1000!

Tak! To już tysięczny wpis na tym blogu. Ładna liczba, rozkładająca się na sześć lat z hakiem. Tyle czasu już tu się razem bawimy. A dziś, jak na zamówienie, pięknie zagrali Filharmonicy Berlińscy pod batutą Simona Rattle’a.

Te tysiąc wpisów, które wciąż każdy, kto ma ochotę, może przeczytać, dokumentuje te ponad sześć lat życia muzycznego (i częściowo nie tylko), jakie się wokół mnie, piszącej, rozgrywało. Ale dokumentuje też różne stadia, przez które przechodził. Rozmaite przygody z tzw. merytoryzmem (czy poza tym blogiem to słowo w ogóle istnieje?) i jego brakiem, okres, kiedy razem zajmowaliśmy się głównie wspólnym wierszykowaniem, okres, kiedy ostro dyskutowaliśmy na różne tematy muzyczne lub nawet ogólne, czas, gdy wspólnie walczyliśmy o ważne dla muzyki sprawy. W skrócie: bywało wesoło, poważnie i bojowo.

Bywały też fale przypływów i odpływów. Ostatnio pewien znajomy oświadczył mi, że i on, i małżonka rozpoczynają dzień od czytania tego blogu (było to podczas festiwalu Chopin i Jego Europa, na który pilnie, tak jak i ja, uczęszczali), ale dodał: ale co tak mało komentarzy? W życiu blogowym bardzo różnie się dzieje i nie ma w tej dziedzinie reguł. Bywa, że dyskusja aż buzuje, bywa, że nikt się nie odzywa. Moje jednak w takich momentach wątpliwości, dla kogo ja to w ogóle piszę, rozwiewają się po najbliższym muzycznym wydarzeniu, kiedy różne nieznajome osoby (które tu się nie odzywają – ale tak samo je pozdrawiam!) pytają: a kiedy będzie coś na blogu? I tu – podkreślam – dowód, że taki gatunek jak recenzja muzyczna jest ludziom potrzebny i że różniści rednacze, którzy wywalają je ze swoich produktów, nie mają racji. Ale walczyć z takimi… Ja zamiast walczyć robię swoje.

Ale w końcu nie tylko ja. Czym byłby Dywan bez Frędzelków? Pamiętam, że to foma wymyślił Panią Kierowniczkę – stąd zresztą Dywan, bo przecież na co kierownicy wzywają? Cenię sobie nie tylko naprawdę znakomitych dyskutantów z ogromną wiedzą, jakich tu przecież bywa wielu, ale też Pobutki PAK-a, fajne koty Hoko, wirtuozowskie wierszyki Bobika i różne inne niemerytoryzmy, z którymi jest tak przyjemnie. Ja sama mam czasem ochotę znów popisać takie wpisy, które niekoniecznie byłyby jakąś relacją z czegoś, może ogólniejszą refleksją, a może po prostu żartem… Tak też czasem będzie, tyle, że ciągle się coś dzieje i w związku z tym wciąż gdzieś mnie nosi, więc relacjonować trzeba. Tym bardziej, że miejsc do relacjonowania coraz mniej – i to już naprawdę przykre.

Do relacjonowania więc na chwilkę powracając: wspaniały był dzisiejszy koncert. Co prawda na II Symfonię Lutosławskiego nawet Rattle nie pomoże, by przestała być chłodna, szara i niesympatyczna, bo ona po prostu taka jest, wyraźnie nie chce się podobać (nie podobała się potem także samemu kompozytorowi) – ale można ciekawie rozegrać formę, sprawić, by w drugiej części (Direct) była jakaś linia, logiczny rozwój, i z tego dyrygent wywiązał się całkowicie. Pieśni wędrownego czeladnika w wykonaniu Christiana Gerhahera – o sztuce tego artysty pod poprzednim wpisem napisał 60jerzy tak, że nic dodać, nic ująć, nie ma on może dużego i pięknego głosu, ale ma wielką inteligencję, wrażliwość i pokorę wobec muzyki. Msza Głagolicka bardzo efektowna, świetny chór z Brna, pierwsza dla mnie okazja usłyszenia organów Filharmonii Berlińskiej (brzmią znakomicie) – i Rattle znakomicie panujący nad całością i dozujący emocje. Takich owacji jeszcze na tym festiwalu nie słyszałam, choć w ogóle publiczność tu bardzo życzliwa.