Znów o Judycie

La Giudittę Alessandra Scarlattiego (pierwsze z dwóch jego oratoriów na ten temat) różni od jej imienniczki pióra Vivaldiego praktycznie wszystko. Przede wszystkim jest to utwór starszy o ok. 20 lat i powstał w kręgu neapolitańskim, gdzie hołdowano zupełnie innej stylistyce. Nie jest tak efektowny, jest bezpretensjonalny i ma w sobie rodzaj surowego piękna. Mniej tu czystego popisu, choć partie wokalne także często nie są łatwe. A przy tym postaci są zupełnie inaczej ustawione.

Przede wszystkim sama tytułowa bohaterka. U Vivaldiego jest spokojna, rozmodlona, pokorna, nieledwie wycofana. U Scarlattiego – wręcz bojowa, od samego początku. Wspaniała była w tej roli Roberta Mameli ze swym świetnie postawionym, jasnym i mocnym głosem. Przeciwwagą dla niej była tu rola bynajmniej nie Holofernesa, lecz Ozjasza, w tej wersji – księcia, powierzona sopranowi. I tu zabłysła Francesca Lombardi, pupilka Pavarottiego i uczennica Mirelli Freni – również o jasnym i mocnym głosie, bardzo dynamiczna. Te dwa głosy właściwie przesądzały już o sukcesie całego koncertu, jak i zespół La Venexiana pod kierownictwem skupionego Claudia Caviny.

Niestety z Holofernesem było gorzej: śpiewająca altem Marta Fumagalli ma głos zbyt nikły i mało nośny. Tu trzeba byłoby armaty w rodzaju Ewy Podleś – w pierwszych recytatywach i ariach postać ta jest mocna i okrutna, dopiero przy Judycie łagodnieje w swoim zakochaniu. Tu też różnica z wersją Vivaldiego, gdzie jest on właściwie tylko tokującym głuszcem wystawionym na strzał. Pozostałe dwie role są męskie: jest to Arcykapłan, który namawia Ozjasza, by poddać miasto i ocalić ludzi (w tej roli niezły bas Salvo Vitale), oraz Kapitan, piąta kolumna u Holofernesa (tenor Anicio Zorzi Giustiniani, trochę zbyt włosko-operowy w barwie, ale sprawny).

W sumie wieczór przyniósł dużą satysfakcję, zarówno ze względu na ciekawą, bliżej nam nieznaną muzykę, jak i świetnych wykonawców. Jeden szczegół, by tak rzec, logistyczny: przed koncertem poproszono o nieklaskanie po ariach i w ogóle w trakcie utworu. I to był bardzo dobry pomysł, bo służył skupieniu. W końcu oratorium to nie opera, choć czasem – jak w przypadku Vivaldiego – może robić takie wrażenie.