IV Symfonia

Nie, nie będę tu pisać recenzji z koncertu, na którym nie byłam (bywali tacy krytycy, ja do nich akurat nie należę), choć skoro recenzuje się płyty będące nagraniem live z koncertu, to właściwie czym to się różni od recenzji z transmisji? Ale chcę tym razem powiedzieć dwa słowa o najważniejszym utworze tego wieczoru. Bo że brzmienie i sprawność tej orkiestry są wspaniałe, już miałam też okazję przekonać się na żywo – w styczniu w Londynie.

Wówczas grano również Muzykę żałobną i wydaje mi się, że wczorajsza interpretacja była bardziej żywa – widać zespół zaprzyjaźnił się już z utworem. Oczywiście pięknie zagrał Koncert wiolonczelowy Truls Mørk, który jest bardzo emocjonalnym artystą, a to bardzo tu pasuje. Prześliczny Ravel (w Londynie miałam jeszcze większą dawkę) – no i IV Symfonia, do której zmierzał cały program.

Podczas przerwy w transmisji został odtworzony m.in. fragment wywiadu radiowego, jaki Andrzej Chłopecki przeprowadził z Lutosławskim na temat tego utworu. Ogromnie mi się spodobało, kiedy Chłopecki zaczął tak trochę po omacku o formie dwuczęściowej, na co kompozytor, że tu wcale nie ma takiej formy. „Bo nie chciało mi się pisać po raz kolejny tego samego”. Właśnie taki był w tych czasach, rozbrajająco filuterny. Przypomniało mi to historyjkę, którą już tu chyba opowiadałam, ale przypomnę: na spotkaniu ze studentami we Wrocławiu, podczas Wratislavii (to była, jak się okazało, ostatnia jego wizyta w tym mieście), kompozytor najpierw się wypowiedział, a potem padła prośba o pytania z sali. Wszystkich zatkało, dopiero po dłuższej chwili odezwał się nieśmiało jakiś chłopaczek: „To ja mam takie osobiste pytanie, jak pan profesor wypoczywa?”. Lutos na to: „Wie pan, ja właściwie już od lat nie pamiętam, co to znaczy wypoczynek. Ale kiedy byłem młodszy, to lubiłem żagle. I właściwie nadal mógłbym to robić, ale mi się nie chce„. Mało nie pękłam wtedy ze śmiechu. On był wciąż sprawny, na estradę wbiegał zamiast wchodzić, głos miał młodzieńczy do końca.

No i w tym kontekście ta symfonia. Agata Kwiecińska podczas zapowiedzi stwierdziła, że jest ciekawa, jak publiczność odebrała ją podczas prawykonania, bo zaskoczenie musiało być duże. Służę relacją – bo tam byłam. Polskiego prawykonania dokonał NOSPR pod Antonim Witem w 1993 r. w Studiu jeszcze wówczas S-1, z kompozytorem na sali. Było to zresztą bardzo przyzwoite wykonanie.

Oczywiście zaskoczenie od początku. W moim przypadku: po raz pierwszy miałam wrażenie, że mam do czynienia z twórczością późną, choć u 80-letniego kompozytora to nie powinno zaskakiwać. Ale mam tu na myśli pewien specjalny rodzaj refleksyjności i, by tak rzec, jesiennej urody tej muzyki. Coś jak w ostatnich kwartetach Beethovena czy sonatach Schuberta. To jest tak rozśpiewany utwór, jak chyba żaden poprzedni. Podkreślone to jest powracającym często statycznym tłem, akordem, na którego tle rozwijają się melodie. To jest co jakiś czas przerywane – jak to Lutosławski określał – interwencjami innego charakteru, ale potem znów wraca.

Pisząc wówczas recenzję do „Gazety Wyborczej” zatytułowałam ją Niekończąca się melodia. Mój (i Lutosławskiego) przyjaciel śp. Tadeusz Kaczyński powiedział wtedy, że kompozytor na pewno bardzo się z tego tytułu ucieszy, bo przez lata całe marzył o tym, by być postrzegany jako melodysta. Cóż, nie spytałam go o to nigdy.