SV rozpoczęła Rok Lutosławskiego

Świetny pomysł – dwa koncerty z hitami polskimi drugiej połowy XX wieku, ze znakomitymi solistami. Ten pierwszy koncert, który w połowie (większej, jeśli chodzi o wymiar czasowy) wypełniły utwory Witolda Lutosławskiego, po prostu musiał się odbyć pod batutą Jerzego Maksymiuka. Który zresztą był dziś w świetnej formie i humorze. Spotkałam właśnie Gostka, wchodziliśmy na salę i słyszymy fortepian. Mówię: to chyba Dwójka nadaje. Ale przecież transmisji nie było. No i okazało się, że Maestro przypomniał sobie swoje pianistyczne czasy; pograł nam z lekka ujazzowione Valses nobles et sentimentales Ravela. W przerwie grał też. Czy jest jeszcze taki dyrygent?

Zaczęło się od utworu, który kiedyś był przebojem (a dziś niestety nawet na YouTube go nie ma): Concerto giocoso Michała Spisaka. Bardzo ten utwór zawsze lubiłam – neoklasycyzm w stanie czystym, widoczne zafascynowanie „środkowym” Strawińskim, rzemiosło perfekcyjne, nastrój giocoso złamany jednak nutką melancholii. Tak naprawdę to jest kameralny utwór i Sinfonia Varsovia zagrała go w dość dużym składzie, ale to mu nie zaszkodziło.

Potem Partita w wersji na skrzypce i orkiestrę; jako solistka wystąpiła koncertmistrzyni zespołu Maria Machowska. Bardzo udana partia solowa, orkiestra też w porządku, ja jednak wolę wersję z fortepianem. Nie tylko dlatego, że była pierwsza, więc wcześniej ją poznałam, ale dlatego, że brzmi mocniej, dobitniej. Jestem właśnie po napisaniu artykułu do niemieckiego pisma „Osteuropa” o tym, jak Lutosławski czerpał z twórczości swoich poprzedników, i tylko się uśmiechałam słysząc niemal cytat z Driad i Pana Szymanowskiego albo motywiki – jak w wielu innych utworach – przypominające Alberta Roussela (tutaj ok. 3’oo”). Co nie umniejsza urody tego dzieła.

Przed przerwą jeszcze te kilka intensywnych minut na Koncert klawesynowy Góreckiego (z Elżbietą Chojnacką), przedłużone jeszcze o zabisowaną drugą część. I na koniec największe przeżycie – III Symfonia Lutosławskiego.

To chyba mój najulubieńszy jego utwór. Rozmawialiśmy przed nim ze znajomymi i padło pytanie: ile ta symfonia trwa? Ja na to, że dwadzieścia-dwadzieścia kilka minut. Nie, mówią, raczej ze czterdzieści. Nie upierałam się, bo rzeczywiście nigdy przy tej symfonii nie patrzyłam na zegarek. Przypomniałam sobie zresztą, że kompozytor nie był zadowolony z prawykonania utworu pod batutą George’a Soltiego (mnie się to nagranie bardzo podobało), bo początek był dla niego za szybki (dla mnie elektryzujący), a przecież, jak powiedział, „trzeba dać się tej muzyce wygrać”. No więc Maksymiuk dał się jej wygrać może nawet za bardzo, bo jakoś do połowy utworu powoli się to rozkręcało. Za to od połowy był taki szwung, że siedziało się z zapartym tchem. Ta końcówka zresztą jest niesłychanie podnosząca, energetyczna, coraz bardziej euforyczna wręcz. Publiczność aż krzyczała z entuzjazmu – nie było więc wyjścia i powtórzonych zostało chyba z dziesięć aż minut. Ale myślę, że nikt nie żałował.

A ile trwała ta symfonia? Niecałe pół godziny.

Następny koncert 4 grudnia, dyryguje Renato Rivolta, soliści: Ewa Pobłocka i Maciej Grzybowski. W programie Serocki, Panufnik, Sikorski (Tomasz), Baird i Tansman.