Więcej kultury w sztuce
Rozdano Gwarancje Kultury, przyznawane przez TVP Kultura. Ich zasady różnią się od tych, według których przyznaje się Paszporty „Polityki”. Tam może zostać laureatem ktoś bardzo już uznany, w przeciwieństwie do nagrody naszego pisma, która przeznaczona jest dla młodych obiecujących. Dlatego Piotr Beczała właściwie już od początku był poza naszym zasięgiem, bo już był za wielki, zaś TVP Kultura mogła go nagrodzić – tak się wspaniale złożyło, że mógł do nas przyjechać i Gwarancję, czyli mały telewizorek z napisem TVP Kultura, odebrać.
Odbierając ją wsiadł na swojego konika (który jest też konikiem regularnie galopującym po tym blogu), wypowiadając postulat: więcej kultury w sztuce. Później wytłumaczył krótko, że ma na myśli – ze swego punktu widzenia – inscenizacje operowe, które dziś nazbyt często pozbawione są nie tylko kultury, ale i sensu. Zamieniliśmy potem kilka słów – on jest zdania, że przyczynić się do zmiany sytuacji mogą śpiewacy, którzy po prostu odmawialiby grania w takiej inscenizacji, gdzie muszą niezgodnie z treścią oryginału przykładowo gwałcić kogoś, przebrać się za szympansa czy udawać ćpuna, bo tak się akurat podoba reżyserowi i tzw. dramaturgowi. Miejmy nadzieję, jak też nadzieję ma nasz wielki tenor, że taka akcja ze strony solistów odniesie skutek. Niestety, wielu z nich boi się odmówić roli ze względu na dalszą karierę…
Drugą nagrodą z naszego kręgu jest Gwarancja Kultury w dziedzinie menedżera kultury dla Violetty Łabanow, kierującej fundacją Muzyka Jest Dla Wszystkich zajmującą się edukacją muzyczną, inicjatorki rozmaitych wspaniałych, nieraz tu opisywanych projektów edukacyjnych ze Smykofonią na czele. Ogromnie cieszę się, że TVP Kultura doceniła tę kandydaturę, zwłaszcza, że sama osobiście ją nominowałam. Viola ma wciąż nowe pomysły, więc opowiedziała mi właśnie o kolejnym: właśnie niedługo ma się odbyć konferencja dla nauczycieli muzyki o muzyce pop. Bo to naprawdę trudna sprawa: zwłaszcza starsze pokolenie nauczycieli jest przekonane, że ten typ muzyki jest gorszy i w ogóle nie powinien być przedmiotem nauczania.
Dużo było w tym roku nagród muzycznych, bo też i jedną z Supergwarancji dostał w tym roku – jak u nas Kreatora Kultury – Krzysztof Penderecki. Druga była też muzyczna: dla Esy-Pekki Salonena, któremu została ona wręczona, gdy był w Warszawie. Co zaś do kategorii muzyki lżejszej, nie jestem specjalnie zwolenniczką albumu Warszawa w wykonaniu Stanisławy Celińskiej z zespołem, w opracowaniu Bartłomieja Wąsika, bardziej cenię naprawdę niesamowitą robotę Piotra Orzechowskiego, czyli Pianohooligana, przy płycie Eksperyment: Penderecki. Ale on ma jeszcze czas.
Komentarze
Pobutka.
PAK-u,
odwzajemniam przekazane mi wczoraj ukłony. Z przyjemnością. No i smętną konstatacją, że przerwy w koncertach zbyt krótkie są, by zdążyć wykłapać co się chce, by dopaść każdą znajomą twarz, że o prostej obserwacji ludu przybyłego nie wspomnę. A po koncercie – i to jest okropny obyczaj, powiem to bez ogródek – wszyscy zmykają do domów.
Niechże i ja raz jeszcze „wsiądę na mojego konika” : choć Pan Piotr ma oczywiście rację, to obawiam się, że sami śpiewacy nie wystarczą. Jak słusznie wspomniała Pani Dorota, obawiają się bryknąć, żeby nie dostać wilczego biletu – a przeciwko temu największy talent dzisiaj nie podziała.
Kaufmann, jeden z niewielu, którzy naprawdę nic nie „muszą”, zaśpiewał w trzech produkcjach Lohengrina (Monachium, Bayreuth, La Scala) o różnym stopniu okropieństwa wprawdzie, ale wszystkich nieudanych i wszystkich sprzecznych z materią dzieła – ale zaśpiewał, bo chciał się pokazać w tej roli na największych scenach. Przykłady można by mnożyć.
Konieczny jest solidarny opór całego środowiska muzycznego, od dyrygentów poczynając, przede wszystkim dlatego, że to oni powinni stać na czele teatrów operowych, a już przynajmniej mieć tam decydujący głos we wszystkich kwestiach artystycznych. Tego nawet dowodzić nie trzeba, historia tego dowiodła w praktyce.
Póki się muzycy nie ruszą i nie odbiją opery, nic się tam nie zmieni. Pytanie tylko, co zobaczymy, kiedy już przegalopuje po niej to stado bawołów i kurz opadnie.
Dzień dobry,
wiedziałam, że PMK podejmie temat 😉
Ja dodam jeszcze jedno niebezpieczeństwo: że niektórzy śpiewacy są już zainfekowani „okropieństwami” i jak ich nie ma, to już im czegoś brak, już się nudzą. Coś mi się wydaje, że taki jest casus np. Mariusza Kwietnia, który już – jak sam ze swadą opowiada – dawał się zatrudnić w tylu, w tym okropnych, wersjach DG…
Poza tym trudno mi sobie wyobrazić jakąś zorganizowaną (i skuteczną) akcję środowiska muzycznego 😈
Mnie też (sobie trudno wyobrazić). A Pani obserwacja (o infekcji) jest oczywiście słuszna. W końcu to Bartoli zaprosiła do Salzburga tych dobrze znanych panów, a potem zaśpiewała w ich Cezarze.
Ale to nie zmienia faktu, że tylko to mogłoby coś zmienić, gdyż opera jest dzisiaj, po prostu, zagrożona. Zamiast lekarstw i witamin (czyli żmudnej i długometrażowej pracy u podstaw), molierowskie konowały aplikują jej strychninę.
A z tą infekcją to szersza sprawa. Jest to tzw. „syndrom Prousta”. Od ponad stu lat krytycy i publiczność żyją w strachu : wolą przejść do „historii głupoty” za chwalenie szmelcu, niż za przegapienie arcydzieła.
Piotra Orzechowskiego nie słyszałem. Dobry jest. Penderecki to nie wiem, są tylko jakieś kawałeczki na jutubie, ale „Straight, no chaser” to owszem, bardzo. Za więcej, jak mówią w mojej okolicy. 🙂
Dziń dybry. Pozwolę sobie zauważyć, że udziwniacze jednak spełniają pozytywną rolę. Na stu hochsztaplerów trafi się jeden, który stworzy nowe perspektywy. Których być może by nie stworzył, gdyby nie zachęta ze strony tych stu pozostałych. Niestety my musimy cierpieć w imię przyszłych pokoleń, pocieszając się tym, że inni też w ten sposób cierpieli dla nas (np. podczas premiery „Le Sacre du printemps” i stu innych, mniej wybitnych premier). Te przyszłe pokolenia, dla których się poświęcamy też będą. W zamian możemy posłuchać Lutosławskiego i Braxtona, a nie tylko tysięcznych kopii Vivaldiego i Armstronga.
Tego Pendera bardzo fajnie zrobił. Przełożenie na fortepian (z minimalną ilością elektroniki, raczej preparowany) utworów typu Anaklasis to naprawdę duża sztuka.
Melo, ale my nie o takich udziwniaczach, którzy robią coś nowego, od siebie. Takich zawsze szanujemy.
Chodzi o takich, którzy podpierają się wielkimi dziełami z przeszłości, żeby zademonstrować… co zademonstrować? W wielu wypadkach nawet już nie tyle swoje pomysły, lecz swój brak pomysłów 👿
Obawiam się, niestety, że właśnie pogląd wyłożony przez Melo – stwarza sytuację, w której hochsztaplerzy czują się całkowicie bezkarni. Oczywiście, większość z nich sama w to nie wierzy, ale zawsze mają pod ręką transparent z napisem „potomność nas zrozumie”. A to teza nie do obalenia, bo ta potomność jest odpowiednikiem słynnego szyldu „jutro golimy za darmo”.
Sztuka nie jest „dla potomnych”. Wbrew post-romantycznej legendzie, nigdy taką nie była. To nieprawda, że prawdziwy artysta jest niezrozumiany, skutkiem czego umiera z głodu i suchot na przeciekającej mansardzie. Mozart miał pecha, ale jego przypadek niczego nie dowodzi. My się wcale nie musimy męczyć. Wystarczy wyjść i bardzo mocno trzasnąć drzwiami. Ale do tego trzeba mieć odwagę – pomylić się, jak się mylili ci, co się awanturowali na prawykonaniu Swięta wiosny, wygwizdali Carmen i kpili z Peleasa.
Mało powiedzieć, że się z nimi nie zgadzam, ale to moi bohaterowie.
Mozart nie miał pecha, tylko nie umiał kontrolować płynności finansowej. Poza tym zgoda. 😉
Ja akurat nie o kasie, choć z tym były znane problemy (zarabiał całkiem nieźle), ale o okolicznościach śmierci i pogrzebu, z czego się potem lepi legendy. I z tym dopiero musimy się męczyć.
Awantury podczas prawykonania „Święta Wiosny” omal nie doprowadziły Strawińskiego do załamania. Rossini pod wpływem krytyki zawiesił swoją twórczość na kilkadziesiąt lat. Artyści to najczęściej nie są politycy ani bokserzy i szkoda by było gdyby takie przypadki zdarzały się częściej:
http://www.youtube.com/watch?v=8gPSc5kByFQ
Nie chodziło mi więc tylko reżyserów (bo ta gałąź sztuki mogłaby dla mnie zatrzymać się w rozwoju) przerabiających uznane dzieła na swoją chorą modłę ale o szersze zjawisko. Panie Piotrze, nie napisałem, że „potomność ich zrozumie”. Powiem więcej, napisałem że potomność o 99% (dokładniej, o 99,01%) zapomni.
Można oczywiście zapytać dlaczego takim kosztem? Dlaczego na jednego hochsztaplera nie przypada jeden wybitny i 1/10 geniusza? Odpowiedź znał już Witkacy: albo kilo ryb, albo kilo szyb. Jeżeli kulturę wspiera telewizja czyli medium masowe, a w dodatku telewizję opłaca państwo według widzimisię swoich funkcjonariuszy to nie może być inaczej.
PS. Trzaskać drzwiami przy wyjściu nie wypada, jeżeli jest się gościem. Chyba, ze gospodarz będzie zachowywać się jak John Zorn.
Jest tylko taki problem, że Strawiński żył, widział to i mógł sobie zareagować, jak zareagował. Mozart nie żyje, więc nie przyjdzie i nie da w mordę. Zatem, jak już nieraz mówiliśmy, niech reżyser znajdzie sobie żywego kolegę kompozytora, niech ułożą operę, nie musi być o starożytnych Grekach, może być o współczesnych, na przykład Utracone zasiłki socjalne i razem, że się tak wyrażę, niech się spuszczą na potomność, a co to mnie obchodzi?
A Bizet umarł w trzy miesiące po klęsce Carmen. I co z tego? Verdi przeżył kilka strasznych klęsk, najgorszą po drugiej operze, zresztą lichej, po czym o mało nie złamał pióra – ale nie złamał i pisał potem arcydzieła przez 50 lat.
Rossini zresztą wcale nie rzucił komponowania „pod wpływem krytyki” (skąd ta legenda?), ale dlatego, że miał dość (przeciętnie po dwie opery rocznie przez prawie dwadzieścia lat – był wykończony), a do tego zmieniła się władza w Paryżu, a Ludwik Filip ciachnął wydatki na kulturę i odebrał mu pensję.
Jeden by tak, drugi by tak. To z talentem nie ma nic wspólnego, zależy od odporności psychicznej delikwenta. Czy to jest powód, żeby wszystkich na dzień dobry zagłaskać na śmierć? Myślę, że skuteczniejsze są metody Panny Migotki (wobec przebiśniegu) i Czarnej Wróżki (wobec Różyczki) : odrobina trudności i cierpienia nie zaszkodzi, byle z tym nie przesadzić.
—> Wielki Wódz … Myślę, że warto byłoby poznać najpierw zdanie Mozarta na temat współczesnych wersji „Don Giovanniego”. A o Strawińskim pisałem coś innego: gdyby bohaterowie Pana Piotra występowali w większych ilościach, to być może kompozytor spaliłby partyturę, choć na szczęście chyba do wrażliwców się nie zaliczał.
—> Piotr Kamiński … Co z tego, że umarł Bizet? Np. to, że już nic więcej nie stworzył, a poza tym szkoda chłopa. O wyczerpaniu Rossiniego nie wiedziałem, a pensję stracił jednak „pod wpływem krytyki”. No i uparcie przeinacza Pan moje słowa. Nie pisałem, żeby zagłaskiwać na śmierć, tylko żeby cierpieć mniej ostentacyjnie – czuje Pan różnicę?
Melo, czy problem napewno w telewizji? Mezzo jest w tej chwili chyba waznym medium kultury?
Witam MARZYCIELI! Ciekawa jestem, czy ten ewentualny bunt naszych śpiewaków, kompozytorów (aktorów także) wesprą ci, którzy o kulturze piszą? Chętnie przeczytałabym wywiad na ten temat z kimś, kto akceptuje, a nawet chwali, to, co się dzieje m.in. na operowych scenach Pozdrawiam
Zaraz, chyba mnie Pan źle zrozumiał: jeżeli mówię o „bohaterach”, to mam na myśli wyłącznie ich odwagę i bezkompromisowość. Żyjemy w czasach, które bezkompromisowość wyniosły nieledwie do rangi religii (hochsztaplerów sławimy właśnie za niezwykłą zuchwałość i oryginalność), tępiąc jednocześnie wszystkie przejawy myślenia „out of the box” (bo te zuchwałe i oryginalne produkcje są wszystkie do siebie podobne i cuchną przeraźliwym banałem, a próby odmiany paradygmatów tępi się bezlitośnie). Tamci mieli przynajmniej odwagę swoich konserwatywnych przekonań i hałaśliwie je wyrażali. Dzisiaj nie ma nic bardziej zmieszczaniałego, niż rzekoma awangarda i nie ma o nic awantur. Z tego właśnie drwił Mrożek w Tangu, o czym wspominałem.
A co do Bizeta – nikt bardziej nie rozpacza nad jego przedwczesną śmiercią, niż ja. Ktoś, kto w mozartowskim wieku napisał Carmen, mógł później dokonać cudów. Chcę tylko powiedzieć, że jego przypadek niczego nie dowodzi, nie stanowi żadnej reguły, a już napewno – nie nakazuje trzymania artystów pod pierzyną. Przy czym wcale nie twierdzę, że Pan to zaleca.
Odebranie Rossiniemu pensji nie miało nic wspólnego z krytyką. Państwo francuskie obcięło wtedy budżet takich pensji o 70%, nikt osobiście w Rossiniego tu nie godził.
Przepraszam, jeśli źle zrozumiałem Pańskie słowa, uważam jednak, że rację miał pewien francuski autor, który pisząc o pewnym wielkim, ale swego czasu bardzo zachłannym artyście, kpił sobie, że „jego zdaniem państwo francuskie powinno mu zapłacić za wszystkie krzywdy, jakich Mozart doznał od arcybiskupa Colloredo”.
Nie brak przedstawicieli „sztuki niezależnej”, którzy niezależność wyraźnie podzielili tak : stuprocentowa niezależność od wszelkiej krytyki, stuprocentowa zależność od kasy państwowej.
A w ogóle – we wszystkim „znać proporcją”.
Droga Nowa: naczelny problem, o którym wielokrotnie wspominałem, jest brak jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji w tej dziedzinie.
@Melo 11:47
Nie wypada, jeśli się jest gościem?
A czy Twoi goście bulą 300 zeta za wjazd do Twojego mieszkania, żeby napić się winka i poplotkować o tym i owym?
Jeśli dostałem zaproszenie, zgoda. Jeśli zapłaciłem za bilety dwucyfrowy procent pensji, to mam prawo być niezadowolony z towaru tak samo jak gdybym kupił zepsuty telewizor.
Teraz nikt nie trzaska drzwiami bo śmiertelnie boi się posądzenia o bycie prostackim wieśniakiem. Po takim trzaśnięciu, ile osób na sali myśli „Boże, ja też bym tak chciał, ale się wstydzę”. A ile myśli „co za burak, Wyelkiej Sztóki nie rozumi”?
—> Piotr Kamiński … Sądzę, że większości uczestników premiery sprzed 100 lat „Święto” nie spodobało się (zresztą sceny baletowe nie podobają się i mnie) ale tylko część okazała to w demonstracyjny sposób. Dobrze, że większość okazała się konformistami. Zapytam wprost: gdyby ceną za Strawińskiego (dla mnie to największy kompozytor XX wieku, Pan może tutaj wstawić swojego największego) były tabuny hochsztaplerów, to czy warto byłoby taką cenę zapłacić? Sam nie wiem, chcę tylko powiedzieć, że być może taka jest alternatywa. A Rossini nie załapał się do tych 30% zapewne wskutek krytyki.
—> Lisek … W „Mezzo” też widziałem jakieś chore pomysły ale po pierwsze w mniejszości, pod drugie raz nawet była goła baba 🙂 Co Francuzi, to Francuzi. Tak na serio, to myślę, że to jest dobry kompromis. Pokazywać rzeczy sprawdzone, a od czasu do czasu gniota ku przestrodze. Gorzej gdy te gnioty dostają jakieś nagrody. Tym niemniej uważam, że może jednak warto (ze względów, o których pisałem) trochę pocierpieć. Jestem skrajnym wolnorynkowcem ale akurat kulturę ciąłbym na końcu, choć by ze względu na mikroskopijność wydatków na nią.
—> Gostek Przelotem … Płacąc 300 zł też otrzymuje się umowę (małym druczkiem) o treści „organizator nie ponosi odpowiedzialności za jakość sztuki”. Wychodząc poza literę prawa, to warto jeszcze sprawdzić przed kupieniem biletu kto on(a) zacz. A inni, którzy zapłacili też po 300 zł, a może nawet 350 przeważnie nie lubią trzaskania drzwiami.
Przypomniało mi się (choć teraz aż trudno mi w to uwierzyć, może jednak pamięć zawodzi), że przed występem Keitha Jarretta w 1985 r. na Jazz Jamboree ogłoszono, że nikt nie będzie podczas koncertu WYpuszczany. Ktoś może był i pamięta?
Na pewno Jarrett zabrania(ł) kaszleć na swoich koncertach.
Robert Fripp kończy granie po pierwszym błysku flesza.
Ale to są warunki znane z góry, więc tu działa znana zasada WGCB.
Oczywiście w dzisiejszych czasach trudno nie wiedzieć w ogóle, na co się idzie, bo są próby generalne itp. Ale mimo wszystko sprzeciw jakoś wyrażać trzeba, bo to się nie skończy.
Jest jeszcze jeden aspekt – ludzie młodzi 😛 , karmieni od początku czymś takim w ogóle nie wiedzą, jak taka opera „wyglądać powinna”. Otrzymują wypaczony obraz rzeczywistości, który uznają za normalny.
Nie rozumiem o czym Pan mówi z tą „ceną” : Strawiński „za” tabuny hochsztaplerów. Tu nie ma przecież żadnego stosunku przyczynowo-skutkowego, ani handlowego. Żadnej zależności. Żadna waga nie wisi. Przez kilkaset lat artyści całkiem nieźle dawali sobie radę – bez oficjalnego programowania interesownej wyrozumiałości dla hochsztaplerów. Było ich tylu, że jeszcze wciąż odkrywamy zapomniane, autentyczne talenty.
O tym właśnie mówię: ta trwożliwa wyrozumiałość (lepiej puścić tysiąc hochsztaplerów, niż skrzywdzić jednego Strawińskiego) jest to wynalazek XX wieku i to właściwie drugiej jego połowy. Czy Pańskim zdaniem rozmnożyło to raczej Strawińskich – czy zadowolonych z siebie hochsztaplerów.
Następnym razem przestudiuję uważnie, co napisano na moim bilecie, niemniej jeżeli jest tam zdanie : „organizator nie ponosi odpowiedzialności za jakość sztuki” (czy coś w tym sensie), to umowa najwyraźniej nie przewiduje… wystawienia innej sztuki. A to właśnie dzieje się z inscenizacjami operowymi, o których mowa, co powtarzałem już tyle razy, że aż wstyd: na afiszu znane nazwisko i tytuł, na scenie – czort-wie-co napisane na nowo przez szwagra.
I tu byłby materiał na proces.
Ja sobie wyszłam w świat, a tu się rozkręciło 🙂 Przeczytam na spokojnie, tymczasem na gorąco stwierdzę, że Strawińskiemu ani w głowie było się załamywać ani po premierze Święta wiosny (są zresztą przesłanki, które mogą świadczyć – nie muszą – że skandal był wyreżyserowany i być może uczestniczył w tym sam Diagilew; wszystko dla reklamy), ani kiedykolwiek indziej. To zupełnie nie był tego typu człowiek i twórca.
Z biografii Strawińskiego pióra Ludwika Erhardta:
„Burzliwy przebieg premiery nie przeszkodził zresztą dalszym czterem, znacznie już spokojniejszym przedstawieniom, które odbyły się zgodnie z programem sezonu. To, że ponownie pojawił się na afiszu Baletów Rosyjskich dopiero w siedem lat później, nie miało nic wspólnego z wydarzeniami i było wynikiem odejścia Niżyńskiego z zespołu Diagilewa oraz trudności finansowych”. Z relacji kompozytora do Roberta Crafta wynika coś wręcz przeciwnego niż załamanie: „Po przedstawieniu byliśmy podnieceni, źli, oburzeni i… szczęśliwi. Poszliśmy z Diagilewem i Niżyńskim do restauracji. (…) Jedyną uwagą, jaką zrobił [Diagilew], było: ‚Tego właśnie chciałem’. Wyglądał rzeczywiście na zadowolonego. Nikt lepiej od niego nie rozumiał znaczenia reklamy, toteż natychmiast docenił to, co się wydarzyło”. 🙂
The Guardian pisał niedawno o Święcie.
Linka mi się wymknęła. http://www.guardian.co.uk/stage/2013/apr/12/rite-of-spring-rude-awakening?INTCMP=SRCH
Wielki Wódz trafił w sedno. Dokładnie o to chodzi.
Ten spór przypomina mi zresztą moje rozmowy z „Politykową” koleżanką od teatru. Ja mówię: po co kaleczyć klasykę, czy nie lepiej samemu coś wymyślić? Ona na to, że to dialog z przeszłością. Tyle tylko, że ostatnio tylko takie dialogi na scenach mamy, i to takie, w których „dialogujący” ma niewiele do powiedzenia.
@Piotr Kamiński
W pogrzebie Mozarta też nie było w tych czasach nic szczególnego. Tak właśnie „w praktyczny sposób” z wapnem i wspólnym grobem z powodów higienicznych podchodzono do pochówku w Oświeceniu, niezależnie od możliwości finansowych rodziny nieboszczyka.
No dobrze, musiałbym powtórzyć to co już napisałem, więc dam sobie spokój. Dodam tylko, że nie czuję się uprawniony do oceniania co jest sztuką, a co nie. Zbyt dobrze pamiętam zmiany swojego gustu, na tyle radykalne, że zaczynam doceniać dzisiaj to co np. 20 lat temu wydawało mi się hochsztaplerką, np. Anthony’go Braxtona.
Zaciekawił mnie natomiast bardzo zakaz kasłania podczas koncertów Jarretta ale w trochę inny sposób. Interesuje mnie bowiem czy jest NAkaz kasłania i chrząkania podczas przerw między częściami utworu. Co ciekawe, podczas koncertu z Vladimirem Ashkenazym (a’propos, jak powinno się to imię i nazwisko napisać po polsku; imiona lubię tłumaczyć ale nazwiska już niekoniecznie) ten nakaz/zwyczaj nie był respektowany. Dlaczego?
Melo, ten kaszel miedzy czesciami utworow kiedys usilowalam wytlumaczyc 🙂 Podczas skupionego sluchania oddech jest plytki. W przerwie jest odprezenie, nagly gleboki oddech – lekkie podraznienie drog oddechowych – kaszel. Tym bardziej gdy powietrze na sali jest wysuszone klimatyzacja. Stad ta synchronizacja publicznosci. Sprawdz przy okazji na sobie 🙂
On od wielu lat się tak pisze, więc nie ma powodu, żeby pisać inaczej.
Nie ma nakazu kasłania. Dodam do liskowego wywodu, że niektórzy w przerwie wolą pochrumkać na wszelki wypadek.
Każdemu natomiast może się „wydarzyć” – zakrztusi się człowiek własną śliną. Niemniej, nie rozumiem kasłania głośnego, bo w takiej nieprzyjemnej chwili można schować głowę pod pachę, wytłumić wybrzmienia.
Czasami też zdarza się nieszczęsnemu słuchaczowi coś takiego, że zaczyna świdrować w gardle – to zapewne efekt wysuszenia powietrza – i wtedy po prostu musi się zakaszleć, tak napadowo. Wtedy trzeba zrobić dodatkowy hałas i przepchać się do wyjścia 😈
Argument „od od wielu lat się tak pisze” ma swoją wagę, choć nie wiem czy jest decydujący. Za 40 lat może już wszyscy będą pisać Tchaikovsky, a „poszłem” już się mówi od wielu lat. A ja mam jeszcze trudniejsze pytanie. Dlaczego Bach jest Janem, a Beethoven LudwiGiem, a nie LudwiKiem? Albo dlaczego monarchom brytyjskim tłumaczy się imiona na polski, hiszpańskim nie?
@Melo 16:36
Według zamierających już (tutaj także) zasad języka rodzimego spolszcza się jedynie imiona królów i chyba świętych. Wszyscy inni śmiertelnicy powinni mieć je swoje oryginalne, w oryginalnym brzmieniu i pisowni, gdziekolwiek im je nadano. No, chyba że trzeba je transkrybować z cyrylicy. Po polsku nie będzie więc to zatem żaden Włodzimierz, ale Władimir Aszkenazi. Choć coraz częściej za rosyjskimi paszportami czytamy u nas imiona i nazwiska z tamtej strony Europy w transkrypcji angielskiej – podobno na wyraźne indywidualne żądania sławnych Słowian wschodnich.
Oj Melo, Melo – gratuluję braku większych zmartwień… 😛
Tłumaczy się również imiona monarchów holenderskich.
Myślę że to kwestia łatwości wymowy – „Huan Karlos” łatwiej schodzi z języka niż „Elizabeth”.
A „spalszczanie” imion kompozytorów uważam za manierę dość pretensjonalną.
Żarty na bok, bo mylące, więc jednak „spolszczanie” – nie „spalszczanie”. A poza tym zgoda, Jan Sebastian Bach brzmi równie głupio jak Jerzy Waszyngton.
Pisząc „od wielu lat tak się pisze” miałam na myśli dokładniej „od wielu lat ON tak pisze swoje nazwisko”. Nie wyraziłam się ściśle.
Tchaikovsky nie będziemy pisać z prostego powodu: on nigdy takiej pisowni nie stosował, pisał swoje nazwisko cyrylicą i nie inaczej.
Czytam właśnie Waldorffa. Tam jest nie tylko Jan Sebastian Bach, ale i Franciszek Couperin, Maurycy Ravel, Jakub Meyerbeer czy Klaudiusz Debussy. Ale, o dziwo, John Milton. 😆 W dzisiejszych publikacjach „przeszedłby” chyba tylko Jan Sebastian, który mi nie brzmi głupio, bom się osłuchała z takim brzmieniem, zanim dylemat, czy jest właściwe, zapukał mi do głowy. A że Janowi Sebastianowi przykrości to nie sprawi, to już zostanę przy tej spolszczonej poufałości, nie protestując jednocześnie przeciwko rosnącej popularności prawidłowej formy „Johann Sebastian”, bo uważam, że to słuszny kierunek.
„Zainfekowany” Mariusz Kwiecień (zgadzam się z PK, on z pewnością szybko się nudzi i lubi eksperymenty) jako jedyny , o którym słyszałam zbuntował się kiedyś, uznając, że reżyser przekroczył wszelkie granice każąc mu w finale DG gwałcić w koronie cierniowej na głowie (pisałam już chyba tu o tym). Zgwałcić – proszę, ale korony cierniowej nie włożył i Pan Reżyser to wytrzymać musiał.Za to na własne uszy słyszałam w … TV Kultura, jak Beczała bronił słynnego, kretyńskiego „Rigoletta” z Monachium („Planeta małp”). Kaufmann zaś po doświadczeniu z gryzoniami (ewidentnie najkoszmarniejszy z wymienionych przez p. Piotra „Lohengrinów) trzyma się od Batreuth z daleka. Chociaż tydzień temu w jakimś niemieckim pisemku lifestylowym narzekał na publiczność, która niekulturalnie buczy, kiedy jej się inscenizacja nie podoba… Inna rzecz, że podpisując kontrakt śpiewak z górnej półki nie wie, z kim przyjdzie mu współpracować. A jak się już dowie , to jest za późno. Nie każdy chce i może sobie pozwolić na zrywanie kontraktów. Choć rzeczywiście , Kaufmann akurat może, jego z zachwytem przyjmie każdy spec od obsad. Ale może nie za te same pieniądze, a rachunki płacić trzeba…
Ten „dialog z przeszłością” wygląda za zwyczaj tak, że Przeszłość siedzi przykuta do krzesła i zakneblowana, a „Rozmówca” wydaje nieartykułowane wrzaski i oblewa ją nieczystościami.
Dziwnie mi to przypomina „dialog” wilka z zającem w niektórych bajkach.
Definicja dialogu wymaga, by słuchać co strona przeciwna ma do powiedzenia. Podobnie, jak po to, żeby „na nowo odczytać” – to trzeba najpierw przeczytać. A „czytanie ze zrozumieniem” to, o ile mi wiadomo, jedna z dyscyplin maturalnych. Nie wydaje mi się zatem, żebyśmy niektórym reżyserom i krytykom teatralnym stawiali zbyt wygórowane wymagania.
Z tym świętymi to by się zgadzało, Lenin też był Włodzimierzem, a nie Władimirem. A polskie tłumaczenia imion kompozytorów stosował również Stefan Kisielewski ale Mozart jednak nie został Bogumiłem.
Kaufmann prawdopodobnie chciał mieć w życiorysie Lohengrina w Bayreuth. Każdy by chciał. Jego w myszkę miki nie ubrali, bo się pewnie Neuenfels nie odważył. To byłby chyba casus belli, czyli deal breaker.
Jak przejdzie do Tristana, to pewnie też da się namówić na Bayreuth, choć jeśli mu Katarina spróbuje wcisnąć Baumgartena (tego od Tannhausera puszczającego biogazy) to pewne bryknie…
Bronienie kretyńskości może być wpisane w warunki kontraktu.
Zauważcie, jak brzmią wypowiedzi różnych gwiazd (aktorów, reżyserów itp.) o dziełach, które popełnili – z wypowiedzi wynika, że są to wszystko rzeczy głębokie, przemyślane, z przekazem. Podbudowani kupujemy bilet, a tu (znowu) zwykła nawalanka. No nic, następnym razem może będzie lepiej.
Nie, już na na egzaminie gimnazjalnym wymaga się czytania ze zrozumieniem i jest za to bardzo dużo punktów. Pierwsi absolwenci gimnazjów już chyba wchodzą w wiek reżyserski. 🙂
Czyli to naprawdę skromne wymagania…
Wiele, wiele lat temu, miałem przez pięć minut pomysł, żeby zostać reżyserem. Poszedłem do PWST na Miodową, na wstępną rozmowę z Panem Dziekanem, którym był profesor Bohdan Korzeniewski. Rozmowa była dość surowa i poważna, by mnie odstraszyć, ale jedno pamiętam: profesor przepytał mnie z literatury, głównie dramatycznej i głównie polskiej, ale nie tylko. Kompromitacji nie było, ale dość dziur, żebym zarobił takie przykazanie : „proszę pana, zanim pan tu przyjdzie zdawać, musi pan znać tych wszystkich ludzi (miał na myśli bohaterów dramaturgii światowej, od Ajschylosa po Mrożka itd) jak najbliższą rodzinę”.
Jeszcze tego nie osiągnąłem, no stremitsa nada.
Ciekawe, jak wyglądają dzisiaj takie rozmowy wstępne. „Tekst to pretekst”?
W polszczyźnie kiedyś wręcz obowiązywała zasada spolszczania wszystkiego, jak leci. Próbowali przecież nawet „Szopena” (który nigdy w życiu nie stosował takiej pisowni)…
A Jan Sebastian utrwalił nam się choćby przez Gałczyńskiego.
Dokładnie, Pani Kierowniczko. 🙂 Jana Sebastiana dostałam od Konstantego Ildefonsa, a z lat szkolnych jak najbardziej pamiętam Szopena – który mi się jednak, na szczęście, nie utrwalił.
Rozumienie, z tego co obserwuję, od kilku już lat ogranicza się do coraz krótszych fragmentów tekstu…
Nie pamiętam, czy ktoś już linkował ten wywiad z Kaufmannem (po angielsku z francuskimi napisami), jest też o reżyserii operowej i „Lohengrinach”. Dyplomata z niego.
http://youtu.be/sqbvbGYPa14
Zasada -szczania obowiązywała w innych -szczyznach też, to chyba było powszechne, taki Giambattista Lulli na przykład zupełnie nie jest znany. Albo Georg Weihrauch. Albo z innej beczki, Fernando Magalhaes. 🙂
Ciekawe, że Norwid pisał o fortepianie Szopena. Wczesne spolszczania początki. http://eela1.blox.pl/resource/pomnikszopena1920r.jpg
Jean-Sebastien Bach 😆
Nic nie przebije Czechów, którzy , hmm …. zczeszczają (?!) wszelkie żeńskie nazwiska. Z ich czasopism filmowych pamiętam niejakie Brigitte Bardotovą i Marilyn Monroeovą. Nie mówiąc już o gwieździe jednego filmu Pasoliniego , Marii Callasovej.
Za to my „spalszczamy” Dworzaka 😉
To je pikne! 😆
Czy PK dostała już nową płytę Beczały z Verdim? Na Opera Britannia strasznie zjechali, dali tylko 2 gwiazdki posuwając się do stwierdzenia, że duet z „Don Carlosa” brzmiałby bardzo dobrze, gdyby Beczała go nie zepsuł.Narzekają na jego francuski – zawsze mi się wydawało , że ma znakomitą wymowę.Na uszy im się rzuciło, czy co? Bo nie wierzę, że Beczale na głos. Ja jeszcze czekam na płytę.
Chyba do Polski jeszcze nie dotarła. Też czekam.
A może po prostu stracił głos odkąd walnął w reżyserów?
O matko! Klątwa Neuenfelsa-Kimmiga-Gutha-Warlikowskiego?
U Warlikowskiego nie pamiętam, żeby coś śpiewał…
No właśnie! 😈
Może właśnie dlatego…
Pobutka.
Lepsza wersja pobutki…
Tutaj dla odmiany entuzjastyczna recenzja i wspomnianego duetu i całej płyty: http://opera.info.pl/index.php/verdi-nowa-plyta-piotra-beczaly
„Bo jest tak, że najsamprzód jest kultura, potem długo, długo, długo nic – i sztuka” 😆
A my tu chcemy jakiejś kultury w sztuce 😛
Tutaj też bardzo lubią, a do tego można posłuchać strzępków:
http://www.prestoclassical.co.uk/r/Orfeo/C865131A
Zmarł Sir Colin Davis:
http://www.bbc.co.uk/news/uk-22148334
🙁
http://www.youtube.com/watch?v=aqvOVGCt5lw
Satisfaction guarantee
______________
„Gwarancje Kultury”/ znam tylko trzech leureatow: Pendereckiego, Salonena i Libere (artyste znanego ze wspolpracy m.in. z Zofia Kulik i (!) Andrzejem Partumem – wolny sluchacz niegdys u prof.Szeligowskiego). Nie wiem, czy istnieje galeria Repassage? W niej kiedys miala performance Ewa Partum.
Ale to juz tematy pozamuzyczne.
O mój Boże, ozzy. Galeria Repassage od bardzo, bardzo dawna nie istnieje i mało kto o niej pamięta. Był czas, kiedy przechodziłam koło niej codziennie. Andrzej Partum też miał zwyczaj łazić po Krakowskim Przedmieściu i się gapić intensywnie. Nie lubiłam tego 😉
Sztuka jest takim samym nrzedziem zbrodni, jak kazde inne
(Andrzej Partum, 1938-2002)
____________________________
No, coz jestem juz nieco poniewczasie…ale Alan Ginsburg gdzies tam komus opowiadal o Partumie oprowadzajacym go po Warszawie a z kolei Kisiel nie tylko napisal wstep do Michnikowego „Kosciola, lewicy, dialogu” (1977, Paryz – mam to wydanie z autografem Autora) ale takze do zbioru wierszy Partuma, ktory byl moim sasiadem zza Skagerraku i Kattegatu. Mail art Partuma cos wyjatkowego, podobnie jak u mego ulubionego Francuza
Christiana Boltanskiego.
No, ale juz dosc o sztuce. Przepraszam.
Ależ nie ma za co. O sztuce też tu czasem piszemy.
🙂
Pomylilem Ginsberga z Ginsburgiem (panstwo Gincburgowie, pamietam z Warszawy, mieszkali niegdys na Narbutta) —-pamiec, pamiec….
Jak Ginsberg, to Allen 😉
🙂
a jak Gainsbourg, to Serge
zapamietam!
Fajnego kota znalazłem 🙂
http://pix.avaxnews.com/avaxnews/e2/28/000028e2_big.jpeg
Ale zachowuje się jak piesek 🙂
Jedyny kot, na ktorego nie jestem uczulony to…..FRITZ THE CAT (Robert Crumb)
only adults
https://www.youtube.com/watch?v=kf7diA3Rcp8 (rez. Ralph Bakshi)
Jeszcze jest Charlotte.
Co złego w Szopenie? Mnie się podoba. Mieszkam w Trójmieście, mamy tu poczet Wielkich Gdańszczan. W poczcie Szopenhauer. Na „hauer” zabrakło pomysłu, ale z Schopenem nie było problemu. Korzyść jest duża, bo teraz filozof kojarzy się z muzykiem, a inaczej nie kojarzyłby się.
Z Gdańskiem kojarzy się także Kai Bumann z poprzedniego wpisu. Nie zgadzam się, że nikt za nim nie tęskni. Ja tęsknię bardzo. Miewał wpadki, ale realizował niezły repertuar. Teraz nie ma na co iść do Filharmonii o ile nie gości ona kogoś. Tego goszczenia zresztą tez było dużo więcej.
W ostatni piątek PFB jednak gościła i warto było skorzystać. Pasja wg Św. Jana z Capellą Amsterdam i kameralistami Il Giardinellino z Brugii oraz Hobbsem jako Ewangelistą. Im dłużej grali i śpiewali tym robili to lepiej. To była piękna muzyka i to określenie najlepiej oddaje sprawę. Solistów było dwóch – zaproszonych do śpiewania, ale oczywiście wszystkie partie były wykonywane. Członkowie chóru, który wcielali się okresowo w solistów, robili to na doskonałym poziomie. Parę lat temu słuchaliśmy Pasji Janowej pod Minkowskim. Tam był komplet solistów, którzy występowali zarazem w roli chóru. W sumie jak dwa różne utwory. Tutaj piękno muzyki, tam niesamowicie dramatyczne przeżycie, któremu przecież piękna też nie brakowało. Nie potrafię oceniać poszczególnych elementów, ale ogólne wrażenie było wspaniałe. Wychodząc spotkaliśmy znajomych. Znajomy, prezes „spółki o kluczowym znaczeniu dla gospodarki narodowej”, skomentował krótko: „Trudno sobie wyobrazić lepsze spędzenie piątkowego wieczoru”. Niewątpliwie miał rację. A jednak naliczyłem wolnych miejsc gdzieś od 190 do 200.
Bohaterem wieczoru był Włodzimierz Nahorny jako rezydent Gdańskiego Festiwalu Muzycznego. Pan odpowiedzialny za słowo wstępne do koncertu podkreślił doskonałe współbrzmienie Bacha i Nahornego jako dwóch wielkich improwizatorów. Nie ujmowałbym nic Nahornemu, jednak to współbrzmienie trochę chyba na siłę.
Dobry!
Struchlałem, jak się dowiedziałem, że Kasprzyk już nie będzie dyrektorem artystycznym Filharmonii Wrocławskiej, orkiestra za jego dyrektorowania gra! z zapałem i entuzjazmem nawet.
Jest jednak nowy dyrektor: Benjamin Shvartz. Piszą superlatywy o nim w Internecie, ale może ktoś zna, słyszał i powie, że będzie dobrze…. bardzo chcę, żeby było dobrze…
Schopenhauer łączy w nazwisku dwóch kompozytorów, bo istniał także niejaki Josef Matthias Hauer, prekursor dodekafonii:
http://en.wikipedia.org/wiki/Josef_Matthias_Hauer
O nowym dyrektorze FW na razie nic nie słyszałam. Muszę zasięgnąć języka.
Z żałobnej karty. Zmarł Sir Colin Davis.
http://www.guardian.co.uk/music/2013/apr/14/sir-colin-davies-dies-85
Już było @9:56…
Ja też tęsknię za Bumannem, zastanawiałam się czy to dopisać pod poprzednim wpisem, ale temat zszedł wtedy na słuchawki, to się nie wtrącałam 🙂 Miałam przyjemność brać udział w próbach przez niego prowadzonych, wspominam je szalenie sympatycznie (choć to przecież nie najważniejsze), a przede wszystkim walczył o swoją wizję repertuarową. I tworzył/współtworzył w Gdańsku coś więcej niż Filharmonię – dość przypomnieć Wiek Miłosza, cykl wykładów, koncertów i innych takich z okazji setnych urodzin poety.
Słyszałam sporo negatywnych opinii na temat chórzystów wykonujących partie solowe z Pasji, ale mnie się to podobało – takie to było skromne i ujmujące, mniej operowości a więcej bliskiej człowiekowi sztuki. (Czy ta Pasja Janowa pod Minkowskim to było dwa lata temu w ramach Festiwalu Ludwiga van? Bo nie mogę sobie przypomnieć kto to wtedy wykonywał…)
I miałam identyczne odczucia co do łaczenia Bacha i Nahornego 🙂 Ale to już charakterystyczne dla pana Mielnika.
Pozdrawiam serdecznie
Pasja Janowa pod Minkowskim była na Misteriach Paschaliach.
Minkowski ze swoimi Musiciens du Louvre-Grenoble 2 kwietnia 2010 r. w Krakowie na Misteria Paschalia. Ja tam nie byłem, tylko dzięki uprzejmości Mapap uczestniczyliśmy z Krystyną w próbie generalnej w Paryżu. Na stronie Misteria Paschalia można znaleźć solistów:
Joanna Lunn – sopran
Judith Gauthier – sopran
Helena Rasker – mezzosopran
Owen Willetts – kontratenor
Markus Brutscher – tenor (ewangelista)
Nicholas Mulroy – tenor
Christian Immler – bas
Benoît Arnoult – bas
W Paryżu skład różnił się w 1 osobie, ale to nie aż tak istotne.
Pisząc, że chórzyści w roli solistów byli doskonali miałem na myśli mniej więcej to samo – pomimo, że nie byli to renomowani śpiewacy operowi czy koncertowi (jest chyba taka specjalizacja, może nie zawsze w pełni konsekwentna), ich doskonałe przygotowanie chóralne, w pełni profesjonalne, powodowało, że nie psuli całości, a paru było naprawdę godnych uznania.
Trochę się czuję onieśmielony wymianą myśli z profesjonalnym recenzentem, ale jakoś mam bardzo zbieżne odczucia i na temat filharmonii i na temat piątkowej Pasji. Skromnie występujący chórzyści w roli solistów spowodowali, że utwór był nie tak dramatyczny ale był naprawdę piękny. Wielki dramatyzm Minkowskiego, pomimo, że muzycznie też piękny, jednak sprawiał, że ja przynajmniej bardziej przeżywałem ten dramatyzm niż piękno muzyki. Emocje nie pozwalały zatopić się w muzyce i całkowicie jej poddać. Ale wrażenie tam było większe, to zrozumiałe.
Tak, ja też wolę przeżywać muzykę w tym utworze. Pewnie by mi się to wykonanie spodobało.
@Tadeusz 14:08
O,to dobra wiadomość 🙂 Z całej plejady tzw. młodych zdolnych, którzy zaprezentowali się nam w ostatnich miesiącach, zaraz po wygraniu konkursu na szefa FN przez Jacka Kaspszyka ( plotka kuluarowa od razu uznała to za casting na nowego dyrektora ) akurat on spodobał mi się najbardziej. Poprowadził orkiestrę 15.03. – w programie był I Koncert skrzypcowy Brucha ( ze znaną nam z Konkursu Wieniawskiego Miki Kobayashi ) i I Symfonia Mahlera. O ile Bruch mnie trochę znudził (ale tutaj raczej skrzypaczka grała usypiająco ) to „Tytan” wypadł wręcz rewelacyjnie. Widać było,że dyrygent dogaduje się z orkiestrą i przypadli sobie do gustu. Następnego dnia po koncercie uznał za stosowne dać temu świadectwo na Twitterze (cóż,to już takie pokolenie,rocznik bodaj 1979 😉 ): „Brawa dla NFM Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Wrocławskiej za fantastycznego Mahlera wczorajszego wieczoru! Aż nie mogłem potem zasnąć!”.
Zatem ,Tadeuszu, powinno być dobrze 🙂
A tutaj wywiad z Benjaminem Shwartzem
http://www.filharmonia.wroclaw.pl/home/showNews/1133
A wygląda tak :
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/51,35771,13742392.html?i=2
Uśmiech szczeniaczka, któremu się łapki rozjeżdżają 😉
Może jednak całkiem mu się nie rozjadą 😉
A tymczasem w najnowszej „Muzyce w Mieście” interesujący wywiad z Jackiem Kaspszykiem. O muzyce, o moralności w muzyce,sposobie prowadzenia orkiestry i o życiu… O konkretach na temat FN jeszcze nie chce mówić.
Jeszcze w początkowym temacie: na kanale Brava poszła dzisiaj produkcja Don Giovanniego z Opery w Amsterdamie (2007), w reżyserii wziętego duetu Jossi Wieler i Sergio Morabito. Prostactwo, głupota i wulgarność tego produktu (akcja rozgrywa się w sklepie meblowym w stylu trash, kolejna sztanca z Anny Viebrock) dech zapiera. Rzecz prosta, nic z tego, co widać na scenie, nie ma związku z tekstem, który wykonują soliści, skąd wrażenie, że autorzy spektaklu drwią w żywe oczy z Mozarta, jego utworu i publiczności.
Nie muszę dodawać, że od tego czasu ten wyrafinowany duet reżyserował dalej na kilku bardzo sławnych scenach. W roku 2008 Piotr Beczała miał np. przyjemność wystąpić w Salzburgu w ich (bo przecież nie Dworzaka) Rusałce, gdzie bajecznie śpiewał Księcia.
Jesli MPK pozwoli mi faktycznie pojsc i gdzies trzasnac drzwiami, to ja bardzio chetnie i za darmo.
Ale prosze mi zawczasu podpowioedziec gdze nalezy trzaskac, zebym sie nie wyglupil i zeby sie ze mnie nie smiali… 😈
W Londynie póki co głównym „problemem” podobno są śpiewacy. Im bym nie trzaskała…
http://www.independent.co.uk/arts-entertainment/classical/news/song-and-dance-at-opera-as-director-sir-antonio-pappano-lays-into-underperforming-stars-8533125.html
Wyjaśnienie zjawiska, o którym mówi Pappano, jest w gruncie rzeczy jedno: katastrofalny niedobór pierwszorzędnych i drugorzędnych (w najlepszym sensie słowa) artystów, zdolnych śpiewać tzw. wielki repertuar.
Pewnie już o tym wspominałem kiedyś, ale kolega pracował niedawno w Teatro Colon w Buenos Aires. Pokazano mu rejestr „dyspozycyjnych” śpiewaków sprzed stu lat. Tenorów do Manrica w Trubadurze było tam około pięćdziesięciu, uszeregowanych m. in. wedle… adresu (tj. ile godzin-dni-tygodni facetowi trzeba, żeby dojechał). Dzisiaj nie ma ani jednej, porządnej, włoskiej obsady do Aidy. Włoska szkoła wokalna odbudowuje się powolutku od podstaw, czyli od baroku, ale Pucciniego i Verdiego nie ma tam kim śpiewać.
Piszę to i mam wrażenie, że to „wytnij-wklej”…
Nic dziwnego, że rzadkie gwiazdy (większość nazwisk jest w artykule) albo się bardzo oszczędzają, albo są przemęczone, a w każdym razie nie boją się olśniewającego debiutanta, co czeka za kulisami i ich wykoleguje.
Piekielny wynalazek pasażerskiego jeta też nie jest tu bez znaczenia.
Christa Ludwig kiedy miała występ w Ameryce, to przylatywała z Europy tyle dni wcześniej, ile godzin wynosiła różnica czasu – średnio ok. sześciu, żeby się odpowiednio zaaklimatyzować.
Teraz w ciągu pięciu dni w Salzburgu potrafią upchnąć cztery przedstawienia „Falstaffa”…
Normalka.
Przykra historia, i to już nie pierwszy raz:
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,13742120,Turecki_pianista__byly_ambasador_UE_ds__kultury_skazany.html?lokale=warszawa#BoxWiadTxt
To prawda, panie Piotrze, że nie bardzo jest z kim wystawiać Verdiego i Pucciniego, ale w spektaklach barokowych, gdzie mamy akurat urodzaj porządnych śpiewaków sytuacja nie jest lepsza. Pappano ma rację, wszyscy jesteśmy dziś słabsi, niż poprzednie pokolenia. Nie które gwiazdy cierpią na chorobę cywilizacyjną – alergię. To ona była przyczyną rezygnacji Beczały z części spektakli salzburskiej „Cyganerii” i zakończenia występu Kwietnia w niedawnych „Poławiaczach pereł” w Madrycie po pierwszym akcie.Z Anją Harteros sytuacja jest inna – poważnie choruje jej mąż i ona chce być przy nim. A co do bajecznego Księcia Beczały jest nadzieja na powtórkę, na której nie będzie Pan cierpiał. W przyszłym sezonie w MET „Rusałkę” wystawia Schenk, z nim jest Pan bezpieczny (będzie transmisja). W roli tytułowej oczywiście Fleming.
Taki ze mnie oczywiście alergolog, jak nietrudno zgadnąć, ale podejrzewam, że w tej dziedzinie także Lem wszystko przewidział, m.in. w Katarze. Nie wyobrażam sobie, żeby nieustanne zmiany klimatu tam i nazad, za pośrednictwem maszyn piekielnych wypełnionych sztucznie majstrowanym powietrzem – mogły nie mieć żadnego wpływu na aparaturę oddechową, a już szczególnie u tych ludzi, którzy z niej żyją.
Ciekawe, czy ktoś kiedyś zrobił jakieś szerokie badania w tej kwestii.
Wracając do p. Shvartza: lubię takie początki jak wstęp do wywiadu z nim — genialny dyrygent…. to jak kurcze nazwać takiego Toscaniniego czy innego Szella???
Ale na szczęście przynajmniej upodobania ma podobne do moich 😉 wczesny XX wiek, Strawiński i Bartok, bardzo proszę, I symfonia Szostakowicza, nie obrażę się.
Może będzie dobrze.
Czego Wam we Wrocławiu życzę 🙂
PS Lem, o ile dobrze pamiętam, pisał w Katarze, że ludzi jest już tak dużo, że występują, i będą występować, zdarzenia bardzo mało prawdopodobne. Porównał tam ludzkość do czegoś w rodzaju gazu, gdzie chaotyczne ruchy Browna molekuł jednak tworzą jakiś ruch uporządkowany.
Przy okazji, to jakoś nikt nie pisze o tym, że jak przyroda blokuje komuś możliwość rozradzania się, to zwykle jest w tym głęboki sens. Np. taki, że dziecko otrzyma bardzo rzadką chorobę przenoszoną genetycznie. Ludzkość stać na utrzymanie takich dzieci… ale…. ALE… i tu nie dokończę, bo już jestem bardzo niepolitycznie niepoprawny (gdzieś jeszcze można nie wstawić??).
Chociaż w zasadzie nie wiem po co o tych in vitro napisałem, pewnie chciałem się popisać? ;-), a może mi leży na wątrobie. Wypiję se wina, będę wiedział co mi leży na wątrobie!
A od kiedy wino leży na wątrobie? Najwyżej się wątroba trochę zmarszczy, ale żeby leżało, to nie słyszałem. 😈
(Wielopak) pobutkowy…
Hoho! Na połowę dnia… kto ma czas. Ale zapewne warto 🙂
Całość może przy okazji, ale na krótsze posiedzenie polecam 1h58’25” : Kyrie d-moll, bardzo rzadko grane, a tak genialne, że Robbins-Landon próbował je wcisnąć w ostatni okres życia Mozarta. Einstein pisze, że przed tą muzyką „chciałoby się paść na kolana”. Dziwne, że w uzupełnieniu Requiem daje się zwykle na płytach Ave verum corpus – kiedy to Kyrie stanowi znacznie ciekawszy, idealny dodatek (Gardiner tak zrobił).
Remedy Never Again
______________________________________
W te DNI PAMIECI
prosze posluchac tej piesni w wykonaniu Wu-Tang
https://www.youtube.com/watch?v=TIldIUUmGdc
Remedy aka ROSS FILLER, emceeing…z grupa Wu-Tang Killa Bees, album Swarm”, Priority Records 1998)
Witam 🙂
Pani Doroto – mam takie pytanie (kierowane także do innych forumowiczów) – czy słyszała Pani ostatnio Avdeevą na żywo? Ponieważ mam zamiar zaprosić dziewczynę na jej najbliższy występ w Łodzi i zastanawiam się czego się po niej spodziewać. Najnowszej (pierwszej od czasu wygrania konkursu?) płytki dla NIFCu nie słyszałem niestety.
Przyznaję się, że mam lekkiego stracha, jako, że jej Chopin konkursowy mnie nie przekonywał (należałem do opcji prowunderowskiej, a i Trifonov wydawał mi się zdecydowanie lepszym materiałem na zwycięzcę, pomimo, że troszkę głębi jego Chopinowi brakowało, jak na mój gust), a to właśnie głównie Frycek jest w programie koncertu.
Gdyby to była chociaż Fliter, którą w ub. piątek w Katowickim NOSPRze słyszałem, byłbym spokojny, ale Avdeeva wzbudza we mnie pewien niepokój.
Myślałem nawet czy zamiast niej nie wybrać Marka Drewnowskiego, który gra dwa dni wcześniej – to spokojny, bezpieczny wybór.
Z drugiej strony kusi mnie jednak ta metka zwyciężczyni Konkursu…
Jakąś długą operę wystawiają i wszyscy oglądają?
Ale ze mnie gapa, to pieśń w wykonaniu Wu-Tang taka długa
latający_krzych – witam. Właśnie na ostatnim koncercie Avdeevej, na którym grała z Sinfonią Iuventus, nie byłam, a zdania były, o ile pamiętam, podzielone. Ale wtedy grała Francka, więc innego typu repertuar niż jest przewidziany na recitalu. Mogę tylko zgadywać: wydaje mi się, że Haydn będzie w jej wykonaniu dobry (ona potrafi taką koronkową robotę robić), Ravel – a bo ja wiem, Chopin – różnie, lubię, jak gra mazurki, bo nauczyła się tak folkowo. Jakbym miała do wyboru ją i Drewnowskiego, na pewno wybrałabym ją 🙂 Z wielu względów zresztą.
Zaniedbuję się trochę, ale to jest związane z gorączkowymi przygotowaniami do jutrzejszego wyjazdu do Lipska. Jak już mam gotowy mój spicz, to teraz się zaczynam bać, czy wyrobię się z przesiadką w Berlinie w te i wefte (na każdą tylko 8 minut 🙁 ) – no, Reisefieber.
A o czym jest spicz? 🙂
@ Pani Doroto,
powodzenia w Lipsku 🙂
PS przy okazji powyzszej uslyszalem o Drewnowskim ale to nie ten, bowiem mam na mysli pana Tadeusza Drewnowskiego autora prac krytycznoliterackich i edytorskich o Tadeuszu Borowskim i drugim Tadeuszu, czyli o moim ulubionym i drogocennym poecie Rozewiczu.
Z Tadeuszami w Polsce to byla (jest) bogata kultura polska, ot, chociazby Mistrz Kantor a i moj ziomek spec od Michela Foucaulta ,hermeneutyki i dekonstrukcjonizmu…tez Tadeusz 🙂
@latający_krzych 14:26
Byłam na recitalu Avdeevej w Filharmonii Wrocławskiej w zeszłym roku. Zdecydowanie najbardziej podobała mi się w muzyce nowszej i najnowszej,o czym sprawozdawałam na Dywaniku. Program był taki :
http://www.filharmonia.wroclaw.pl/calendar/showEvents/1338069600
Przeczuwam,że Ravel w jej wykonaniu też może być interesujący.
Moim zdaniem trzeba iść 🙂
@PK 16:59
Bon voyage, Pani Kierowniczko ! I udanego spiczu 🙂 Postaramy się nie nabałaganić zanadto pod nieobecność Gospodyni 😉
Spicz, kochani, jest o… recepcji Wagnera w Polsce. Czyli wchodzę, że tak powiem, w paszczę lwa 🙂
Ale wyciągnęłam trochę fajnych rzeczy. W wersji skróconej i troszkę zmienionej tekst będzie w następnym (za tydzień), majówkowym podwójnym numerze „Polityki”.
A wpis też zrobię odnośny. Może jeszcze dziś, żeby Was z czymś nowym jednak zostawić 🙂
Ojej, to mamy zostać z Wagnerem? Ja chyba nie chcę, boję się. 😯 😉
Na ostatnim koncercie Awdiejewej (nie poprawiać proszę!) byłam, nie zachwyciła, ale Trifonow, którego bardzo lubię, też na żywo nie zawsze mnie zachwyca. Na Pana miejscu wybrałabym Rosjankę.
A przed chwilą słyszałam w dwójce urywek rozmowy z szefem Filharmonii Łódzkiej. I nie rozumiem co znaczy „realizacja operacyjna” „skuteczność operacyjna” w kontekście zwolnienia z posady pana L. Dzierżanowskiego… Chyba wiosna mnie przymuliła.
A PK życzę sprawności w przemieszczaniu się po peronach, no i weny, weny Pozdrawiam
Jak Wodz sie boi, to co mam mowic ja… 😉 🙂
Piękna kapcia jest do wpisania: 5sru 😉
A we Wrocku będzie Divertimento Es-dur Mozarta (KV563). O rany, jeszcze nie słyszałem na żywo…. to dopiero genialne….
He,he,jakby Marek Drewnowski usłyszał,że jest spokojny i bezpieczny,to by zabił bez znieczulenia!!!
Nie bójcie się tego Wagnera, bo to będzie Wagner młody i trochę zabawny 🙂
Skoro już o tym mowa,to czy ktoś może zna płytę ” wagnerowsko -wenecką” Uri Caine’a ? Przeczytałam o niej wiele dobrego (majowy nr „Muzyki w Mieście”,niestety póki co tylko w wersji papierowej,więc nie mogę zlinkować, a przepisywać mi się nie chce :- ( )
A z innych ciekawych wiadomości – młody dopiero od wczoraj jest dyrektorem artystycznym orkiestry, a już umie poprawnie wymawiać nazwę „Wrocław ” 😉 🙂 :
http://www.youtube.com/watch?v=jZznyW7wV6o
Jak w Łodzi to już bardziej polecałbym Goernera – Schubert, Debussy – na to bym szybciej dziewczynę zabrał.
@macias 1515 20:04
A nie może być i jedno i drugie ? 😉
Chyba znalazłam – ” Wagner e Venezia ” (1997)
http://www.multikulti.com/uri-caine-ensemble.html
Łomatko,to starsze niż Troja – jakim cudem tego nigdzie nie słyszałam ?!
Mała próbka:
http://www.youtube.com/watch?v=axyaN8CcLG4
Ja bardzo tę płytę lubię, miejscami jest wzruszająca, miejscami to takie cudne przekłuwanie balonów – niestety nie ma na tubie uwertury do Tannhausera 😉
Dzięki 🙂
Podobamisie, chyba sprawię sobie prezent z okazji urodzin Richarda 😉
Dziękuję za wszystkie sugestie! 🙂 A więc niechaj ta Avdeeva będzie.
Zobaczymy w takim razie cóż to się będzie działo 🙂
@łabądek
Ah, co do Drewnowskiego, bynajmniej nie chodziło mi o sposób w jaki gra – bo, że Chopin w jego wykonaniu jest spokojny, to chyba ostatnia rzecz jaką można powiedzieć 😀
Miałem na myśli, że to sprawdzony, solidny wykonawca, po którym wiadomo czego można się spodziewać 😉
A tak przy okazji – jakiś czas temu czytałem, iż Drewnowski miał nagrać komplecik dzieł wszystkich Chopina, ale jakoś ani widu, ani słychu ich, a z chęcią posłuchałbym polonezów i etiud w jego wykonaniu. Czy jakaś dobra dusza wie coś więcej na ten temat?
Pozdrawiam wszystkich serdecznie 🙂
No niechby mnie kto spróbował zabrać na Debussy’ego! 😈
A co jest złego w Debussym? 😯
Wagnera już wrzuciłam 😉
Richard ist Leipziger…
_____________________________-
interesujaca wystawa w Lipsku m.in. Mitologia Wagnera -21.04–7.07 2013, Klinger Villa
i dziela artystow plastykow, czyli „wagneryzm” we Wloszech na poczatku ub.stulecia i we wspolczesnej sztuce plastycznej w Niemczech – artysci: Mariano Fortuny, Anselm Kiefer,
Markus Lüpertz, Jonathan Meese ( jego scenografia do „Parsifala” ma byc na festiwalu w Bayreuth 2016)
——22 maja oficjalne obchody 200 rocznicy urodzin Richarda Wagnera, w Leipzig Opera
i ” Der Ring Ohne Worte” Gewandhaus Orchestra, dir.Ulf Schirmer
http://www.youtube.com/watch?v=H0DglrTw6KM
Debussy i ja jesteśmy niekompatybilni, Pani Kierowniczko. 😎 Co nie oznacza, że jest coś złego. W którymkolwiek z nas.
Tak bywa, cóż 🙂
Niestety lipskie przyjemności nie dla mnie… wpadam jak po ogień, żadnych koncertów jutro nie ma (że też wymyślili, że te wykłady mają być we środy…), co zdążę zobaczyć pojutrze, jeszcze nie wiem. A jest tam gdzie pójść, oj, jest. Pominąwszy miejsca bachowskie i mendelssohnowskie, jest jeszcze np. muzeum, gdzie są moje ukochane stare Holendry…
A ja w panice, czy tego Intercity z Lipska do Berlina nie przebukować na wcześniejszą godzinę 🙁 bo jak nie zdążę na Berlin-Warszawa Express, to czekanie na Hauptbahnhofie do rana…
Po prostu, trzeba będzie do tego miasta znów przyjechać na spokojnie, jak będzie jakiś dobry muzyczny pretekst.