Jak było w Kaliszu

Jedno jest pewne: było ciekawie. Ale temu się nikt chyba nie dziwi, skoro wiadomo, że chodzi o recital Piotra Anderszewskiego. Dlaczego właśnie w Kaliszu? Okazuje się, że dlatego, że to tu można było szybko i bez kłopotu wstawić taką pozycję w program sezonu. Sala Wydziału Artystyczno-Pedagogicznego UAM, w której odbył się koncert, była wypełniona do swoich ok. 350 miejsc; był niemały desant z innych miast, z Warszawą i Łodzią na czele (ale także np. Poznaniem), były też dzieci ze szkoły muzycznej – bardzo się chwali.

Pianista chciał przy tej okazji ograć dość świeże jeszcze punkty swojego repertuaru: Fantazję op. 17 Schumanna i drugi z cyklów utworów fortepianowych Janačka Po zarostlém chodníčku (Zarośniętą ścieżką). Otoczył je Bachem, jednymi z tych suit, które grywa od dawna. Zaczął Suitą francuską G-dur, która najwidoczniej była „na rozegranie”: grał troszkę tak, jakby chciał powiedzieć: spróbuję to zrobić jeszcze jakoś inaczej. Dużo było różnych nietypowych akcentów czy zmian artykulacji w stosunku do tego, co robił z tym utworem kiedyś, chwilami wprowadzanych jakby na siłę. Dopiero końcowy Gigue miał już w pełni charakter „anderszewski”.

Fantazja – przyznam szczerze – zaskoczyła mnie, a nawet w pewnym sensie zbulwersowała. Pamiętam, jak pianista powiedział po nagraniu pamiętnej, genialnej płyty z Schumannem coś takiego, że aby dobrze wejść w jego muzykę, należy zapoznać się z jego szaleństwem. Coś w tym oczywiście jest (właśnie w przerwie rozmawialiśmy o tym z Dominikiem Połońskim, który też dokładnie to samo mówi o graniu Schumanna) i jest to w pełni adekwatne do dzieł z późniejszych okresów twórczości, zwłaszcza takich jak Gesänge der Frühe. Natomiast do Fantazji takie spojrzenie moim zdaniem raczej nie pasuje, to utwór stosunkowo wczesny, pełen młodzieńczych, romantycznych porywów. Pierwsza część jest właściwie takim porywem, głosem desperacji po rozstaniu z ukochaną Klarą; część II jest epicką, jasną, bohaterską, triumfalną wręcz opowieścią, a zdumiewający, nagle spokojny finał jest jak odpoczynek po boju i nagłe słońce wychodzące po burzy. Anderszewski zrobił z tego wyraz jakiejś dziwnej udręki: porywy pierwszej części były jakby czymś sztucznym, odgrywaniem gestów, które w gruncie rzeczy są puste; druga część była jakimś ponurym teutońskim marszem, a finał w tym kontekście zupełnie nie pasował. Przynajmniej taki był mój odbiór: odczytanie wczesnego Schumanna przez późnego budziło we mnie sprzeciw. Ale cóż, artysta ma taką wizję i ma do tego prawo. Wizję bardzo bolesną, która chyba więcej mówi dziś o nim samym niż o kompozytorze.

Z Janačkiem inaczej: już od dawna wiadomo, że ta „przyrodnicza”, przymglona i w gruncie rzeczy depresyjna muzyka jest absolutnie w typie Anderszewskiego. Tak było w niegdyś przezeń wykonywanych utworach: fortepianowym cyklu We mgle czy Sonacie skrzypcowo-fortepianowej; tak jest i w tym. Druga część koncertu zaczęła się więc już czymś bezsprzecznie znakomitym, a zagrana na koniec Suita angielska g-moll Bacha była już po prostu perfekcyjna. Podobnie jak zagrana na bis Sarabanda z Partity B-dur (pomyślałam sobie z żalem, że kiedyś powtórzyłby całą pierwszą suitę, ale chyba z tym skończył…). Ciekawostka: Bacha pianista ostatnio grywa na krześle z oparciem.

Mimo wszystkich kontrowersji, a właściwie nawet w jakimś sensie i dla nich warto było być na tym koncercie.