Pan Harfista Wspaniały

Xavier de Maistre – to kojarzy się z postacią historyczną i prawdopodobnie muzyk z Tulonu wywodzi się z tej rodziny. Ale specjalność jego jest zupełnie inna. Pragnie on – jak deklaruje – wyzwolić harfę od kojarzenia z aniołami czy innymi bajkowymi stworzeniami. Fakt, ale poza tym jeszcze często uważa się ten instrument za kobiecy. Właściwie nie wiadomo dlaczego – czy dlatego, że jest on bardzo dekoracyjny i jako taki lepiej pasuje do kobiet, czy może z powodu delikatnego dźwięku? Mój kierownik też zawsze przed Paszportami „Polityki” żartuje, żeby znaleźć jakąś ładną harfistkę, najlepiej blondynkę. A przecież bywali i wybitni harfiści, jak Nicanor Zabaleta czy pamiętany przeze mnie z dzieciństwa, a grający w orkiestrze Filharmonii Narodowej pan Vladimir Haas (Czech z pochodzenia), który był bardzo przystojny i w ogóle nie kobiecy. Xavier de Maistre zresztą też jest bardzo przystojny, wysoki, długoszyi, z pięknymi rękami efektownie uwijającymi się wokół strun. Jeśli więc nie postać bajkowa, to prawie jak celtycki bard…

W każdym razie udowadnia, że harfa może być instrumentem efektownym i pozwalającym nie tylko na romantyczne plumkanie, ale i na prawdziwą wirtuozerię. Przez kilka lat był członkiem orkiestry Filharmoników Wiedeńskich (pierwszym Francuzem w tym składzie), lecz od paru lat poświęca się wyłącznie karierze solowej. Różne ma wyczyny na swoim koncie, łącznie z wykonywaniem poematów symfonicznych Smetany czy występami np. z Dianą Damrau. Na tubie można obejrzeć wiele jego nagrań, w tym audycje telewizyjne, w których jest gwiazdorem – tu we własnym domu w południowej Francji. W sumie więc było dziś w filharmonii i czego posłuchać, i na co popatrzeć.

Grał dwa koncerty harfowe, całkowicie różne od siebie. W pierwszej części – Alberta Ginastery. Muzyka typowa dla argentyńskiego kompozytora, żywiołowa i barwna. Niestety harfa, mimo drobnego nagłośnienia, była często przykrywana przez orkiestrę, która choć i tak miała w tym utworze trochę zmniejszony skład, ale obecność perkusji i dętych robiła swoje. Solista pokazał się na dobre dopiero w dużej, efektownej kadencji rozpoczynającej finał. W wykonanym w drugiej części koncertu utworze François Boieldieu (którego operę Biała dama niedawno przypominał Minkowski), klasycyzującym jeszcze, był lepiej słyszalny na tle subtelniej grającego zespołu. Ale naprawdę pokazał, co potrafi, w dwóch bisach – wirtuozowskich cyklach wariacyjnych. Publiczność szalała.

Dyrygował Brytyjczyk Jonathan Darlington, obecny szef muzyczny Vancouver Opera, który mieszkał też swego czasu we Francji i stąd może słabość do francuskiej muzyki, całkowicie – poza Ginasterą – wypełniającą program koncertu. Początek był niefortunny: uwertura Berlioza do opery Benvenuto Cellini, słusznie zapomniana (w programie zacytowano złośliwy list Chopina do Wojciecha Grzymały: „Moschelesowi każ dać enemę z oratoriów Neukomma, przyprawioną Cellinim i koncertem Dehlera” – choć byli z Berliozem w serdecznych kontaktach, nie zaciemniało mu to spojrzenia na jego twórczość). Na koniec zaś zabrzmiało Morze Debussy’ego i była okazja do porównania z wykonaniem wczorajszym. NOSPR w tej kategorii oczywiście wygrywa, ale i orkiestra Narodowej starała się w sposób widoczny, grała bardzo przyzwoicie, a dyrygentowi zgotowała owację. Jak ci muzycy lubią gości…