Jak było w Kaliszu
Jedno jest pewne: było ciekawie. Ale temu się nikt chyba nie dziwi, skoro wiadomo, że chodzi o recital Piotra Anderszewskiego. Dlaczego właśnie w Kaliszu? Okazuje się, że dlatego, że to tu można było szybko i bez kłopotu wstawić taką pozycję w program sezonu. Sala Wydziału Artystyczno-Pedagogicznego UAM, w której odbył się koncert, była wypełniona do swoich ok. 350 miejsc; był niemały desant z innych miast, z Warszawą i Łodzią na czele (ale także np. Poznaniem), były też dzieci ze szkoły muzycznej – bardzo się chwali.
Pianista chciał przy tej okazji ograć dość świeże jeszcze punkty swojego repertuaru: Fantazję op. 17 Schumanna i drugi z cyklów utworów fortepianowych Janačka Po zarostlém chodníčku (Zarośniętą ścieżką). Otoczył je Bachem, jednymi z tych suit, które grywa od dawna. Zaczął Suitą francuską G-dur, która najwidoczniej była „na rozegranie”: grał troszkę tak, jakby chciał powiedzieć: spróbuję to zrobić jeszcze jakoś inaczej. Dużo było różnych nietypowych akcentów czy zmian artykulacji w stosunku do tego, co robił z tym utworem kiedyś, chwilami wprowadzanych jakby na siłę. Dopiero końcowy Gigue miał już w pełni charakter „anderszewski”.
Fantazja – przyznam szczerze – zaskoczyła mnie, a nawet w pewnym sensie zbulwersowała. Pamiętam, jak pianista powiedział po nagraniu pamiętnej, genialnej płyty z Schumannem coś takiego, że aby dobrze wejść w jego muzykę, należy zapoznać się z jego szaleństwem. Coś w tym oczywiście jest (właśnie w przerwie rozmawialiśmy o tym z Dominikiem Połońskim, który też dokładnie to samo mówi o graniu Schumanna) i jest to w pełni adekwatne do dzieł z późniejszych okresów twórczości, zwłaszcza takich jak Gesänge der Frühe. Natomiast do Fantazji takie spojrzenie moim zdaniem raczej nie pasuje, to utwór stosunkowo wczesny, pełen młodzieńczych, romantycznych porywów. Pierwsza część jest właściwie takim porywem, głosem desperacji po rozstaniu z ukochaną Klarą; część II jest epicką, jasną, bohaterską, triumfalną wręcz opowieścią, a zdumiewający, nagle spokojny finał jest jak odpoczynek po boju i nagłe słońce wychodzące po burzy. Anderszewski zrobił z tego wyraz jakiejś dziwnej udręki: porywy pierwszej części były jakby czymś sztucznym, odgrywaniem gestów, które w gruncie rzeczy są puste; druga część była jakimś ponurym teutońskim marszem, a finał w tym kontekście zupełnie nie pasował. Przynajmniej taki był mój odbiór: odczytanie wczesnego Schumanna przez późnego budziło we mnie sprzeciw. Ale cóż, artysta ma taką wizję i ma do tego prawo. Wizję bardzo bolesną, która chyba więcej mówi dziś o nim samym niż o kompozytorze.
Z Janačkiem inaczej: już od dawna wiadomo, że ta „przyrodnicza”, przymglona i w gruncie rzeczy depresyjna muzyka jest absolutnie w typie Anderszewskiego. Tak było w niegdyś przezeń wykonywanych utworach: fortepianowym cyklu We mgle czy Sonacie skrzypcowo-fortepianowej; tak jest i w tym. Druga część koncertu zaczęła się więc już czymś bezsprzecznie znakomitym, a zagrana na koniec Suita angielska g-moll Bacha była już po prostu perfekcyjna. Podobnie jak zagrana na bis Sarabanda z Partity B-dur (pomyślałam sobie z żalem, że kiedyś powtórzyłby całą pierwszą suitę, ale chyba z tym skończył…). Ciekawostka: Bacha pianista ostatnio grywa na krześle z oparciem.
Mimo wszystkich kontrowersji, a właściwie nawet w jakimś sensie i dla nich warto było być na tym koncercie.
Komentarze
Pobutka.
Dzień dobry 🙂 A na dzień dobry wspomnienie sprzed 13 lat (tj. nie całkiem dokładnie rzecz biorąc, bo chyba nikt z czytających, łącznie z piszącą te słowa, nie był wtedy akurat w tym miejscu) 🙂
I białą koszulę jeszcze PA nosił… Dziś już tylko czernie. (Ale mu w nich do twarzy i wie o tym 😉 )
Do Schumanna wracając – wczoraj Aga powiedziała, że „ją to niesie” i że o tyle jej łatwiej, bo nie słyszała innych wykonań. Mnie oczywiście trudniej z przeciwnych powodów 😉 Moim największym schumannowskim autorytetem zawsze był Richter:
http://www.youtube.com/watch?v=FzmTmOUb9Sw
Nie zapomnę też, jak wiele lat temu w FN grał Shura Cherkassky. To był ostatni z legendy postromantycznych wirtuozów, pamiętam, że poleciałam wtedy za kulisy, żeby popatrzeć na niego z bliska 🙂 I wzruszył mnie wtedy zwłaszcza tą Fantazją, a zwłaszcza ostatnią częścią, która rzeczywiście jest nie z tego świata.
No i Kissin jest też niezrównany:
http://www.youtube.com/watch?v=fo7m6Mt4D_0
I Sokołow…
Jak to jest, że ci Rosjanie mają taką rękę do Schumanna? Dusze romantyczne…
To jeszcze trochę zdjęć z wczoraj:
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/Kalisz#
I spadam 🙂
Dzień dobry, jeśli mogę jeszcze słówko o Schumannie. W grudniu w Berlinie PA grał na bis właśnie 3 cz. Fantazji. Wtedy mnie oczarowała (przede wszystkim barwą, może istotnie nie z tego świata?), teraz też, ale – rzeczywiście – w połączeniu z 1 i 2 cz. w takim ujęciu, stała tu jakby osobno. Miałem wrażenie, że PA ciągle coś tu testuje …
A Janacek faktycznie znakomity, a termin – muzyka „przyrodnicza”, bardzo fajny :), może jakiś kącik z ciekawymi okazami ..? Ukłony
🙂 LÁ FHÉILE PÁDRAIG – Dzien Sw.Patryka – swieto narodowe Irlandii, 17 marca
____________________________________________________________________
i calkiem inna muzyka http://www.youtube.com/watch?v=nPNWQ6EOoKQ
RORY GALLAGHAR, Irish Tour 1974
Dzień dobry, to był rzeczywiście bardzo udany wieczór, aura jaką roztoczył wokół siebie PA dała mi taką energię i radość, że aż nie mogłam zasnąć, a PA w tych ciemnych kolorach …hm, bardzo przystojny, panie się chyba zgodzą, (więcej nie powiem, bo mąż patrzy…).
Bardzo dziękuję PK za miłą dedykację w książce. No i cieszę się, że mogłam osobiście Panią poznać. Pozdrawiam
Dzień dobry. 🙂
Dzielę się, ani odrobiny chytrości we mnie:
http://www.faz.net/aktuell/feuilleton/buehne-und-konzert/im-gespraech-sir-simon-rattle-das-dunkelste-c-dur-das-je-komponiert-wurde-12113382.html
Rzeczywiście, mnie wczoraj poniosło – i dzisiaj ciągle mnie niesie. 😀 Maestrowa, przejmująca, interpretacja Fantazji trafia do mnie, nie napotykając po drodze na żadne przeszkody. I choć emocje, które wywołuje, trudno nazwać słonecznymi, to muszę przyznać, że stęskniłam się za nią. Od grudnia pobrzmiewało mi co jakiś czas w głowie jej echo; wczoraj, to było już spotkanie z zaprzyjaźnionym utworem, bardzo serdeczne. Po tym intensywnym przeżyciu, druga część koncertu wprawiła mnie w kompletne rozanielenie i najchętniej zostałabym w fotelu jeszcze godzinkę lub dwie, słuchając ciszy – tak odmiennej od ciszy sprzed koncertu, zmienionej wciąż wybrzmiewającą muzyką – ale ciszę szybko zastąpiła burza oklasków, no i nie wypadało siedzieć, skoro wszyscy pozostali zerwali się z miejsc. 😉
Poczekam chwilę z odsłuchem innych interpretacji Fantazji, żeby dać im choć cień szansy. 😉
Gretko, nie wiem, czy jesteś zaniepokojona, ale na wszelki wypadek donoszę, że kłopoty z zaśnięciem po koncercie Maestra, to jest całkiem normalna reakcja. Przynajmniej u niektórych słuchaczy. 😉 Właściwie, to nie żadne kłopoty, tylko błogosławieństwo krótkotrwałej bezsenności – dusza dosłuchuje koncert.
Mam nadzieję, że Kierownictwo, które wybrało się do Kalisza na początku rekonwalescencji, czuje się dziś lepiej 🙂 i że ta pautowska wyprawa nie opóźni stawania na nogi.
Aga, masz rację, ja też właśnie dosłuchuję 🙂
Dzięki – jakoś żyję, a nawet dalej biegam. Już z mniejszym hukiem w głowie niż – przyznam się bez bicia – przedwczoraj i jeszcze trochę wczoraj.
Nie napisałam, że ogromnie mi miło było nie tylko spotkać Agę i oczywiście łabądka (ten zanim się odezwie, to pewnie trochę potrwa…), ale też spotkać w realu Gretkę i Janusa. Jak to jest, że dywanowicze tacy fajni są 😉
Mnie ta Fantazja do dziś straszliwie męczy. Męczy, tak, bo to bolesne jest, jakoś się o naszego Maestra trochę niepokoję, bo jeśli to wyraża jego aktualny stan ducha… ech. Jakoś jest mi osobą bliską, po tylu latach i przeżyciach.
A teraz wróciłam z przedinauguracyjnego koncertu Festiwalu Beethovenowskiego – na Zamku Królewskim wystąpił Simon Trpceski. Bardzo przyzwoity pianista, choć w pewnych granicach – trudno od niego wymagać głębi, ale jest technika, jest wyczucie taneczności, co w dzisiejszym programie było ważne. Bo program był bardzo fajnie pomyślany: na początek 16 Tańców niemieckich Schuberta (cykl rozkosznych laendlerów), potem jego Fantazja „Wędrowiec” , po przerwie organowe Preludium i fuga a-moll Bacha/Liszta, a potem Soiree du Vienne Schuberta/Liszta, z nawiązaniami do tańców wykonanych na początku, wreszcie II Rapsodia węgierska (która już niestety zawsze będzie mi się kojarzyć z Tomem i Jerrym…). Na bis Walc a-moll op. posth. Chopina, który swoją naiwną prostotą przypomina owe walczyki schubertowskie. Wszystko pięknie, ale zbladło po wczorajszym. Poza tym głośna wirtuozeria jest nienajlepsza niestety na tę salę. Ale miejmy nadzieję, że pianista nas jeszcze odwiedzi w bardziej sprzyjających warunkach; podejrzewam, że impresariat Pani Elżbiety już się o to postara 🙂
Mar-Jo, niestety ja słabo z niemieckim, ale widać, że wywiad bardzo ciekawy. Cosi fan tutte kończy się w piekle… no cóż, coś w tym jest.
Jak powiedziała dyrektor Festiwalu Wielkanocnego, pani Elżbieta Penderecka, recital Simona Trpceskiego, był dobry ‚Auftakt’ festiwalowy. Sala zamkowa urokliwa niewątpliwie i dobra do kameralnych koncertów, natomiast, tak jak wspomniała Pani Redaktor, nie najlepiej znosi się tam wirtuozerię (jak bym nawet powiedział – przesadę) fortepianową, którą zaprezentował, ku uciesze licznie zgromadzonej publiczności, Trpceski w Rapsodii węgierskiej Liszta.
Program ułożony bardzo dobrze (oprócz Franciszka (nie-papieża) jeszcze Schubert i Bach) – rzekłbym takie taneczne ‚święto wiosny’ (oby przyszła jak najprędzej!), zagrany pewnie i z uczuciem.
Miły ukłon w stronę publiczności – podziękowanie i kilka słów po polsku i angielsku.
Warto byłoby usłyszeć pianistę ponownie w Warszawie (to była jego pierwsza wizyta w Polsce), na przykład w Studio im. Lutosławskiego albo w Sali Kameralnej FN.
Cieszę się na koncerty kameralne (znakomite kwartety w programie festiwalowym!), niech zaklinają wiosnę! 🙂
Kłaniam się Państwu Dywanowiczom!
[OTT:
w jedynce właśnie Anna Polony jako Wiera Gran (premiera słuchowiska).]
http://www.polskieradio.pl/7/15/Artykul/803923,Anna-Polony-jako-Wiera-Gran
No, a co z tym autorytetem schumannowskim? 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=c0fwsDK2hlU
Ta uwaga o Cosi fan tutte nie jest nowa. Niezastąpiony Zizek wysunął podobną tezę, której przecie nie wymyślił. Już w latach siedemdziesiątych pewien francuski intelektuał grzmiał na pewnym zgromadzeniu, że „w operach Mozarta niesposób przesadzić z tragizmem”.
Mnie takie uwagi przypominają zawsze mnicha Diega z Imienia róży, który mordował z nienawiści do komedii, czyli do śmiechu.
Rattle zdaje się niezbyt rozumieć, na czym polega komedia (że to jest bardzo śmieszna tragedia bez catharsis, i smieszno i straszno, ale najpierw musi być bardzo smieszno, a to oczywiście jest znacznie trudniejsze, a straszno dopiero nazajutrz), zapomina, że Mozart to artysta elegancki, który bebechowatą rozpacz uważa za faux pas i znajduje dla niej zawsze jakiś optymistyczny unik – bo do tego jest oświeceniowcem. W finale Cosi nie ma cienia zizkowskiej „krwawej rozpaczy” – jest, przeciwnie, starannie wyartykułowana wiara w rozumny porządek świata.
Tu piękna maksyma Mrożka w Rzepie* (cyt z pamięci): „możesz oczywiście cierpieć, ale najpierw umyj zęby”. I jeszcze Lec: „głębię można pozorować zabarwieniem”.
*Warto tam, poniekąd, przeczytać artykuł niejakiego Memchesa o Agnieszce Holland. Cóś pięknego. Ja bym tak nie umiał.
Diego? Myślałam, że to Jorge mordował. W dodatku był ślepy. Dlatego świetnie sobie radził w ciemnościach bibliotecznego labiryntu.
Jorge? Bardzo dziękuję za poprawkę – najwyraźniej wmówiłem sobie, że ślepy potwór był Diego.
Od dzisiaj będę pamiętać!
Wiem skąd mi się Diego przypętał: z „Ciemności kryją ziemię”.
Tak to jest, gdy się czyta za dużo 😉 A poza tym tu i tam ciemności 🙂
Hihi, a jak wybrano papieża, to natychmiast z z imienia i nazwiska skojarzył mi się z mordercą z Imienia róży 😆
W kwestii Cosi fan tutte pozwolę sobie nie zgodzić się z Panem Piotrem i zwrócić uwagę, że zakończenie, w którym dwie pary, które wzajemnie pozdradzały się na krzyż, ani się obejrzały, mają teraz z powrotem żyć ze sobą jakby nigdy nic, JEST piekłem, inaczej być po prostu nie może. Gdzie tu racjonalny porządek rzeczy? Wszystko zostało zbrukane i trzeba robić dobrą minę do złej gry. A przecież nigdy już nie będzie tak, jak było.
Wróciłam z inauguracji Festiwalu Beethovenowskiego skrajnie poirytowana. Wytrzasnęli jakiegoś chłopaczka dyrygenta, który ma 36 lat, a zachowuje się, jakby miał dwa razy mniej i pierwszy raz dostał batutę do ręki. Zagonił na śmierć WSZYSTKIE części IX Symfonii (duża sztuka), nie myśląc w ogóle o tym, jakimi zespołami dyryguje. Na litość boską, Orkiestra Akademii Beethovenowskiej to nie są Filharmonicy Nowojorscy, co to jest za muzyk, który w ogóle nie zwraca uwagi na to, co orkiestra jest w stanie zagrać, a czego nie, choćby pękła? Zdumiewające. Nie wiem, co ludzie widzą w tym Karabitsu, a jeszcze na dodatek IAM zamierza go zatrudnić do prowadzenia I, Culture Orchestra. Radziłabym im jak najszybciej zmienić zdanie, ale zdaje się już za późno.
ciekawski – dzięki za Marthę! Też bardzo fajna 🙂
Jorge był nawiązaniem do Borgesa…
Pobutka.
i dobutka dla opornych 🙂
Droga Pani Doroto, nie ma żadnego piekła, ludzie się zdradzają, potem się godzą, wybaczają sobie i robią dobrą minę do złej gry, jak każdy z nas przez całe życie. Inaczej żyć niesposób.
Piekło jest wtedy, kiedy zamiast być Mozartem (tym w sztuce – w życiu różnie tam bywało), czyli mędrcem, sami sobie to piekło szykujemy, nie chcąc za nic pogodzić się ze swoją kondycją. Komediowa kondycja mężczyzny – to być rogaczem. Komediowa kondycja kobiety – to być kokietką. Odkąd istnieje gatunek sztuki, do którego należy Cosi, ta wojna płci rozgrywała się na przeróżne sposoby.
W czasie kanonu Guglielmo warczy, kiedy inni trelują. Ciekawe, co w nim zwycięży: miłość do Dorabelli, czy zazdrość o Fiordiligi. To się okaże w trzecim akcie. Wieloznaczność jest jedną z naczelnych cech geniuszu. Oczywiście, że w tej bitej śmietanie jest ziarnko pieprzu. Ale Mozart nie po to tak starannie je ukrył w trzech godzinach przewrotnej komedii, żeby tylko to na wierzch wyciągać.
Pewnie, że nie tylko to, ale ten cień tam jest i nie może go nie być. W życiu przecież kiedy „ludzie się zdradzają, potem się godzą i wybaczają sobie”, nie jest to takie proste, jak Pan pisze. Pretensje i nieufność pozostają już na zawsze, gotowe wypłynąć przy najbliższej okazji.
(A że Jorge był nawiązaniem do Borgesa, to przecież nader oczywista oczywistość. Ale Borges i Bergoglio brzmi nieco podobnie 😉 )
Strasznie śmieszna ta dobutka 🙂
A w ogóle to dzień dobry! W kolejny niestety jeszcze zimowy dzień.
Tylko, Pani Doroto, komedia to nie życie – życie jest tylko jej surowcem.
Co więcej, ta komedia akurat w żadnym wypadku nie nadaje się do takiej realistyczno-psychologicznej analizy, bo wedle takich kryteriów w ogóle wszystko tu jest bez sensu. Ojciec córki nie poznaje, bo włożyła nowe rękawiczki. W innej konwencji rozgrywa się akcja i w takiej właśnie, komediowej konwencji należy analizować jej sens i skutki.
I w tej konwencji wszystko jest OK w C-dur. Teatr, jako instytucja dydaktyczna, udziela publiczności na koniec lekcji życia: „ten szczęśliwy, kto wszystko bierze z dobrej strony”.
No tak, no tak.
Toteż właśnie o tym mówię, że komedia to zabawa, ale prawdziwej dydaktyki tu nie ma i być nie może. Jeżeli publiczność będzie w ten sposób odrabiała lekcję życia, nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ja wiem, o czym mówię, dorastałam w takiej atmosferze – podejrzenia za podejrzeniami, złość za złość, nie ma zmiłuj. Mnie została lekcja: sklejony garnek już nie będzie spełniał swojej funkcji, lepiej już go rozwalić do reszty.
I w ogóle co my tu od rana o takie rzeczy się spieramy 😛
Z tym trudno się zgodzić: teatr od zarania był instytucją dydaktyczną, nie tylko komedia zresztą, ale komedia szczególnie. Cosi należy jak najbardziej do tej tradycji, czego dowodzi już choćby, choć nie tylko, morał wygłoszony na końcu.
„Das dunkelste C-Dur, das je komponiert wurde…” – niejeden z bardziej zorientowanych czytelników będzie miał sporo uciechy z tego tytułu wywiadu, kiedy się dowie, że chodzi o Cosi… Nie spotkałam w żadnym z tekstów poświęconych tej operze wątpliwości co do faktu, że końcowe C-dur jest w C-dur, i że to dzieło z oświeceniowym przesłaniem: natura uczuć jest wspólna wszystkim, rozpoznawalna i opisywalna. Zdrada to jedno z obiektywnych praw natury. Naturze należy się przyglądać, by ją poznać, a potem najlepiej się z nią, dla spokoju ducha, pogodzić, bo innego wyjścia po prostu nie ma. Mozart / Da Ponte wyrażają tę oświeceniową prawdę w sposób wyrafinowany i pełen półcieni, o ich nawiązaniach do dzieł i tradycji wcześniejszych można by pisać tomy. Ale i tak im zarzucano np. że od postaci bije chłód, bo są jak marionetki poruszanych ręką eksperymentatora…
Dobrego poniedziałku 🙂
Jeszcze doprecyzowanie: w drugim zdaniu chodzi mi oczywiście o teksty (niemieckich) badaczy, nie reżyserów-interpretatorów… A o Cosi w „Drugiej śmierci opery” to pisał chyba Dolar nie Zizek, ale nie sprawdzę, bo nie mam na półce 😉
No bo to są marionetki, nie ludzie.
Z ludźmi by tak nie było, to oczywista oczywistość, niezależna od praw natury. Bo one są jednak nieco inne niż w komedii, nawet Mozarta/Da Ponte 🙂
Od komedii nie ma co wymagać prawdy psychologicznej, nie od tego jest. Ale ten finalik-moralik jest jednak dość pospieszny, na odklep. Z lekka nieszczery. Oczywiście ta „ciemność” owego C-dur, o której mówi Rattle, jest zabawna, bo to gruba przesada. Ale słoneczne to C-dur specjalnie nie jest, choć dęciaki w pewnym momencie się podśmiewują.
Wzajemnie dobrego poniedziałku 🙂
Nie bardzo rozumiem, dlaczego Pani zdaniem „od komedii nie ma co wymagać prawdy psychologicznej”. Trzeba jej wymagać nawet od najbardziej zwariowanej farsy, w przeciwnym razie nie może się spełnić podstawowy warunek scenicznego sukcesu: widz musi w postaciach rozpoznać siebie i zidentyfikować się z nimi.
Sytuacja Cosi jest absurdalna, ale wszystkie zachowania tych postaci – psychologicznie uzasadnione i wcale niegłupie. A jeżeli zostało w nich coś z mechanicznego komizmu commedii dell’arte, to muzyka z nawiązką to kompensuje.
I finał też nie wydaje mi się ani trochę bardziej pospieszny i nieszczery, niż w Weselu Figara, gdzie „w rzeczywistości” upokorzony Hrabia nie zaśpiewałby tak od razu ze wszystkimi radosnego finału. Musiałby co najmniej przez parę dni odreagować – a tu już wieczór i widzowie chcą iść do domu. Więc się to tak odfajkowuje, zgodnie z konwencją.
Wymagać od komedii można co najwyżej, żeby bawiła 😀
A co do Wesela Figara, to się oczywiście zgadzam. Różnica jest taka, że tu tylko Hrabia jest upokorzony (Hrabina to osobny rozdział). W Cosi upokorzeni są wszyscy poza Don Alfonsem, który namotał i chichocze.
Przerywam rozmowę, idę do pracy i pozdrawiam 🙂
„Wymagać od komedii można co najwyżej, żeby bawiła”.
Z tym się zupełnie zgodzić nie mogę, ale nie rozwijajmy tematu.
Co do Cosi i Figara – różnica ilościowa zatem, a nie jakościowa – którą równoważy fakt, że w Cosi nikt nikomu kuku zrobić nie może. Hrabia zaś mógłby zemścić się okrutnie.
Zgadzam sie pieknie z Panią Kierowniczką i Marcinem D., że sala balowa zamku niezbyt toleruje granie 95% recitalu fff i to na na współczesnym stajnłeju. Ale preludium i fugę a (organową) JSB (BWV 543) w transkrypcji Liszta – przyznaję – wykonał znakomicie – i nie przeszkadzały i oktawowe dudnienia basów imitujące dźwięki pedału.
—-
IX symfonia – czemu wszystko w Vivace ? bo lista powitywanych gości (x 2 – bo i po angielsku) była tak długa, że muzyczkę trzeba było podgonić.. Żałuję, że ta inauguracja przekształciła się bardziej w iwent towarzyski niż była wydarzeniem muzycznym..
I prawdą tyż jest to, że orkiestra akademii betowenowskiej (no dobrze – beethovenowskiej) się nie „wyrabiała” ale p. dyrygent lekce to sobie ważył ..
@Piotr Kamiński
W nawiązaniu do maksymy Mrożka przytoczonej przez Ciebie.
Też z pamięci. Na pytanie wszystkich pytań „Jak żyć?”, Kieślowski odpowiedział „Najpierw wyczyścić buty”. Muszę przyznać, że nie znam lepszej odpowiedzi.
Czy komedia powinna nas uczyć. Niech nas przede wszystkim bawi bez obrażania naszego intelektu. A jeśli uda się jej jeszcze przemycić (bez łopatologii) coś mądrego bądź wartego przemyślenia, tym lepiej.
Nie należy sztuce generalnie nakładać na siłę jakiś obowiązków, bo staje się od razu niezgrabna i ciężkawa.
człowiek z brodą łaknący autografu z radością zauważył się na zdjęciu i serdecznie pozdrawia jako reprezentant desantu poznańskiego!
Przebiłam się do Kalisza przez anomalie klimatyczne,(do Warszawy 12 godzin plus trzy do Kalisza),ale było po co!
Nie będę dzielić włosa na czworo,to przywilej „ludzi z branży”.
Było prawdziwie,było właściwie mistycznie.Cisza jak zawsze „głębinowa”.Jakiś dziwny stan,którego się nie zapomina,to chodzi za człowiekiem.
Zawsze myślę,ile musi PA wykroić ze swojego życia i emocji,żeby nam to podarować.I choć po koncercie usiłuje nas ściągnąć na ziemię luzem i dowcipem,ten stan się pamięta.
Bardzo niewielu Artystów to potrafi.
Podziękowania dla Dyrektora Adama Klocka za nadzwyczajne starania!
Kalisz bardzo sympatyczny (Chopin też lubił!).
Milo było spotkać Pautów. Jedyna sensowna partia.
PK,mam nadzieję, wyzdrowiała?
Kochany łabądku, jeszcze trochę jestem przymulona, ale żyję i biegam. Bardzo żałuję, że nie udało mi się wtedy z Wami posiedzieć i pokonwersować – mogę powiedzieć, że zgubiła mnie miłość do Dominika 😉 bo odruchowo usiadłam koło niego, a potem okazało się, że jesteśmy uziemieni w kącie i ani się ruszyć… 🙁
Ale Piotr zapewne odetchnął z ulgą 😈
milosz – witam i pozdrawiam wzajemnie desant poznański! 😀
Lesiu, mam nadzieję, że udało się wszystko. Jeśli ruszacie, to trzymajcie się ciepło i uważajcie na siebie! Nie zapuszczajcie się w podejrzane regiony, tam jest bardzo niebezpiecznie. Trzymam za Was kciuki.
I znów nie mam z czego zrobić wpisu. Byłam w Operze Narodowej na koncertowym wykonaniu II aktu Tristana i Izoldy (w ramach Festiwalu Beethovenowskiego). Koszmarna Izolda o nieprzyjemnym, ostrym głosie (Evelyn Herlitzius), Tristan jak główny księgowy (Stefan Vinke), dobra Brangena – Michelle Breedt i król Marek – Franz Hawlata. Malutka rólka Bartmińskiego. NOSPR się starał, jak również Leopold Hager – przyzwoity dyrygent, ale dla orkiestry to nie jest naturalny repertuar i to słychać. Choć dali radę. No i tyle mam do powiedzenia.
Oj, chodzi, Łabądku, chodzi! Nie tylko stan chodzi za człowiekiem, ale też człowiek chodzi w stanie – ożywczego zachwytu. Maestro nie do opisania, Kalisz bardzo sympatyczny, a pauci, jak to pauci – odjechani. 😆
Pani Kierowniczko, jeżeli to z miłości siadła Pani tak daleko od nas, to ja nie mam serca się gniewać! 😛 Widzimy się, mam nadzieję, w piątek. 🙂
Też mam nadzieję, że się widzimy 🙂
Prawdę mówiąc byłam zła, że tak wyszło, bo nie przewidziałam, że nie dam rady wysmyrgnąć się z tego kąta 🙁
No bo najbliższa podobna okazja nie wiadomo kiedy… 🙁
Z ulgą,czy nie z ulgą,grunt,ze oddychał bez respiratora.Szalony wieczór.
Ten stół miał tzw.syndrom weselny.Przejście ino pod spodem.Ale Dominik wart syndromu.
A pauci byli i odjechani i przyjechani .Musimy się kiedyś policzyć.
Zdrówka dla PK!
Desant poznański także należy doliczyć 😉
Najbliższa okazja w maju.
No tak.
Lechu D. chciałby „popracować” nad Łodzią. Ale nic nie wiadomo. Może jeszcze nie w tym roku.
Aha, a co do tego „Harper’s Bazaaru”, to czy to prawda, że agentka mu kazała? 😯
PA jest artysta niezwykłym, totalnym:), rzec by można i pewno dlatego wzbudza skrajne emocje. Za kazdym razem czuję niemalże telepatyczna więź i to jest zawsze nadzwyczajne, kiedy jestem na jego koncercie.
Kalisz zaskoczył mnie dodatkowo niezwykłà ciszà auli, głęboka i pozwalajaca na prawdziwe skupienie I niemalże metafizyczne doznania.
PS jako amator i laik z ciekawoscia ” wsłuchuję” się perilstej dyskusji profów 🙂
Pojęcia nie mam.Pojęcie „kazać” i PA są zupełnie niekompatybilne.Skutek bywa odwrotny.
Zapalenie świeczki na rzecz „popracowania”bardzo wskazane.
„Tristan i Izolda” w TWON: to dziwna sprawa z Evelyn Herlitzius, bo to była bardzo fajna Ortrud w „Lohengrinie” na inauguracji sezonu w La Scali… Może po prostu Ortrud – tak, Izolda – nie.
Przepraszam, OrtrudA.
A może dziś po prostu nie była przy głosie…
No tak, w TWON musiała nie być przy głosie.
A Ortruda świetnie do niej pasowała wizerunkowo, wiele też dokładała grą aktorską. Po Kaufmannie ona dostała największe brawa, chyba nawet większe niż Pape (trzeba jednak dodać, że zabrakło wtedy chorej Anji Harteros w roli Elzy, więc trochę łatwiej było błyszczeć).
Drogi Witoldzie – dzięki za cytat z Kieślowskiego, którego nie znałem, ale który instynktownie wprowadzam w życie od lat. Gdy mnie tylko chandra najdzie oraz ogólna beznadziejność, pastuję buty sobie i żonie. Przechodzi jak ręką odjął.
A co do komedii, to moim zdaniem nie ma pytania, czy „powinna” nas uczyć. Uczy nas od Arystofanesa począwszy, drapiąc do krwi nasze wady, nasze pychy i nasze ślepoty, obnażając naszą kondycję. Cała sala ryczy ze śmiechu, a potem wychodzi Horodniczy i mówi wiadomo co.
Tragedia niesie pociechę. Komedia pokazuje świat takim, jakim jest naprawdę – a ponieważ jest nie do zniesienia, daje na koniec elegancki happy end w C-dur.
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Widzę, że w nocy PMK postawił wszystko na głowie 😯 Tragedia niesie pociechę, komedia pokazuje świat takim, jaki jest naprawdę 😯 😆
Na szczęście mamy Pobutkę i wszystko już jest z powrotem na swoim miejscu 😀
Niejeden Horodniczy na świecie. I niejeden model komedii czy tragedii. I całe szczęście, bo byłoby nudno.
LAW – witam jeszcze jedną przedstawicielkę PAUT – żeby tylko nam się jakaś sekta z tego nie zrobiła… 😀
A propos niczego – przypowiastka o pianiście i jego kotce.
http://www.agitatedcatmusic.com/biography/agitated/agitated.html
@Piotr Kamiński
No tak. Horodniczy, najlepiej Tadeusza Łomnickiego. Tu żeś odpalił z grubej rury. Oczywiście w tej sztuce mamy do czynienia z geniuszem we wszystkich punktach i aspektach.
@ Gostek
Nie pamiętam, czy przytaczałam już tu opowieść Grażyny Bacewicz o kotku, który nie znosił skrzypiec. „Gdy je brałam do rąk, zaczynał warczeć jak pies, a przy pierwszym wydobytym przeze mnie dźwięku z wrzaskiem uciekał pod szafę.
Nie mogłam się przecież zgodzić na to, aby kotek siedział ciągle pod szafą. Sprawa więc sama się rozwikłała. [tj. GB przestała grać]
Ale nasz kot był usposobienia despotycznego. Chciał mnie także zmusić do rzucenia pracy twórczej.
A wyglądało to mniej więcej tak: w czasie komponowania (przy fortepianie) zwykle zaczynałam sobie śpiewać czy raczej nucić (niektórzy kompozytorzy mają ten zwyczaj) – wtedy kot wsuwał główkę do pokoju i przeciągle miauczał patrząc mi wymownie w oczy”. Tym razem jednak kompozytorka nie ustąpiła 😉
Droga Pani Doroto – przecież pisałem już wyżej, co mam na myśli.
Wszystkie wielkie tragedie kończą się oczyszczeniem. To wiemy od Arystotela. Generalizuję, rzecz prosta i napewno niezbyt oryginalnie, ale zazwyczaj jest tak, że choć bohaterowie zginęli, zbrodnia została ukarana, a jutro maluje się dużo lepiej. Swiat znów stanął na nogi. Nawet w Tristanie oboje idą tam, gdzie chcieli pójść od samego początku.
Co Arystoteles napisałby o komedii, tego się nigdy nie dowiemy, bo księgę spalił pewien ślepy ponurak. Komedia nie zna catharsis. Happy end jest prawie zawsze arbitralnie wymuszony nagłym przypływem „dobrej woli” protagonistów. Po drodze jednak bohaterowie zostaną sponiewierani, wyśmiani, upokorzeni, ich żałosna, ludzka kondycja obnażona bez litości, przede wszystkim zaś – bez wzniosłości. Tylko rozum i rozsądek mogą nas uratować.
O tym właśnie mówi Horodniczy. Na tym właśnie polega wielkość i szlachetność komedii – i jej niepokojąca, gryząca dwuznaczność. Aż korci, żeby to „uporządkować”. „Cosi” jest tu doskonałym przykładem. Najpierw przez lata twierdzono, że to frywolna farsa. Potem, że „krwawa tragedia”. Albo zdyskwalifikować, albo uwznioślić. Tak jest prościej i bezpieczniej.
Ja tam nie wiem, czy Piotr rzeczywiście wszystko postawił na głowie. 😉 Funkcją katharsis było jednakowoż niesienie pociechy – oczyszczona, „obmyta” dusza jakoś łatwiej godziła się z okrucieństwem czy obojętnością świata, a wspólnota przeżycia dawała przynajmniej poczucie – że sięgnę tym razem do cytatu z Mleczki – „baranie, nie jesteś sam”. Ale pocieszająca była również komedia, która wszelkie problemy brała w śmiechowy nawias i mówiła „tak naprawdę nie takie to wszystko ważne i ciężkie, jak wam się wydaje” .
Dopiero pomieszanie gatunków i wprowadzenie elementów tego do tamtego (lub na odwrót) narobiło zamieszania. Neszczęsny widz zaczął być narażony na to, że w każdej chwili spod wesołego smutne może wychynąć, albo spod smutnego wesołe i całe podejście do katharsis trzeba będzie zaczynać od nowa, a na dodatek samemu pogłówkować, o co w tym wszystkim biega. Czyli rzeczywiście jak w życiu się zrobiło. 🙄
Znaczy, te Szekspiry różne nagrabiły, a my do dziś musimy się z tym borykać, nie mając żadnej gwarancji na przyjemną jednoznaczność. 😎
Jako człowiek starej daty, sam mam w uszach Horodniczego Jana Kurnakowicza. Ale z bazy Spatifu wynika, że on tę rolę ostatni raz zagrał w Warszawie w roku 1952, w Teatrze Narodowym Wojska Polskiego, gdzie mnie napewno nie było… Pewnie jakiś Teatr Polskiego Radia w takim razie.
Oj, Kierowniczko, ratunku! Kursywą miało być wyłącznie „wszystko”. 😳
W treści częściowo się łajznąłem z Piotrem – może nawet bardziej, niż w pierwszym momencie się wydaje, bo rozbieżność wydaje się dotyczyć głównie tego, co rozumiemy pod słowem „komedia”. 😉
Pasmo słyszenia kota dochodzi do kilkudziesięciu kHz, więc rozumiem, że dźwięk skrzypiec (bogaty w alikwoty) może być dla niego drażniący. Fortepian – hmm.
Jakby co, donoszę, że przynajmniej na dwóch kotach dźwięk fletu i gitary klasycznej (razem lub osobno) nie sprawia jakiegoś szczególnego wrażenia.
No to mówimy o pewnym określonym typie komedii. Takim już najklasyczniejszym z klasycznych.
Cosi w pewnym sensie takim typem jest. I oczywiście prędzej jest frywolną farsą niż krwawą tragedią, bo gdzie niby ta krew? Ale są tu wątki, które komediowe nie są.
Zastanawiała mnie zawsze postać Despiny. Tej zarazem służącej i niby-feministki, która gra na dwie strony, jednocześnie będąc narzędziem Don Alfonsa. W finale zostaje potępiona, i to właśnie Alfonso ją potępia. Za co? Za to, że wypełniała jego polecenia – jego, który cynicznie wymyślił kompromitację czterech osób? Wykonał to jej rękami, więc to ona ma odpowiadać. Ale może zawiniła także tym swoim „feminizmem”?
Bobiku Drogi,
Wstrzykiwanie jednego do drugiego to nic nowego, w gruncie rzeczy. Już pierwsza scena Orestei ma charakter jawnie komiczny, innych przykładów nie brak. Nawet u Moliera raz po raz ocieramy się o tragedię, a Corneille oberwał właśnie za dwuznaczność pierwszego Cyda. W jego dwóch późniejszych, genialnych i nieznanych w Polsce tragediach mamy albo kąpiel we krwi (Horacjusze), albo Łaskawość Augusta (Cynna). Z Wielkich, tylko Racine jest jednoznacznie, czysto tragiczny pod pustym niebem, choć nawet i on ratuje w finałach, co się jeszcze da ocalić.
Co nie zmienia faktu, że choć w tragediach Szekspira aż się roi od klownów, koniec jest zawsze zgodny z greckim ideałem, nawet tak melancholijny koniec, jak w Lirze.
A jedyna pociecha, jaką niosą wielkie komedie brzmi chyba „nie bierzmy tego tak tragicznie”. Na więcej nie można liczyć. Happy end nie jest z tego świata. Nawet szczęśliwe pożycie Gucia z Anielą potrwa tyle, ile potrwa…
Gdzie Alfonso „potępia” Despinę? I w ogóle – gdzie Despina zostaje „potępiona”? Nigdzie niczego takiego nie widzę. Po ujawnieniu prawdy, Alfonso więcej się do niej nie zwraca. Tylko chłopcy drwią z niej sobie w jednej kwestii, a ona we własnej partii wplecionej w zespół przyznaje „jak nabierałam innych, tak i mnie nabrali”. Nikt tu nikogo nie potępia i nikt zresztą nikogo nie „kompromituje”. Stary cynik pokazał idealistycznym żółtodziobom, jak jest naprawdę. Klasyczne, komediowe okrucieństwo.
Pieseczku, już poprawiłam. Sorry, ale jak zwykle robię dziesięć rzeczy naraz i co jakiś czas tylko rzucam tu oczkiem 🙂 A i tak muszę zaraz wyjść – tfu, w tę śnieżycę… 🙁
Partytury Cosi nie mam czasu w tej chwili szukać, ale znajdę, o co mi chodzi. No i oczywiście to bujda na resorach, że „tak jest naprawdę”. Może tak być, ale przecież nie musi. Komedia nie oddaje życia, lecz przerysowuje i przesadza.
Poza tym Bobik ma rację, że gatunki się przemieszały. Na tym chyba polega nieporozumienie, które jest przedmiotem tej rozmowy.
# Element katharsis istnieje w tragedii, komedii, religijnych rytualach; wysmiewanie strachu przed wladza poprzez komedie absurdu moze byc bardziej katarktyczne niz ciezar tragicznego fatum. Czy mowa o katharsis jako skutku czy jako o elemencie struktury sztuki teatralnej?
# Komedia i tragedia moga mowic o tym samym, rozniac sie jedynie zakonczeniem (Cosi fan tutte i Procris).
# Czy komediowy konwenans „Komediowa kondycja mężczyzny – to być rogaczem. Komediowa kondycja kobiety – to być kokietką” (PMK) nie dyskwalifikuje roli tego rodzaju komedii jako przekazu dydaktycznego?
W sprawie kotow, czy to juz bylo?
http://www.youtube.com/watch?v=Zu2IkeN-LyQ
Zanim sie uporalam z Kapciem, wyszly rozne lajzy 🙂
Jak to naprawdę było w starożytności zapewne do końca nigdy się nie dowiemy, no ale przez jakiś czas panowało przekonanie, że oni to gatunki rozdzielali, więc tak jest „słusznie”. Ale odkąd na czystość gatunkową w praktyce machnięto ręką, doszukiwanie się jej w utworach albo stawianie takiego wymagania straciło sens. Dla mnie zresztą i w życiu tragedia najczęściej bywa komedią podszyta oraz vice versa, więc czemu nie miałoby tak być na scenie? 😉
I nie lekceważyłbym pociechy płynącej z uświadomienia sobie, że nawet w momentach tragicznych da się znaleźć coś, z czego można się uśmiać. Czasem to właśnie jest jedyną możliwą pociechą. Która zresztą odczucia tragiczności wcale nie likwiduje ani nie unicestwia. Czyli znowu wracamy do materii pomieszania. 😉
Bardzo dziękuję zabieganemu Kierownictwu za naprawienie mojego niedbalstwa. 🙂
lisku – grałam kiedyś tego Coplanda! 😀 😀 😀
I nie lekceważyłbym pociechy płynącej z uświadomienia sobie, że nawet w momentach tragicznych da się znaleźć coś, z czego można się uśmiać.
Że niby nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście? 🙄
http://www.roflcat.com/images/cats/Tragedy.jpg
Hoko, piekne polaczenie tematow! 😆
Bobiku – ja właśnie o tym, że jedyną pociechą jest śmiech. I że innej w ogóle nie ma.
Lisku: ja oczywiście schematyzuję. Kompromitacja komicznego (zwłaszcza potężnego) wroga w rodzaju Malvolia, czy Beckmessera, zawiera oczywiście elementy „catharsis”, ale w skromnym, kameralnym wymiarze, bez fatum i bez metafizyki. W jakiejś mierze to pochwała prywatnej inicjatywy: dawaj sobie radę sam, a Bóg Ci pomoże…
Nie sądzę, żeby takie (wybiórcze, ale w świecie komedii bardzo rozpowszechnione) zdefiniowanie komediowej kondycji Męża i Niewiasty ujmowało cokolwiek dydaktycznej naturze i roli komedii. Nawet przeciwnie, skoro jednym z przykazań komediowych jest zawsze „poznaj samego siebie”, żyj w zgodzie ze swoją naturą. Tak już mamy w naszej kulturze, że zdradzony mąż jest komiczny, a zdradzona kobieta – tragiczna (tu by się antropolog przydał, bo ja wysiadam). Komedia uczy Arnolfów, Malvoliów i Falstaffów, by się pogodzili z prawdą o sobie.
A co do Cosi, to trudno się zgodzić z Panią Dorotą. Komedia zaczyna się od wielkich deklaracji miłosnych wygłaszanych na odległość przez pyszałkowatych gówniarzy i sfrustrowane turkawki. Kończy się miłosnymi duetami. Alfonso pokazał im różnicę między miłością wymyśloną – i prawdziwą, uzmysłowił, że nic nie jest równie kruche i ulotne, jak wieczna miłość. Czyli pokazał im – jak jest naprawdę, a nie w bajkach.
Hoko, myślałem raczej o własnym nieszczęściu. Nie dalej jak wczoraj urwał mi się taki dzyndzel od konserwy. 😥
Ale na myśl, że moim ludziom pewnie się nie będzie chciało szukać otwieracza do konserw i po najmniejszej linii oporu wyjmą z lodówki wątróbkę, roześmiałem się szczerym, radosnym, pełnym pociechy śmiechem. 😈
U licha, wieczna nie wieczna, pewnie że miłość jest ulotna, jak całe nasze życie. Ale jak mi ktoś powie, że MUSI się zdradzać, to się każę mu puknąć w czoło. Ile ludzi, tyle kombinacji, są też tacy, którzy zdrady nie potrzebują do szczęścia.
I teraz już niestety naprawdę muszę lecieć… ryzykując, że powrócę w formie bałwanka śniegowego 🙁
Łajza coś dziś nadaktywna, nawet jeszcze zanm się zdąży napisać. 😯 Bo właśnie też chciałem o tym, że pociechę – aczkolwiek nie tyle happyendową, co „rozłożoną na całość” – może dawać w komedii również poczucie możliwości bycia chociaż do pewnego stopnia tzw. kowalem swego losu. Taki bohater tragiczny zostaje postawiony w sytuacji bez wyjścia i z góry wiadomo, że jak by nie podskakiwał i tak od fatum po nosie dostanie. A w komedii sprytem i główkowaniem ktoś może tak zamotać, że tragiczny koniec zostanie przynajmniej odsunięty w czasie. No a wiadomo – co z oczu, to i z serca. Można się choć przez chwilę łudzić, że fatum poszło na bezrobocie. 😉
Patrzcie, jakie „kfjatki” rosną w Internecie…
http://muzyka.onet.pl/publikacje/nie-taki-swiety,3,5436774,wiadomosc.html
😯
Jeszcze o kotach i instrumentach
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=1vpz6iEhkYc
Nie podoba się Kierownictwu ten odważny i demaskatorski portret Jana Sebastiana Bacha? 😉 Może podsumujmy: kazirodca, pijak, dzieciorób, nożownik, z zamiłowaniem rozsiewał wirusy, na które sam był odporny, aaa… i jeszcze kompozytor.
Dopiero mogłam przesłuchać kiciusia w duecie z akordeonem. Boski! 😀 Artysta nawet przez sen 😉
A tu śpiewa kuzyn Bobika 😀
http://www.youtube.com/watch?v=-1gtaSP3yIY
To ja mam tak samo, jak gdzieś rzępolą na wstydzie. Tylko wychowanie powstrzymuje mnie przed wyciem. 😎
Ale musicie przyznać, że mój kuzyn w śpiew wkłada wiele więcej wysiłku i serca niż jakikolwiek Kot. 😈
Czy Państwo też przemywali z niedowierzaniem uszy słuchając dzisiejszej transmisji z FN ? Dawno nie byłem świadkiem tak żenującej chałtury – zastanawia mnie kto oklaskiwał Irlandczyków…
Koncert dedykuję wszystkim utyskującym ostatnio na jakość krajowych zespołów orkiestrowych.
Ja to bym chciała zobaczyć WW, co robi, kiedy rzępolą na wstydzie… 🙄 😛
Znów nie zrobię wpisu, tym razem z ogólnej oklapłości. Dziś było niezgorzej. Grała Camerata Ireland pod kierownictwem Barry’ego Douglasa. Kiedyś przyjeżdżał tu jako młody obiecujący pianista, teraz jako nobliwy, z lekka posiwiały pan, który jednak nadal bardzo lubi grać. Bo trzeba mieć zdrowie, żeby w jednej części wykonać: II Koncert Beethovena, dwa kawałki Fielda we własnej instrumentacji, I Koncert Beethovena i wreszcie Intermezzo E-dur op. 116 nr 4 na bis:
http://www.youtube.com/watch?v=2NUmyw9UpEk
A w drugiej części poprowadzić Jowiszową (spokojnie, bez ekstrawagancji – ujmujące to było) i Oh Danny Boy na bis.
Ale skończyło się dopiero teraz, więc już padam.
No proszę, jaka rozbieżność zdań.
Wybitne to z pewnością nie było. Ale nie było też żenującą chałturą. Ot, orkiestra prowincjonalna, której jednak coś się chce. W przeciwieństwie do niektórych polskich orkiestr prowincjonalnych… 🙁
Jeszcze tylko dziś można wziąć udział w głosowaniu. http://www.gramophone.co.uk/HallofFame Sama nie wiem, co o tym myślę. 🙄 Co jest najlepszym dowodem na to, że najwyższy czas spać.
Pobutka.
i dobutka na rozruszanie 🙂
Paw roztacza ogon do gitary Paco – trafione w dziesiątkę 😀
To jeszcze wczorajszy Danny Boy:
https://www.youtube.com/watch?v=VKrp8igRV3c
Z tymi Irlandczykami w ogóle ciekawa sprawa, taki muzykalny naród, a jak przychodzi do wymienienia kompozytorów, to tylko… Field.
Bobiku, myślę że różnica w stylach nie pozwala na bezpośrednie porównanie. Twój kuzyn to falset bohaterski. Koty raczej mruczando w stylu cool – jakby Leonard Cohen może 🙄
Pod irlandzkich jeszcze można od biedy Baxa podciągnąć…
😀
A jutro w filharmonii grają Antona. Może kto chce zaproszenie? 😉
Oj oj, dziękuję, nawet nie wiedziałem…
Nie wiem, czy zdążę. Jeźlikto chętny, to proszę
To o wpół do ósmej.
Na razie się oddalam 🙂
Paw demonstruje gesty flamenco 🙂 🙂
Poprosiłbym Panią Kierowniczkę ale nijak nie zdążę dolecieć ..
O, to udało się wylecieć 😀
Pani Doroto
Szaleni naukowcy bezczelnie poruszają sie po terenie zarezerwowanym dla Pani i próbują duszę rozłożyć na czynniki pierwsze. Próbowałem interweniować, ale sam nie dam rady. Proszę o pomóc.
Teraz to ja się zaczynam bać o stan ducha Maestro : „Nie czuję się odmieniony, ale jest dużo ciężej grać. Zakosztowało się troszeczkę wolności i wróciło do więzienia, bo granie na fortepianie jest jak więzienie.”
Więcej tutaj http://www.gloswielkopolski.pl/artykul/784837,piotr-anderszewski-w-kaliszu-powrot-wieznia-muzyki,2,id,t,sg.html#galeria-material
Hm… z tym więzieniem to akurat jakby nic nowego, od lat Maestro takie rzeczy wygaduje i nigdy do końca nie wiadomo, czy to całkiem serio. Ale koncertowy kierat ma w sobie coś z więzienia i nietrudno to zrozumieć. Stąd częste odwoływania koncertów np. u Marthy albo Zimermana.
Witoldzie – ależ proszę się nie przejmować, jak ktoś pisze bzdurki, to na własny rachunek 😉