Francja i Lutosławski

Koncert w Filharmonii Berlińskiej był ostatnim w wielkim, imponującym tournee londyńskiej Philharmonia Orchestra pod batutą Esy-Pekki Salonena, poświęconym Lutosławskiemu w różnych kontekstach. Najczęściej francuskim (jak dziś), co – myślę – bardzo podobałoby się kompozytorowi-frankofilowi.

Salonen traktował tę przygodę z Lutosławskim bardzo osobiście. Nawet teraz, przemawiając na bankiecie po koncercie, wyznawał, że wciąż o nim myśli i go wspomina. Choć o samej jego twórczości mówi rzeczy, które mnie osobiście pobudzają do śmiechu – coraz bardziej odlatuje. Mnie w Londynie powiedział jeszcze tylko, że jego ciężkie życie ma odbicie w jego twórczości, że słyszy w niej katastrofę. Później w wywiadzie dla radia dodał, że w finale wielu utworów widzi parę ludzi chodzących po ruinach. W jednej z broszurek programowych Musikfest Berlin przeszedł już samego siebie, rozwijając jeszcze tę wizję i nawet wymieniając utwory, które ma na myśli: jako taki „krajobraz po bitwie” z przechadzającą się po ruinach parą widzi finały II i IV Symfonii czy Livre pour orchestre, a także część drugą, powolną, z I Symfonii. Na sto procent przekonana jestem, że Lutosławskiemu ani to było w głowie, czemu dałam swego czasu wyraz w artykule Rozbieranie dżentelmena, z którego szczególnie ucieszył się p. Marcin Bogusławski, pasierb kompozytora – a myślę, że on był na tyle blisko, żeby mieć niesfałszowany obraz. Cóż, ale póki Salonen tak wspaniale dyryguje muzyką Lutosławskiego, jestem mu w stanie te wszystkie fantazje wybaczyć.

Bardzo mnie też ujmuje, że choć w jednej z wersji swego programu zestawiał Lutosławskiego z Beethovenem czy Strawińskim, to jednak przede wszystkim umieszczał go w kontekście francuskim: Debussy’ego i Ravela. Polskiego kompozytora łączy z francuskimi barwność brzmień i swoista lekkość, choć jego muzyka jest mniej obrazowa, a bardziej emocjonalna. Tyle że on te emocje, kiedy trzeba, umie powściągać. Jak w Les espaces du sommeil, przepięknym utworze zbyt rzadko wykonywanym (gdzie taki baryton, który na dodatek będzie dobrze wymawiał po francusku?), gdzie orkiestra jest bardzo dyskretna: statyczne tło i ozdobniki i opowiastki, bez cienia dosłowności. Matthias Goerne niestety nie wszystkie nuty śpiewał te, jakie miały być, a z jego francuszczyzną było może trochę lepiej niż, powiedzmy, u Bostridge’a śpiewającego Les Illuminations Brittena, ale też nienadzwyczajnie.

Francuski kontekst – Popołudnie fauna Debussy’ego (ech, już rozpoczyna się nostalgia za latem…) i Moja Matka Gęś Ravela – był barwny i soczysty. Ale wszystko, jak się okazało, było tylko wstępem do jednego z najwspanialszych wykonań III Symfonii, jakie słyszałam w życiu. To jest wbrew pozorom utwór zdradliwy i jeśli ktoś go nie rozumie i nie wie, co z nim robić, to sprawi, że cały środek tej kompozycji stanie się jakąś czarną dziurą, podczas której nie wiadomo, co się dzieje. U Salonena napięcie wciąż było intensywne i rosło, ani sekunda nie była puszczona. Publiczność rozgrzana do białości krzyczała, gwizdała, nawet parę stojaków dało się zauważyć ( i nie byli to bynajmniej goście z Polski, których tego wieczoru było dość dużo). Salonen z wdzięczności dla kompozytora najpierw wyciągnął partyturę w stronę publiczności (gest zaczerpnięty od Zimermana), a potem po prostu ją przytulił. Przed symfonią, a po Ravelu trochę ludzi wyszło – gdyby wiedzieli, na co się zanosi, to zapewne by zostali…

Swoją drogą nie jest łatwo sprzedać taki program – dziś rozmawiając z nami szef artystyczny Musikfest Winrich Hopp stwierdził, że ani razu nie udało się sprawić, by przyszło 2 tys. ludzi. Podobny problem był w zeszłym roku, gdy królował Ives, Cage i muzyka amerykańska – większość z występujących orkiestr grała zresztą te utwory po raz pierwszy. Przyszły rok ma być bardziej zachowawczy – Brahms, Schumann i do tego współcześni kompozytorzy niemieccy, których można jakoś tam skojarzyć z romantyzmem.