na to łódzcy muzykolodzy wyznali „studenci niczego nie czytają więc ryzyko niewielkie”. Oto jak przy okazji po naszemu, po polsku ponarzekaliśmy sobie i lżej nam od razu. W książce Rossa 4 polskie nazwiska tylko: Szymanowski (muzyka gejowska), Górecki (minimalista) Penderecki i Lutosławski. Też pięknie. Spotkanie dla mnie ciekawe i owocne – zaoszczędzę sobie te 70 zł bo książki nie kupię. Jednak wolę monografie kompozytorów co się mi spodobali niż takie „przekrojówy” a na licznych stronach internetowych taka jest moc wiadomości, że przetrawić i tak ich nie sposób. A i powierzchnia składowania ma swoje ograniczenia.
Dyr. Dzierżanowski pozwolił sobie przy okazji na refleksję, że tylko w Polsce może ukazać się monografia kultury narodowej np. XX-lecia międzywojennego bez rozdziału o muzyce. Czemuż, ach czemuż ? – padło dramatyczne pytanie.
Odpowiedź przecież, że znamy – nośnikiem ducha narodowego w XIX wieku byli w pierwszym rzędzie Sienkiewicz, Konopnicka czy Matejko a nie Moniuszko, Kurpiński czy Karłowicz. Stąd muzyki niższa ranga w panteonie sztuki narodowej. Oczywiście to jest sąd niesprawiedliwy i trudny do obrony ale co zrobić że większość ludzi tak uważało, uważa i sposobu nie ma jak to zmienić – ani Chopinem ani Paderewskim Sienkiewicza i Matejki się nie pobije. Przykłady z brzegu – czytam listy Mrożek-Lem. 700 stron. Jestem na 450 -tej. Ani słowa o muzyce. Żaden z autorów nie pisze żeby czegoś słuchał. Temat nie istnieje. „Miłosz” A. Franaszka – monografia bardzo przecież szczegółowa. Wielki poeta zupełnie „głuchy” na muzykę – muzyka to wielki nieobecny w poezji i eseistyce Miłosza. Miłosz nie słuchał, Lem nie słuchał. Mrożek nie słuchał. A jeśli nawet to nie było to warte wspomnienia więc i czytelnicy do pewnego stopnia czują się zwolnieni. „Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha” Gałczyńskiego nic tu nie zmienia.
Ale w końcu do Filharmonii chodzi się słuchać muzyki a nie tylko brać udział w spotkaniach autorskich. Zatem posłuchaliśmy fletowego tria Soli Sono w „Tryptyku o Meduzie” Witolda Szalonka. Muzyka fletowa i starożytna Grecja – bardzo prawidłowe połączenie. Miejscami dzikie i pierwotne , miejscami medytacyjno – odjazdowe przeżycie. Najlepsza chyba środkowa, medytacyjna właśnie, część „Meduzy Sen o Pegazie”. Nadto odrobina stylizacji kostiumem i ruchem scenicznym. Jest to z pewnością przeniesienie słuchacza na godzinę w inny, mitologiczny, wymiar. Żeby było uczciwie ostatni akapit powinien mieć objętość pierwszych czterech – ale cóż, tak to bywa czasem.
Skoro w Pobutce niejako został pociągnięty wątek „amerykańskiej sztuki estradowej” to polecam na „po pobutce” muzykę rozruchową:
http://www.youtube.com/watch?v=aZzwBh_Rgjo
Dodam, że „Let’s Go Slumming” zostało w latach 70-tych skowerowane przez Manhattan Transfer (też słodko i do odnalezienia na Tubie).
macias,
Nie wiem, jak Mrożek, ale Lem otwarcie przyznawał się, że mu słoń na ucho nadepnął i o muzyce nie ma nic do powiedzenia 🙂
Być może zauważą Państwo, że na liście wexfordzkiej są opery Smetany, Dworzaka i Rimskiego-Korsakowa, które nie były w Polsce wykonane nigdy, lub bardzo dawno.
Z tzw. „wdowiej trylogii” Smetany zagrano w Polsce tylko Pocałunek (1949…), Tajemnicy (na którą Wexford jeszcze czeka) ani mozartowskiego klejnotu, jakim są Dwie wdowy – nigdy. Dworzaka – dwa razy po wojnie Rusałkę (1955, 2010) i raz Diabła i Kasię (1948…), Jakobina nigdy. Rimskiego – Snieguroczkę raz (1951), Nocy majowej (z której Beczała cudownie śpiewa jeden z przebojów na swojej „słowiańskiej” płycie) – ani razu, podobnie zresztą jak Sadka, Sałtana, czy Kitieża (tu Wexford jeszcze pewnie liczy koszta…). Noc wigilijną – raz, Kościeja – raz.
Kiedyś chyba informowałem, że w radio czeskim są przepiękne nagrania Halki i Strasznego Dworu po czesku (z najlepszymi czeskimi solistami z lat 50.), a Halka Kondraszyna, po rosyjsku, napewno należy do najlepszych wykonań tego dzieła. Podobnie zresztą jak jego Sprzedana narzeczona Smetany.
Wszystko to ponuro rezonuje z obserwacjami Maciasa1515.
PMK
Proszę o ratunek – czyje nagranie wystąpiło we wczorajszym Trybunale pod trójką (i zajęło drugie miejsce – Hamelin ?). Zasłuchałam się – to tak fajnie było kompletnie odpłynąć od ciężkiej (służbowej) roboty na komputerze, ale w strategicznym momencie coś zagłuszyło.
Nikt od Lema nie wymagał, żeby o muzyce pisał (choć kiedy recenzuje koncert słynnego nosisty Hrantra w Miejskim Olfaktorium, to Mycielski by się nie powstydził), ale żeby tak była całkiem w jego życiu nieobecna, to mnie jednak dziwi…
Łykend bez internetu 😯
Wczoraj pierwszy koncert w ramach Łańcucha VIII.
Jak zwykle pod wrażeniem najleniwszej z nicnierobiących.
Gęgolącoświerkające Ptaki Egzotyczne Messiaena z Maćkiem Grzybowskim, ambientalne <Liście gdzieniegdzie spadające Maksymiuka, który zaczął utwór od fortepianowego wstępu, a Maria Machowska kierowała orkiestrą. Potem maestro na paluszkach przeszedł na podium i pokierował centralną częścią utworu, a potem znowu na paluszkach wrócił do fortepianu.
To jest utwór funkiel nówka. Wpływy Góreckiego są wyraźne, ale z partią fortepianu wolałem z kolegami odbierać to jak muzykę Harolda Budda z Brianem Eno.
Elegia Katyńska Krenza na wiolonczelę i orkiestrę słaba, ot co.
Po przerwie dwa kloce – Livre Lutosławskiego i Ptak Ognisty.
Oba wykonane tak precyzyjnie i z werwą, że aż przyjemnie słuchać. Maksymiuk w świetnej formie, orkiestra też.
Komunikat parafialny:
Dziś o 20:30 w TVP 1 „Boska” z Krystyną Jandą.
To o Florence Foster Jenkins, jakby ktoś nie wiedział…
p.s. a propos Lema:
Myślę, że mistrza mogła nie interesować muzyka po prostu. Miał tyle innych zajęć. Ponieważ jednak takiemu człowiekowi nie wypadałoby się do tego przyznać, może wolał powiedzieć, że słoń mu na ucho nadepnął. Może się mylę.
W „Tako rzecze Lem” jest słowo na ten temat – dosłownie słowo. Gdzieś jeszcze coś o Tangu milonga – że przy tym można pląsać, a przy współczesnych melodiach jakby gorzej. Więc jeśli muzyka była w życiu Lema obecna, to chyba tylko w charakterze użytkowym.
W twórczości Lema czasem coś się nawinie, ale to raczej jako element konstrukcji fabuły. Z Obłoku Magellana:
Nagle wszystko zawahało się, jakby olbrzymia siła, przelękniona własną odwagą, zatrzymała się na mgnienie — nastała cisza, krótka i tak gwałtowna, że serce przestało bić; potem melodia wybuchła.
Chciałem wstać i wyjść; to było nie do zniesienia. Ukradkiem, pochylając się, przebyłem, nie wiem jak, przestrzeń do drzwi. Znalazłem się w pustym półkolu marmurowych kolumn, oddychając nierówno, jak po wyczerpującym biegu. Zacząłem schodzić, bo muzyka goniła mnie i tu, choć stłumiona. Wtem dostrzegłem, że nie jestem sam.
O stopień wyżej stała Anna. Milcząc ująłem ją za rękę, wszystko jakby wygładzało się, zamierało, coraz dalsze i dalsze tony zrywów symfonicznych odprowadzały nas w głąb pustego korytarza; potem świsnęła cicho winda. Kilkadziesiąt kroków — i otwarła się galeria gwiazdowa.
Nie wiem, czy ja tam szedłem, czy też ona mnie prowadziła? Nie wiem. Staliśmy bez ruchu, a u naszych stóp, niewidzialnych, jakbyśmy się sami przemienili w czerń, rozchylały się głębie, czeluść bez kresu i dna, wieczna, niezmienna otchłań, a w niej stężałe światła — okrutne, okrutne gwiazdy.
Ścisnąłem dłoń Anny. Czułem jej ciepło, lecz byłem sam.
— Dziecko… — szeptałem — ty nic nie wiesz… on… on wiedział o nas, słyszysz? Wszystko wiedział, ten przedpotopowy muzyk, ten Beethoven, głuchy Niemiec z XVIII stulecia… On wszystko przewidział, on wiedział…
Nie mam wątpliwości, że Lem o muzyce miał ogromną wiedzę (żeby nie powiedzieć – znał się na muzyce) – jak o wszystkim zresztą.
Jeden z jego wierszy młodzieńczych to „V Symfonia Beethovena”.
BEETHOVEN, SYMFONIA PIĄTA
allegro con brio
Gwiazdo najłagodniejsza, uśmiechu, co z bliska
Wyłaniasz się z błyskawic wysoki: melodio,
W tobie struny kolorów, tętniące ogniska
I szkielety żelaza, które pożar pogiął.
Przebudziłaś mnie z jawy. Kiedy głos twój woła,
Głaz dyszy, przepaść gada ustami z kamienia,
Odkupione są zbrodnie i jasna jest ziemia
A cisza, kiedy milczysz, jest jak grób anioła.
Przebudziłaś mnie z jawy. Ty ciemność u czoła.
Oto się odwalają sklepienia pochmurne
Dzień i noc obejmują rękami obiema
Nasz glob: na czarnej kuli wyryty poemat
Jak pełną nienazwalnych horyzontów urnę.
1948
😆
Bazyliko, sprawdzłam na nagraniu:
Marc-André Hamelin
A kto wygrał, bo na stronie radiowej jeszcze nie ma?
@bazylika 10:43
Srebrny medal -Hamelin 🙂
@PMK 11:26
Lwiczką okazał się Krystian Zimerman 🙂
P.S.Lwiczka stąd,że część Trybunału obstawiała do końca,że to takie nagranie z lwim pazurem,ale jednak dosyć damskim (dwie lwice klawiatury zdawały się wchodzić w rachubę )… no i wyszło jak wyszło.Pyszna zabawa 🙂
Dla Gombrowicza muzyka była ważna. A za to malarstwa nie luuuubił. 😉
Julia Hartwig pięknie o muzyce…ale kto dzisiaj czyta poezję? 🙁
Dziękuję za wszelką pomoc, Hamelin i Zimerman to bezdyskusyjni zwycięzcy (jak się o bożym świecie plus obowiązkach zapomina…), Argerich tragiczna, Buniatiszwili całkiem całkiem (przypomniały mi się recenzje po tegorocznym Chije, tak to się brać za coś, co nei należy…).
A Horo? A Pogo?
Pogorelicia nie było, bo pewnie już po kilku taktach byłoby wiadomo. Horovitz był i tam cała trójka zapytana , kto gra, odpowiedziała na komendę jednym głosem: Vladimir Horovitz.
Horowitz
Kaszlę dziś z wrażenia, czytając historię Festiwali w Salzburgu. Na Rosenkavalierze w świeżo otwartym Grosses Festspielhaus w 1960 roku (dyrygował oczywiście Karajan) było akredytowanych 852 krytyków muzycznych z 41 krajów 😯
@ ew_ka 12:42: Ja 😉 Iwaszkiewicz słuchał muzyki i dużo o niej pisał. Jacek Dehnel też słucha – machnął kiedyś ładny felieton o koncercie Muzyki Dawnej w Krakowie, z którego to felietonu wynika, że p. Jacek nie byłby może od tego, żeby dołączyć do naszego oddziału interwencyjnego walczącego z przeszkadzaczami. Wisława Szymborska niewiele pisze o muzyce, ale jest np. wiersz „Ella w Niebie”, a poza tym z jej „Lektur nadobowiązkowych” wynika, że muzyka nie jest jej obojętna. Tuwim napisał „Scherzo”. To tak na szybko i z głową zajętą czym innym.
http://archiwum.polityka.pl/art/jak-zorganizowac-festiwal-muzyki-naprawde-dawnej,424214.html
🙂
Wczoraj na opisanym przeze mnie koncercie był jeden pan kręcący się non stop z aparatem foto. Rozumiem, że był to oficjalny fotograf festiwalu, ale proponuję zaopatrzenie się w aparat z mechanizmem continuous silent, bo odgłos migawki na sali koncertowej jest jak wystrzał.
Pani z dzieckiem x miesięcznym, które przez smoczek coś usiłowało wyartykułować opuściła salę dość szybko i już nie wróciła.
Za mną wczoraj jeden Pan spał. Dość cicho ale słyszalnie chrapał. Przed koncertem zwierzył się koledze „odbędę pokutę, miałem iść do Wielkiego ale tam dają Marię Stuart i już to w zeszłym tygodniu słyszałem”.
To się przespał w Filharmonii. Trochę mnie dziwił bo na początku trzeciej części kompozycji Szalonka flety grają na full że aż bębenki tego nie przenoszą i słychać jakby przester elektroniczny (o to chyba Szalonkowi chodziło w końcu chyba) – trzy flety na ful a facet pochrapuje. Ale wolę żeby chrapał niżby miał dziecko karmić.
To był zawodowy krytyk zapewne 😆
A mnie z tego wszystkiego najmniej drażnią małe ssaki na widowni,nawet jeśli czasem odezwą się przez smoczek 😉 Byle nie za często,rzecz jasna 🙂
W końcu jakoś trzeba wychować kolejne pokolenie publiczności.Ostatnio na koncercie Kwartetu Lutosławskiego w pierwszym rzędzie siedziała Mama Kangurzyca z Maleństwem w nosidełku (póżniej okazało się,że to rodzina jednego z artystów). W chwili ciszy,która zapadła na sali po nastrojeniu instrumentów,Maleństwo wygłosiło na wstępie co miało do powiedzenia (zakładam,że życzyło rodzicielowi powodzenia,a publiczności wielu wrażeń artystycznych ;-),na co sala się odśmiała, a potem już do końca koncertu nie próbowało zamieniać kwartetu w kwintet. Znaczy,dobrze grali 🙂
Ale dla właścicieli telefonów komórkowych i torebek z zamkami błyskawicznymi zero tolerancji !
@ Gostek Przelotem 16:00
Prawdopodobne 🙂
Jest w końcu szczegółowy program Poznań Baroque: http://www.poznanbaroque.pl/
Jeśli chodzi o ‚efekty specjalne’, to najbardziej agresywny ich atak przeżyłam na koncercie Piotra Anderszewskiego w Sopocie, dobrych kilka lat temu:
1) Jedno krzyczące wniebogłosy niemowlę wyniesione na samym początku.
2) Jeden nieziemsko (sic!) spóźniony dostojnik kościelny, w pełnym rynsztunku, witany z rewerencją przez organizatorów.
3) Kobieta za mną szeleszcząca pergaminem i pałaszująca kanapkę.
4) Operator kamery siedzący na pobliskiej „wieżyczce” palący papierosy.
O jakichś drobiazgach, jak hałasy torebkowo-programowe, ciężkie westchnienia i trzeszczenie krzeseł, ptasie dysonanse tudzież głupstwa wygadywane przez prowadzącego koncert nawet nie wspominam. Który to był krąg piekieł? Nie wiem. Ale żyję w głębokim przekonaniu, że mogę grzeszyć do woli, bo przez jakieś biurokratyczne niedopatrzenie, pokutę odprawiłam a priori. 😉
Oooo, to w Krakowie są panowie szatniarzowie? 😯
A inne drobiazgi poza programem?
Znowu się czepiam, czepialska jaka.
To poza Krakowem nie ma panów szatniarzy? 😯
Całe życie tkwiłem w – być może błędnym – przekonaniu, że pan szatniarz jest całkowicie naturalnym zjawiskiem biologicznym. 😳
Thiocodin! Są to tabletki powstrzymujące kaszel, warto dodawać chyba do biletów na koncerty i opery, albo co? Sama takie kupiłam w aptece, bo jadąc na „Łucję”, byłam przeziębiona, ale… zapomniałam wziąć ich ze sobą. Mimo to nie kaszlnęłam ani razu, tak się zasłuchałam. Czyli jak się chce, to można 😉
Dodawać do biletów to mało – trzeba by pilnować połknięcia PRZED wejściem na salę. 😉 Powietrze w salach koncertowych bywa jakieś … agresywne – nawet całkiem zdrowym osobnikom potrafi podrażnić gardło i zmusić do kasłania. Warto być na to przygotowanym, ale też nie ma co popełniać harakiri, jak się kaszlu powstrzymać nie uda. Natomiast chora na koncerty nie chodzę – nawet wtedy, gdy jest to tylko wiosenna alergia, a więc nie zarażam. Czasem nie mogę się powstrzymać i jednak kupuję bilet na jakiś koncert odbywający się w szczycie sezonu alergicznego – a potem modlę się o deszcz. Jak dotąd mi się udawało i upragniony deszcz (a raz nawet śnieg!) spadał na czas. 🙂
Bobiku,
pan szatniarz jest zjawiskiem naturalnym w różnych lokalach z wyszynkiem, lub bez i innych takich, gdzie generalnie należy się opłata.
W tak niepewnych pod tym względem przybytkach sztuki nie widziałam w Warszawie mężczyzn.
Teraz, kiedy to piszę, zastanawiam się, że w klozetach, gdzie często sporo się płaci, jakoś panów też nie ma.
No nie, jednego widziałam na cmentarzu, ale on tę funcję łączył ze stróżowaniem, czy jak to się nazywa.
Widać panom oprócz opłat potrzebny jest jeszcze pewien prestiż społeczny.
Alcina wiedenka już do kupienia w Polsce http://bumtarara.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=4493&Itemid=54
Rewelacyjny Teatr TV, nareszcie cos sie ruszylo …
A wracając do tematu „muzyka w literaturze” – Kuncewiczowa pisała o muzyce, w „Cudzoziemce” – Brahms, a właściwie jego koncert skrzypcowy jest tam bohaterem numer jeden 😉
A poza tym jest taki wierszyk Ewy Lipskiej:
Opera
Droga pani Schubert, w młodości często
chorowałem na operę. Operę tragiczną, która
dosypuje do życia trucizny, przebija sztyletem
strach, ginie w pojedynku, popełnia samobójstwo.
Podziwiałem śpiewaków, którzy ratowali honor
sopranu. Kiedy z arii wydobywał się ogień,
wzywali na pomoc fabułę i inne cudaczne
desenie sztuki. Jak pani wie, muzyka roznosi
choroby nieuleczalne: nokturny, serenady,
symfonie, urojenia smyczkowe. jako pacjent sal
koncertowych, biegle nimi władam.
Prawda, że cudny 🙂 W tomiku „Pogłos” jest jeszcze kilka takich.
Ładne rzeczy piszecie 😀
Wreszcie w domu. Spać, spać.
Pierwsza gwiazdka na prawo i prosto aż do rana 🙂
Miłych snów. 🙂
Notaria mi przypomniała, że miałam dopomóc pamięci zerkając na półkę. Miron Białoszewski często wspominał muzykę w pamiętnikach (Palestrina, Schütz, Bach, Mozart, Bizet, Beethoven, Telemann …) . A Gałczyński to nie tylko „Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha”, ale o wiele, wiele więcej, np. poemat „Niobe”, a w nim Uwertura, Mała Fuga, Chacona, Ostinato, Koncerty Skrzypcowe i Spotkanie z Chopinem; no i:
„Wszystko coś stracił, wszystko, coś zgubił,
W Bachu, bracie, odnajdziesz.” oraz:
„A w wielkich miastach ajajaj!
sława i słońce,
bez przerwy Szopen, Bach i Haydn,
bez końca koncert”
Wyśpię się kiedy indziej. 😉
@Ago,
dla mnie szczytem szczytów był występ Emmy Kirkby z London Baroque w jednym z bytomskich kościołów.
1) Koncert zorganizowano tuż po mszy, wyraźnie nie dogadując się z proboszczem, który mszę przedłużył.
2) Została część wiernych, by zobaczyć co to będzie. Wyszła między utworami, ale tłumnie i w czasie koncertu.
3) Do kościoła zerkali przechodnie. Czasem z płaczącymi dziećmi. (Podkreślam liczbę mnogą.)
4) A fotografowie to była istna plaga. Mimo, że muzycy prosili by w czasie grania nie robić zdjęć z fleszem.
No, ale koncert był darmowy. To wszystko tłumaczy…
Pobutka.
@Aga 1:55
A ciąg dalszy jakoś korespondował z konstatacjami P.T.Dywanu :
„A u nas deską zabity świat,
głuchy i niemy…
To nic,za rok,za parę lat
Odbijemy”
Czego sobie i Państwu życzę 🙂
Zainspirowana przez Agę odnowiłam wczoraj znajomość z kilkoma tomikami na półce i spędziłam piękny (bardzo,bardzo późny) wieczór w towarzystwie Dam Poezji (Wisławy Szymborskiej,Ewy Lipskiej,Julii Hartwig,Urszuli Kozioł) zaczęło się niewinnie od poszukiwania wątków muzycznych,a skończyło – jak zwykle,czyli na rozmowach o życiu 😉 Trochę niewyspana jestem,ale dzięki,Ago 🙂
Boska! była boska. Cóż więcej można. Zwróćcie uwagę, jak trudno musi być świadomie fałszować o te ćwierć tonu wte czy wefte.
Jeszcze trudniej jest fałszować i wiedzieć, że się fałszuje… 🙄
Doświadczenie z chóru 😛
Ew_ko, wiem z doświadczenia, że kiedy sięgam z jakiegoś konkretnego powodu po wiersze (lub – o dziwo – słownik), to na ogół mnie ‚zasysa’ i na realizacji pierwotnego celu się nie kończy. Uwielbiam to. 😛
Widzę, że mamy silną grupę melomanów po przejściach, wywołanych przez współ-słuchaczy (a właściwie: współ-obecnych na koncertach) – oddział interwencyjny nasz widzę ogromnym. 😉
Zdaję sobie sprawę, że osiągnięcie ideału – totalnego skupienia i ciszy na koncercie jest niemożliwe, choć różni artyści też reagują – Jarrett rzekomo zakazuje kasłać, Fripp na pierwszy błysk flesza potrafi przerwać koncert i nie wrócić na scenę.
Przed rozpoczęciem koncertu w S1 Minkowski wyszedł „do ludzi” i poprosił o zachowanie szczególnej ciszy i wykasłanie się ze względu na nagranie dla Mezzo. Nic nie pomogło. Słyszalny był zwłaszcza jeden kaszlorzęch w jednym z najcichszych miejsc III Symfonii HMG. Telefon teżkomuś odpalił, pomimo kilkukrotnych próśb o wyłączenie.
Ludzie dziś – nie tylko „młodzi” – jakoś poświadomie ignorują prośby i groźby o zachowanie minimum przyzwoitości czy dyscypliny.
Oczywiście jestem w stanie odfiltrować takie czy inne zachowania, zmuszając się do skupienia na muzyce, ale…
Na Maksymiuku w niedzielę jeszcze była pani, która przyświecała sobie srajfonem czytając program. Iście LEDowa gwiazda poranna na firmamencie.
Na kaszlących ja mam pewien zasób tolerancji, bo z własnego doświadczenia wiem, że powstrzymanie się jest czasem po prostu fizyczną niemożliwością, choćby się nie wiem jak chciało. Ale wyłączenie telefonów czy nieodpakowywanie cukierków ZAWSZE jest możliwe, zwłaszcza jeżeli publicznie o tym przypominano. Tu już nie jestem skłonny do choćby cienia litości. 👿
Jasne, też mi się zdarzyło zakrztusić własną śliną (przepraszam za szczegóły fizjologiczne). Atak kaszlu można zdusić w rękawie, ale nie rzęzić na całą salę.
Kiedyś tak się zasłuchałam, że zapomniałam o przełykaniu – gardło mi wyschło i kaszel chciał zaatakować, oczywiście, w najcichszym momencie koncertu (solo na flecie): zawzięłam się i tym razem się udało: spłakałam się, ale się nie rozkaszlałam. Efekt uboczny: znajomi, których wtedy ze sobą zabrałam, nigdy więcej nie chcieli ze mną iść na koncert, tak byli zażenowani. Wzruszenie, wzruszeniem, ale żeby aż płakać! : shock: 😆
@Aga 13:00
Miałam to samo,drapanie w gardle, łzy cieknące po twarzy, ale wytrzymałam 🙂
A co powiecie na „damę”, która nie dość, że wyfiokowana tak, że pół sceny mi zasłaniała, to na dodatek siedząc w trzecim rzędzie (a ja tuż za nią) w trakcie spektaklu wstawała i wychylała się, żeby dokładniej obserwować orkiestrę w kanale?
Nic nie powiemy, ale zastanowilibyśmy się nad położeniem czegoś mokrego na jej fotelu 😈
Ja kiedyś siedziałam za damą w toczku ozdobionym … lusterkami. Co jej głowa drgnęła, a drgała permanentnie, to rozsyłała wokół zajączki. I tak nauczyłam się słuchać z zamkniętymi oczami. 🙂
Czy też macie wściekle pomordkowane tło 😯 ?
Nie, ale już się boję, co Ty też widzisz…
Coś się pozajączkowało widocznie…
Uff, zniknęło. Już się obawiałam, że to Pani Kierowniczka daje czemuś wyraz.
Nie wiem, czy słusznie uffam. Kod CBA2 😕
Muzyka w poezji – Herberta „Pana Cogito przygody z muzyka”, calosc to 6 stron, wiec tylko pare wierszy:
ale czym jest,
czym jest naprawde
metronomem wszechswiata
egzaltacją powietrza
medycyną niebieską
parowym gwizdkiem emocji
Mordki ~gęby -> Gombrowicz albo Mickiewicz? („gęby za lud krzyczące”) 😉 A Pan Cogito dobrze mówi 🙂
Mariusz Kwiecień wraca dziś na scenę: http://youtu.be/OYrn3vJtdsQ
A ja wpadłem na takiego:
http://www.philippesly.com/www.philippesly.com/Av_french.html
Dziecko ma 22 lata… Ale co tam, Luigi Bassi, pierwszy Don Giovanni, miał na prapremierze 21!
PMK
Na początku dźwięk mi nie pasował do obrazu, jakby młodzieniec połknął jakiś głos starszy od siebie o 10-15 lat. Nasłuchałam się młodzieńczych barytonów, to teraz mam. Ale idzie się przyzwyczaić 😉
Mysle, ze jednym z najgorszych zachowan jest noszenie przez niektorych melomanow (plci obojga) duzej ilosci perfum. Czesto napady kaszlu sa spowodowane alergia i podraznieniem drog oddechowych przez te zapachy.
„Jaki talent chciałby Pan mieć?
– Umieć śpiewać! Belcanto. O!”
(z odpowiedzi Zbigniewa Herberta na tzw. Kwestionariusz Prousta)
„Panie,
pomóż nam wymyślić owoc
czysty obraz słodyczy
(…)
wydobądź z fałdów morza
bas czystych głębin
a także dziewczynę
ślepą jak przeznaczenie
dziewczynę która śpiewa – belcanto”
(z cyklu Brewiarz z tomu Epilog burzy)
„w Cavatinie kwartetu opus 130
słychać płytki oddech ściśnięte serce duszność
(…)
czerpał z tego jak umiał – wysokie dyszkanty skrzypiec
podszyte głuchą czernią basów”
(Beethoven)
„Spojrzał na nią, raz jeszcze, pożegnalnym wzrokiem i jakby przymuszony obcą siłą, zapłakał – tak jak ani on sam, ani inni bohaterowie tej wojny nie płakali – głosem cichym i zaklinającym, niskopiennym i bezradnym, w którym powracała skarga i nieznana synowi Tetydy – kadencja skruchy. (…)”
(Achilles. Pentezylea ze zbioru Rovigo)
Jeśli ten ostatni fragment niby nie jest wprost o muzyce, to dlaczego – zawsze gdy to czytam – słyszę muzykę z oper Haendla?
Nie czytałam ‚Pana Cogito przygód z muzyką’ i nie mam tego na półce! Taką zapowiedź znalazłam: http://www.ckisleszno.pl/Anna_Seniuk_i_kwartet_OPiUM,241.html#367 Kadencja skruchy – ładne.
Na tej lince od PMK też mi się dźwięk z obrazem rozjechał 😉 Ale mnie się w tej chwili wszystko odrobinę rozjeżdża – czas się wyspać.
Moje mordercze przeżycie parę dni temu:Koncert zamknięty,warunki dworsko-salonowe.Około 100 osób,pierwszy rząd 2 metry od pianisty.W programie Etiudy symfoniczne.W tymże pierwszym rzędzie pan z miejscowej elyty ,cokolwiek wstawiony cały czas tokuje do swej lubej nawet nie mezzo voce.3 razy wychodzi i wraca w trakcie.Na koniec podczas ukłonu wiesza się na pianiście i coś mu dyszy do ucha.
Organizatorzy cierpieli na równi z pianistą,ale nie mogli interweniować w trakcie utworu.Co właściwie wtedy robić?Uznać za relikt zachowań XVIII wiecznych i przywyknąć??
W „Sławie i chwale”piękne rozmyślania Edgara w trakcie gry garbatego Rysia.Zadaję to karnie do przeczytania różnym małolatom ,które choć trochę „aspirują”.
Moi mili literaturoznawcy 🙂
Iwaszkiewicz nie tylko kochał muzykę, ale sam próbował grać i komponować. Kiedy pokazał swoje próby genialnemu kuzynowi Karolowi, ten mu grzecznie powiedział, że może lepiej niech się zajmie literaturą 😉
Jak nie jestem wielbicielką tego pana (doceniając warsztat), boć przecież pamiętam mu to i owo z minionej epoki (za stary ze mnie wróbel), to jego pisma muzyczne lubię. O Bachu, o Chopinie. Miał na te tematy nawet dość oryginalne rzeczy do powiedzenia.
Wreszcie wrzuciłam zdjęcia. Z Wieniawskiego:
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/Wieniawski#
I z Irlandii:
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/Wexford#
Dopisałam też do wpisu PS. Nie jest to miła wiadomość 🙁
Sympatyczny ten Wexford. Dzięki! 🙂
Może jakaś inna opera wystawi tę Marię.
Bardzo klimatyczne to miasteczko. A ruiny wspaniałe ma :-))
Oczywiście nieruiny też niezłe 😉
Jeszcze jedna historyjka z cyklu… na chwałę 🙂 a jednocześnie ku przestrodze (bo obok kogóż to możemy nie siedzieć w operze czy filharmonii…); ja majowego koncertu Renee Fleming wysłuchałem z zapaleniem płuc i przy 39stopniach gorączki i byłem z siebie dziko dumny, bo nawet nie miauknąłem przez cały koncert 😉 choć przy bisach zaczęły się dreszcze… i tylko niektórzy dziwnie na mnie popatrywali pozawijanego w (specjalnie na tę okazję zakupiony) szalik w środku lata (prawie) 😉 uspokoję Lolo 🙂 że nie ustawiłem się po koncercie w kolejce po autograf – nie zrobiłbym tego śpiewaczce… no dobra; zadecydował niedosyt wrażeń artystycznych, bo uszy miałem jednak zdrowe 😉 🙂 🙂 A na niedzielnej Łucji z Panią Kurzak zachowanie publiczności w moim bezpośrednim otoczeniu niemal wzorowe…
Pobutka.
Jesiennie się zrobiło…
Dzień dobry 🙂
Żałuję, że wczoraj nie wybrałam się na Łucję, ale przynajmniej jeden wieczór chciałam spędzić w domu. Wcześniej poszłam spać. Dziś za to po południu jadę do Łodzi (trochę się już stresuję, jak to się odbędzie…) i zostaję na noc, maluszka nie biorę, bo nawet nie będzie kiedy napisać. Opiszę wydarzenie po powrocie.
@ Aga 20:08 🙂
http://www.eximus.14lo.lublin.pl/belfer/elegia_na_odejscie.htm#Pana%20Cogito%20przygody%20z%20muzyk%C4%85
A co do dalszych losów „Marii”- nie znam się na zasadach finansowania takich przedsięwzięć,ale z czysto pragmatycznego punktu widzenia, w trudnej dla kultury sytuacji finansowej, chyba taniej jest przenieść GOTOWE przedstawienie (zwłaszcza takie, którego nie ma w repertuarze żadnego polskiego teatru operowego),niż przygotować własną premierę kolejnego tzw.hitu z podstawowego kanonu. Ale może nie muszę wszystkiego rozumieć 🙁
No tak, taniej, ale nawet na taniej też trzeba pieniędzy. Pan dyrektor apeluje, że ministerstwo powinno dać. Dało już to i owo – pośrednio, przez Instytut Adama Mickiewicza – na premierę w Wexford, i więcej dać nie może. Jest w końcu wiele innych pomysłów w ramach programu Polska Music.
Tu nie chodzi o pieniądze.
Panie Piotrze, a zna Pan ten akurat przypadek? 😉
I przy okazji: wybiera się Pan na Madame Curie 15 listopada? 🙂
PK, jest czego żałować. Kurzak była fantastyczna, pod każdym względem, reszta obsady dobra (nawet tenor nie taki zły jak go malowano). Ruciński rozgrzał głos dopiero w drugim akcie, ale tu już brzmiał soczyście, Trochę żal, że jak to często bywa obcięto duet tenora i barytona z 3 aktu. Po 3 latach nadal nie bardzo rozumiem dlaczego Znaniecki postawił scenografię na głowie. I nie chcę wiedzieć. Poza tradycyjnym festiwalem kaszlu żadne agresywne akustycznie zachowania w mojej bezpośredniej bliskości nie wystąpiły, zdziwił mnie tylko pewien młody człowiek we włóczkowej czapce, ale może jak Damiano był , biedak przeziębiony.
Znaniecki kiedyś tłumaczył, że to dlatego, że „Łucji wywraca się świat” 😛
Takie pomysły to jego specjalność. W ostatnim akcie krakowskiego Oniegina cały grunt jest w wodzie, a lodowy żyrandol nad głowami śpiewaków się roztapia na kropelki. Dlaczego? Ano, bo to Onieginowi właśnie się serce z lodu roztopiło 😆
Nie znam szczegółów tego, konkretnego przypadku, ale znam życie.
Na Madame Curie wybieramy się oczywiście. A Pani?
Urszulo, na Strawińskim w TWON siedział za mną młodzieniec w spodenkach gimnastycznych. 🙂 Moje wyobrażenia o tym, co egzotyczne, pod wpływem nacisku rzeczywistości ulegają modyfikacji.
Łabądku, w stolycy niedawno też się zdarzył pan w stanie wskazującym – przy próbie wyprowadzenia w przerwie zaczął robić raban i … zostawiono go na sali, tyle że pod dozorem 2 osób z personelu. Cały czas coś we mnie drżało, że z czystej złośliwości w którymś momencie rozpęta burdę. Niby sytuacja nie do pomyślenia i nie dziwi mnie, że organizatorzy nie umieli sobie z nią poradzić, a jednak, jak widać, zdarzyła się w krótkim odstępie czasu co najmniej dwa razy. 😯
W zeszłym roku wydano Szkice Muzyczne Iwaszkiewicza – poczytuję. 🙂
Serce dużo może. Skamienieć, zapłonąć, zadrżeć… Żyrandole powinny mieć dodatek za pracę w trudnych warunkach 🙄
Ha!
Bywa jeszcze sprawiedliwość na tym świecie! (okoliczności urazu…)
http://wyborcza.pl/1,91446,10537694,Polski_spiewak_wraca_po_operacji_na_scene_Metropolitan.html
Ago,u nas sytuacja była o tyle do przewidywalna,że koncert był częścią większej imprezy „z udziałem drinków”.Pan wykazał się słabszą głową.Reszta też po drinkach,ale wzorowo.
@ Piotr Kamiński 11:14
I owszem, wybieram się – jestem w Paryżu od 12 do 16.11. 🙂
„do przewidzenia”,nie „do przewidywalna” oczywiście.
@ Anna
Jak widać, silne mięśnie brzucha pomogły w szybkim powrocie do zdrowia. Warto śpiewać! 😉
A u nas w piątek wernisaż malarstwa i scenografii Kazimierza Wiśniaka,z czego już się cieszę,bo to cudny człowiek jest.Jeden z ostatnich egzemplarzy „inteligenta z misją”,że o sztuce i poczuciu humoru nie wspomnę.
@Dorota Szwarcman
Ba.
Śpiewać każdy może, ale mnie osobiście współlokatorka muzyk(olog) każe się ZAMKNĄĆ za każdym razem, kiedy usiłuję.
@PK 11:55
Pewnie,że warto… i to jeszcze tak ! 🙂
Ale z tymi różnymi saltami, które prezentował jako Doktor Malatesta to pewnie na jakiś czas szlaban 🙁
@ Anna 12:32
Współlokatorce należy czasem puścić np. nagranie boskiej Florence Foster Jenkins,żeby uświadomić jej,że zawsze może być gorzej ;-),a poza tym dla zdrowia warto ponieść czasem jakąś ofiarę 🙂 🙂
Zieleński i inni w Warszawie, 28-30 października
http://www.imit.org.pl/aktualitem.php?item=430
Jeszcze o odgłosach wydawanych przez publiczność koncertów
Wybieram się w sobote i niedzielę na Zieleńskiego. 🙂
Dokładnie. Dyrygent, który po III części Patetycznej opuszcza ręce – jest sam sobie winien.
W sobotę gra mój (i Gostkowej też) uczeń! Iść i oklaskiwać! 🙂
W sobotę też transmisja Don Giovanniego…
W sobotę u Gostków goście 😛 i nikt nigdzie nie idzie…
To Ty, Gostku, jesteś nauczycielem muzyki? 😯
A nie mogę klaskać sama z siebie? 😀
Nie. Chemii, daaaaaaawno temu, w podstawówce.
Klaskać samemu z siebie jak najbardziej można.
@Gostek Przelotem 16:02
A ja już liczyłam na sprawozdanie 🙁 😉
W związku z tym jedyna nadzieja w Emtesiódemeczce 🙂
A przy okazji ,jakby ktoś był zainteresowany, to donoszę uprzejmie o jutrzejszym koncercie w mieście Óć:
27.10.2011 godz.19.00 Archikatedra Łódzka
Joseph Haydn – Stworzenie Świata
Wykonawcy :
Andrzej Kosendiak – dyrygent
Aleksandra Kubas – sopran
Nicholas Mulroy – tenor
Bogdan Makal – bas
Orkiestra i Chór Filharmonii Łódzkiej
Chór Filharmonii Wrocławskiej
Agnieszka Franków-Żelazny – przygotowanie chórów
Sopranistka Ola Kubas, solistka Opery Wrocławskiej, wygrała ostatnio kilka konkursów wokalnych ( tutaj można jej posłuchać jako Adiny ) http://www.youtube.com/watch?v=0t2z8MxlLjA&feature=related
Nicholas Mulroy będzie także słyszalny w anonsowanym już tutaj „Il Trionfo del Tempo…” z zespołem Les Ambassadeurs Alexisa Kossenki – w Poznaniu i Warszawie ( Poznań Baroque i Mazovia goes Baroque – listopad br., koncert warszawski podobno będzie transmitowany przez PR II).
podobno Francesco Demuro, nadużywał falsetu…
oglądałem Boską – było Bosko!
Wiem, że zupełnie nie na temat ale lekko się dziś zakochałem. Co Państwo myslą?:
http://www.youtube.com/watch?v=rWHsx2c0gLQ&feature=related
Pobutka.
Brunnet zakochany wieczorową porą? 😉 No właśnie, co myślicie? http://www.youtube.com/watch?v=Y-D8pKENLr4
Dzień dobry. Wróciłam z miasta Óć 😉 Widzew, Widzew… ja tej… nienawidze… 👿
A tak ładnie śpiewali na dworcu!
Mam do tej pieśni Schuberta bardzo osobisty stosunek i muszę przyznać, że nie lubię „uładniania” jej i dorabiania jej salonowego wdzięku. Dla mnie to nie ma być wesołe trzaskanie ognia na kominku, tylko ból duszy, melancholia, rezygnacja, świadomość niedostępności banalnego, mieszczańskiego szczęścia i jednocześnie rozpaczliwa chęć poddania się chociaż jego złudzie… Tego wszystkiego jakoś u E. C-M nie słyszę.
No, ale Brunnet mówił o miłości, a to, jak wiadomo, rzecz tak subiektywna, że każden jeden będzie tu mieć swoich znajomych. 😉
Jeżeli Pani Kierownik nie lubi Widzewa można wsiadać na Kaliskiej – tam rządzi ŁKS 🙂
Nowe wspaniałe połączenie z Warszawą to InterRegio 7,39 na Widzewie -z Kaliskiej wyjeżdża 6,50, potem jedzie do Zgierza i z powrotem przez Arturówek na Widzew z prędkością 5 km/h. W Warszawie 9,20 (ale zawsze się spóźni). Skład to oczywiście „Bonanza” z lat 70-tych pomalowana na kolor, jakże adekwatny – buraczany.
Coś na ogólną poprawę nastroju:
http://www.youtube.com/watch?v=xBweqmLk6dU&feature=related
ŁKS… pies…
No sorry, ale jakoś mnie ta Óć wkurzyła. Przyjeżdżał człowiek niemal pod samą filharmonię i teatr, a teraz musi się tarabanić przez pół miasta. Wszystko dla kultury. Wrr.
Cóż, każdego kiedyś dopada. To do Brunneta. 🙂
Tu zachwycają sie występem E. C-M w Podróży Zimowej:
http://opera-cake.blogspot.com/2010/05/sublime-winterreise-by-edwin-crossley.html
Ja pewnie m uszę jeszcze wiele razy posłuchać Podrózy, a niewątpliwie przystojny E. C-M pośpiewać.
Myślę, że z czasem obojgu się polepszy.
A wiecie jak mnie wkurzył spalony router, który zjermandolił konfigurację głównego komputera, pozbawiając mnie internetu od zeszłego czwartku.
A chciał ktoś kupić twardy dysk ostatnio? He he, to już nie kupi, chyba że popowodziowe. Jeszcze nigdy nie widziałem tak błyskawicznej i tak drastycznej, cynicznej podwyżki cen sprzętu w wyniku niedawnego kataklizmu tajwańskiego, a przecież te złomy na półkach są z poprzednich dostaw, do jasnej…
Niech się udławią.
rancik taki
Gostku, ale przynajmniej słowo „zjermandolić” przepiękne. 🙂
Pożyczone od kolegi.
No i to jest pozytywne, że masz kolegów i na nich możesz liczyć. 😈
W Łodzi dla kultury to się Regionalny Kongres Kultury odbywa. Zrobiono badania i wyszło z tych badań że Łodzianie nie uczestniczą w kulturze bo nie mają czasu ani pieniędzy. Baaaardzo odkrywcze. Baaardzo 🙂
Zastanawiam się wiele takie badania kosztowały ?
http://www.dzienniklodzki.pl/kultura/466423,ubogie-zycie-kulturalne-lodzian,id,t.html
Hasło 8BRT co może mieć taką wyporność ? Kuter ?
Nieee, małe kutry torpedowe miały po małych kilkadziesiąt ton
http://pl.wikipedia.org/wiki/Kutry_typu_PT
8 to by jakiś kajak musiał być…
Nie lubię wojska za bardzo. Myślałem o takim kutrze do połowu śledzia. Żeby na nim poszyprzyć, fajkę popalić itd…
Ja też nie, ale na szybko nie znalazłem specyfikacji tych małych żółtych z oznaczeniami „UST-4″, WŁA-7”.
Raczej chciałem unaocznić, że wyporność 8 ton brutto, to bardzo mało.
Posługując się wiedzą niehumanistyczną obliczam w rozumie, że jak łódka ma zanurzenie 1 metra i długość z grubsza 12 metrów, to uczyni te 8 ton. 😎
No to pozostaje zadowolić się czółnem. W Łodzi zresztą nie mamy nie tylko czasu i pieniędzy. Nie mamy też porządnej rzeki (stawów Stefańskiego i źródeł Bzury nie biorę pod uwagę) więc i przydatność nawet czółna stoi pod znakiem zapytania. Trzeba by gdzieś jechać z tym czółnem. Ale za co ? Kiedy ?
Czółno – bardzo mi się podoba to słowo. Czółno wybieram.
http://www.youtube.com/watch?v=x6JFLtq5cDI
Autopoprawka! To przecież nie są nasze prostackiej tony, tylko tony Jej Wysokości, więc wychodzi prawie trzy razy więcej. To już może być całkiem przyjemny kuter.
Kurczę, a mnie się z kolei bardzo spodobało słowo „poszyprzyć”, do którego czółno jakby nie całkiem pasuje.
Nie mógłby być chociaż malutki kuterek, taki do puszczania w wannie? Byle tylko poszyprzyć.
Szyprzże, szyprzże, Bobiku, byleby się coś nie zjermandoliło 😎
Szybko czytałam i trochę się pogubiłam. Który to Frędzel, pozbawiony twardego dysku, szyprzy na puszczanym w wannie kuterku, podczas gdy koledzy mandolą? 😯 Bo że wanna mieści się na stacji Łódź Kaliska, to się zorientowałam.
Czy zakładamy nową rodzinę Poszyprzyńskich?
😆 😆 😆
Czy istnieje jakiś temat,którego Dywan nie byłby w stanie ogarnąć profesjonalnie???
Temat (jer)mandolenia i szyprzenia mamy, jak widzę, opanowany 😎
Rodzina Poszyprzyńskich, rodzina jakich wiele,
zakładać tę rodzinę się trochę mija z celem,
bo wie niewinne dziecię, mąż stanu oraz żona,
że ona już skutecznie została założona.
Kto członkiem tej rodziny, poznajesz bez wysiłku,
nie pytasz się o przodków lub, z przeproszeniem, tyłków,
nie szukasz ich korzeni gdzieś na pustyni Gobi,
lecz patrzysz bystrym okiem, co taki członek robi.
Bo każdy Poszyprzyński, gdy zadać mu pytanie
„czymże to w danej chwili zajmujesz się, mój panie?”,
czy byłby w Mielnie, w Łodzi, czy w Alpach, czy na Cyprze,
czy w wannie, odpowiada – no co, nie widać? Szyprzę. 😎
Pragnę zauważyć, że czasownik ten istnieje tylko w formie dokonanej.
Znane są dwa stany kwantowe – sprawny i zjermandolony. Stan czy też proces przejściowy nie jest znany nauce.
Znaczy, nie można sobie niezobowiązująco pojermandolić?
Poczułem się poważnie rozczarowany. 🙁
Tak mi przykro 😥
W kwestii Schuberta całkowicie zgadzam się z Bobikiem (ja też tam słyszę głównie ciumciulenie), a także z mt7-mecką. Feuilles mortes – doskonale, ale to jakoś zupełnie nie w moim guście.
Skoro jednak zachwycony autor z operacake zachwyca się Bostridge’m w tym repertuarze, to najwyraźniej mamy skrajnie odmienne upodobania, więc nic dziwnego…
O Jezu, a ja się zawsze tak boję szczeknąć coś merytorycznie, żeby nie wyszło, żem skrajny ignorant. 😳
Ale skoro Piotr się ze mną zgodził, to chyba pójdę i się wbiję w dumę. 😆
bazyliko, Katii Buniatiszwili po Chije przyłożyli oboje moi recenzenci, w tym… Pani Kierowniczka, więc oświadczać na jej blogu, że „tak to się brać za coś, co nie należy”, trochę jakby nie wypada… Może dziewczynie tamtego wieczoru nie wyszło?
no chyba że chodziło o Buniatiszwili i program jej recitalu – ale Liszta też grała 🙂
Bobik nieustająco w formie.
W kwestii formalnej: mandolenie owszem,ale dlaczego przy pomocy jerów?To jakaś czynność staro-cerkiewno-słowiańska,czy cóś?
Domyślam się, że bazylice chodziło przede wszystkim o Brahmsa.
Szkoda, że nie słyszałaś tego – i recitalu też… 👿
A,i nie może być ciut zjermandolony,tak jak nie może być trochę w ciąży?Sprawa jest poważna i może za chwilę trafić do laski marszałkowskiej,jak tylko laska się uprawomocni.
jej, chodziło mi oczywiście o wykon Chatii (na Chije), a nie kompetencje krytyków
a to przepraszam, zwłaszcza że miałam nieprzyjemność słuchać na żywo, jak Andrew Manze masakrował Sonaty Różańcowe Bibera. Nagrania coraz częściej kłamią 🙁
Ojej – naprawdę masakrował? Przykre 🙁
nie ma sprawy, normalnie język mam nieco pokrętny, a jak się jeszcze w głowie się różne takie kłębi .. tym razem po sonacie L. – zapadło we mnie na parę dni, wrażenie tym większe, gdy się paru wersji posłucha, a krytycy dobrzy, bo od początku z moim gustem się zgadzali 😉
Co do Manze’a – brzmiało to tak, jakby facet zaczął się uczyć gry na skrzypcach rok, góra dwa lata wcześniej 🙁 kompletna nieudolność w starciu z materią muzyczną. Grrr….
Jak to „nagrania coraz częściej kłamią”??
Kłamały od momentu, gdy stał możliwy się montaż.
No ja rozumiem, że nagrania mogą kłamać, ale żeby aż tak? 😯
Nie przesadzajmy z tym „kłamaniem”. Manze nagrał te sonaty osiem lat temu, a ostatnio wiele dyryguje, więc może przestał ćwiczyć!
Aha, Bobiku: nawet gdybym był tym Schubertem zachwycony, to Ty i tak miałbyś rację! Ale bardzo się cieszę, że się zgadzamy. Dla mnie to nieduży, choć ładny i ładnie prowadzony głos, ale ten sposób interpretacji pieśni mi w najwyższym stopniu nie odpowiada.
A oto nagranie co nie kłamie.
Kongenialny cover hitu artystki która w Czechach nazywa się Buszowa:
http://www.youtube.com/watch?v=FF0VaBxb27w&feature=related
PS1 Manze był OK tak z 15 lat temu jak nagrywał ze swoim zespołem Concerti Grossi Haendla ale teraz to już faktycznie „nie za wtenczas” 🙂
PS2 Widzę że „poszyprzyć” się spodobało ale trzeba z „szyprzeniem” uważać, bo jak mówi jedna z najpopularniejszych „morskich opowieści”:
Raz jednego kutra szypra
Pewna myśl trapiła
Myślał że ma —-
A to była zwykła —-
Brakujące miejsca należy uzupełnić potocznymi lub medycznymi nazwami chorób przenoszonych drogą płciową.
Ja bym jeno szyprzył i fajczył. Może być na kutrze, szkunerze czy czółnie.
PS3 Sorry ale ten dzień upłynął mi pod auspicjami UOoGB.
Zaraz, Gostku: kłamały dokładnie w tym samym stopniu, co kłamie kino, gdzie wszystko się kręci z osobna i w nieprawidłowej kolejności. Ale wszystko, co widać na ekranie jeszcze do niedawna trzeba było zagrać i nakręcić (teraz przeszliśmy w inny, wirtualny wymiar), podobnie jak na płytach trzeba było jednak zagrać i zaśpiewać. Analogia napewno naciągana, ale jednak nie całkiem bez sensu: kino-teatr, płyta-koncert. Byle wiedzieć, gdzie jesteśmy i co kupujemy.
Wbrew bredniom, które 50 lat temu wypisywał na ten temat Kałużyński (w numerze Res Facta poświęconym poglądom Goulda o nagraniach płytowych), nagrania studyjne to nie jakaś oszukańcza fikcja: cudów nie ma, co potwierdzają współczesne płytom studyjnym – nagrania żywe tych samych rzeczy, przez tych samych wykonawców. Żaden montaż nie zrobi ze mnie Zimermana, a z panny Petibon – Marii Callas.
Najwięksi artyści byli „montowani”, a montowało się nie dlatego, żeby oszukać, ale dlatego, że płyta jest do wielokrotnego użytku i ten sam błąd powtarzany po raz setny byłby nie do zniesienia.
Mam nagrane z radia genialne wykonanie koncertowe VIII Mahlera pod Haitinkiem, gdzie pod koniec Barbara Bonney upiornie się rozkracza na wysokim C – gdyby z tego miała być płyta, to by to przecież poprawiono… I pycha, za to płacimy.
Chyba jednak tym razem stawię opór Panu PMK…, jedynie tylko wprowadzając małą poprawkę, rozszerzając termin „montaż” do „obróbki nagranego dźwięku”.
Oczywiście, że kłamstwo nagrania studyjnego nie polega na wycięciu drobnego kiksu (choć i te czasami zostają).
Oczywiście, że nie chodzi o to, że najpierw nagrałem finał, a potem pierwszą część sonaty.
Oczywiście, że Gould żyletkował swoje taśmy w imię swojego stratosferycznego ideału, a mimo to potrafił z palcem w… rękawiczce zagrać wszystko jak chciał bez żadnego montażu.
Oczywiście, że nie mówimy o kinie zrobionym na komputerze – to chyba nietrafne porównanie, bo jednak mam nadzieję, że dźwięki na płytach z muzyką „poważną” nie są generowane komputerowo (choć kto wie?)
Jeśli jednak artysta nie jest w stanie czysto zagrać jakiejś tam części utworu, bezlitośnie składa się nagranie z iluś tam „take’ów”, a kiedy przychodzi do zagrania czegoś na żywo….
Jeśli ma brzydki dźwięk, pan w studiu siada i tak długo gmera w EQ, pogłosach i innych sztuczkach, „aż będzie pięknie” – to jest cytat pana producenta z jakiegoś filmu o Lang Langu.
Surowy dźwięk instrumentu jest tak długo miętoszony w komputerze, aż „wyjdzie pięknie”.
Nieczystości intonacyjne można bezkarnie tu i tam podciągnąć jak za luźne majtki.
Technika cyfrowa nagrania jest już z nami od trzydziestu lat! To pokolenie.
Technika analogowa u schyłku lat 70. też była na bardzo wysokim poziomie i kłamstwo może było żmudniejsze, ale możliwości też było bardzo wiele.
Bobik utknął w dumie już na ponad trzy godziny! Wbił się w nią zębami i uwiązł, nie daj Boże? Niechby zajrzał choć na chwilę, bo się niepokoję: stan zadumienia słusznie mu się należy, ale mam nadzieję, że się nie umerytoryczni na amen i nie zaprzestanie figli. 😉
Skoro Gostek jest tak zasadniczy w kwestii zjermandolenia, to może uda nam się choć wynegocjować bezjerne mandolenie jako czynność z definicji niedokonaną, żeby i człowiek, i pies, mógł sobie czasem niezobowiązująco pomandolić?
Mandolenie:
http://www.youtube.com/watch?v=oX868GhSpZM
Drodzy, żegnam na dziś. Ewentualne repliki przeczytam jutro rano…
popieram Gostka – jako że słyszałam tego Manze’a tuż po zarejestrowaniu przez niego Sonat (i do dziś wspominam jak zimny koszmar – mam tę płytę, zupełnie jakby kto inny na niej grał) i jako że sama pamiętam, jak pewien wybitny reżyser dźwięku (bez ironii, z uwielbieniem) podciągał końcówki fraz elektronicznie, kiedy po ośmiu godzinach harówy przy nagraniu intonacja zaczęła nam siadać. No i co, czar prysł? 😉
Wyjermandoliło mnie z blogu (Gostek poszedł spać, więc mi nie powie, czy tak mogę się wyrazić 😛 ), bo sieć siadła i dopiero teraz wstała. A miałam wrzucić nowy wpis. No dobrze, może zaraz coś zmontuję, bo tu już gęsto się zrobiło 🙂
ta druga – mówisz o naszej słynnej płycie? 😉
Na szczęście, jam nie płytą czarowana. 😉 Znaczy, nawet jak artysta nagranie zjermandoli, to wybitny reżyser dźwięku może je uratować? W takich przypadkach, to nazwisko reżysera powinno bić po oczach z okładki, a wykonawca powinien się zadowolić poślednim miejscem, z tyłu obwoluty – petitem.
Uwiązłem istotnie, ale nie w dumie, tylko w kolacji. 😳
Proponuję, żebyśmy cichcem, pod nieobecność Gostka i jego kolegi, nabrali praw patentowych do jermandolenia i zaczęli go używać na prawo, na lewo, dokonanie, niedokonanie, staro- i nowocerkiewno, a w ogóle jak nam się podoba. Jeżeli żaden wcześniejszy patent nie został zgłoszony, to co nam zależy. 😈
A przy okazji, to mógłby się Trybunał zająć kiedyś tymi sonatami. Słuchalność by Trybunałowi wzrosła o jedną sztukę. 😎
Myślę, że dla Wielkiej Sztuki Trybunał na wiele będzie gotów. 😆
Następne będzie zupełnie co innego – Requiem Faurego…
W końcu Święto Zmarłych w pobliżu.
A tymczasem zapraszam do nowego wpisu.
Eee tam, wielka. Gotowość Trybunału dla Jednej Sztuki wzbudza we mnie naukowe niemal zaciekawienie. 😆
Bobik pewnie myśli, że to Sztuka Mięsa 😆
Zaraz, chwilenia. Gostek napisał „odkąd możliwy stał się montaż”. To znaczy od pojawienia się krajalnej taśmy magnetofonowej. Czyli od okresu powojennego. To jednak były trochę inne czasy, niż wirtualne babranie się w dźwięku, jakie obserwujemy dzisiaj.
Ta Druga pisze o podkręcaniu intonacji, kiedy zaczynała siadać. OK, ale nie wcześniej, prawda? Ponadto, pomimo rzekomych cudów, jakie można wyczarować, jakoś nam się nie pojawił żaden, czysto płytowy, Callas ani Horowitz. Czyli pozostaje w mocy argument, że chęć szczera inżyniera nie zrobi z gnojka Richtera…
Mój argument o „powtarzalności” także pozostaje w mocy, a oznacza, że kupując płytę wiemy, co kupujemy : produkt „sztuczny”. Czyli odkąd zaczęliśmy kupować płyty, wiedzieliśmy, że to „kłamstwo” – do pewnego stopnia, bo – jak wyżej. Najwięksi artyści mają płyty fatalne i płyty znakomite, także pod względem dźwiękowym – wystarczy posłuchać pięćdziesięcioletniej kariery studyjnej Karajana, żeby się przekonać. Raz go nagrywali doskonale, raz koszmarnie. Mikrofon też wszystkiego nie złapie, ani tym bardziej nie wyczaruje tam, gdzie nie ma. Znakomitych płyt artystów kiepskich… no, może są, ale sobie nie przypominam…
Tak się składa, że nigdy nie słyszałem Manze’a na żywo, więc nie mam pojęcia co jest wart naprawdę. Jego płyty mnie kiedyś bawiły, potem przestały (nie podzielam zachwytu nad jego op. 6 Haendla, ale to inna sprawa). Może to od początku była jakaś bujda, ale też tylko do pewnego stopnia, bo przecież to on grał na tych płytach i nie po jednej nucie naraz.
A w ogóle cały ten biznes i tak się skończył, albo dogorywa, więc problem sam się niedługo rozwiąże. Trochę mi szkoda, ale fakt, że sam już nowych produkcji studyjnych prawie nie słucham, chyba że w wyjątkowych wypadkach, albo z obowiązku.
E, skończył się, bo Pan przestał słuchać? 😆
Coś w tym jest: przecież nie ja jeden przestałem, bo nie ja jeden miałem hopla na temat nowości płytowych, ach, ach, ręce mi się trzęsły, a tu proszę, już od dłuższego czasu kompletnie mi to spowszedniało i nawet ręka sama po portfel nie sięga. Podejrzewam, że jestem może „typowy” dla zjawiska znacznie szerszego, jak jeden z wielu kamieni Miłosza, od których „lawina bieg zmienia”.
Są oczywiście inne przyczyny, ale wszystkie jakoś tam splecione.