Szymanowski w Edynburgu (1)

 Dzisiejszy wieczór pod względem stylistycznym to był trochę groch z kapustą. Ale Szymanowski tak się przecież właśnie zmieniał, zupełnie nie do poznania – gdy słucha się I Koncertu skrzypcowego po I Symfonii, ma się wrażenie, że napisali to różni kompozytorzy. No i jeszcze I Symfonia Brahmsa w drugiej części – bajka z zupełnie innego świata… Gergiev tłumaczył, że zestawianie utworów na zasadzie kontrastu ma swoje zalety, bo cechy charakterystyczne poszczególnych dzieł są wtedy lepiej uwypuklone. Trochę to naciągane chyba, ale można mieć i takie spojrzenie.

Muszę powiedzieć, że z I Symfonii Szymanowskiego, owego, jak sam kompozytor się wyraził, „monstrum kontrapunktyczno-harmoniczno-orkiestrowego” (cytuję z grubsza, nie jestem w stanie teraz sprawdzić, jak to było dokładnie), Gergiev naprawdę zrobił coś. A właściwie z pierwszej części, bo na drugą i on nic nie był w stanie poradzić. W każdym razie z pierwszej części, dyrygując bardzo drapieżnie, z pazurem, stworzył mocną, straussowską z ducha wypowiedź. Parę elementów było naprawdę zaskakujących, zwłaszcza zakończenie tej części, gdy z mocnego akordu molowego wyłania się cichy durowy – świetnie to zrobił.

I Koncert skrzypcowy zagrała Nicola Benedetti, która jest chyba jedną z jego najlepszych wykonawczyń. Potrafi wydobyć z tej partii całe czarodziejstwo w niej zawarte. Natomiast warstwa orkiestrowa była zupełnie inna: dynamiczna, mocna, czasem chyba nawet za szybka (zwłaszcza fragment doprowadzający do kadencji); wciąż miałam wrażenie, że Gergiev w tyle głowy ma Ognistego ptaka Strawińskiego. Ale to było bardzo ciekawe. I o ile I Symfonia nie wywołała wielkiego aplauzu, to Koncert – wprost przeciwnie. No i oczywiście solistka.

Najmniej jakoś „wzięła” mnie symfonia Brahmsa, choć ją uwielbiam, a może właśnie dlatego – było dobrze, może nawet bardzo dobrze, ale nie porywająco. No cóż, zebrała się dobra orkiestra i dobry dyrygent, więc nawet jeśli mało próbowali, nie mogli zejść poniżej pewnego poziomu. Wśród szerszej publiczności zresztą (a sala była pełniusieńka!) ten Brahms wywołał zachwyt, więc muzycy zabisowali Tańcem węgierskim g-moll. Tak że wyszło na remis – każdy z kompozytorów miał tego wieczoru wykonane po dwa utwory.

Ciąg dalszy nastąpi.