Francusko-hiszpańskie szaleństwo
Bardzo bym chciała, żeby to był jedyny rok, w którym miasto i ministerstwo kultury lekceważą najlepsze i najważniejsze festiwale. W tym Szalone Dni Muzyki, na które wystarczy zajrzeć, żeby się przekonać, jak bardzo są potrzebne.
Formuła wypracowana przez René Martina z ekipą dostosowana jest idealnie do potrzeb ludzi dopiero nieśmiało rozpoczynających kontakt z muzyką poważną. Stosunkowo krótkie koncerty, żeby nie znudzić, a zafrapować; niskie ceny biletów, żeby uprzystępnić; jakość, żeby zachęcić do dalszych kontaktów. Bardziej wyrobiona publiczność ma tu także coś dla siebie: obok dzieł znanych i popularnych pojawiają się też różne cymelia. Ja osobiście usłyszałam dziś kilka utworów po raz pierwszy.
Z drugiej strony na Szalonych Dniach zawsze był ważny element edukacyjny przejawiający się w występach uczącej się młodzieży, bywa, że niezwykle utalentowanej. Ale w Nantes to jest domena głównego hallu, pełniącego podobną rolę do warszawskiego namiotu przed teatrem (notabene namiot, z powodu braku kasy, był w tym roku najprostszy, bez ogrzewania, a było już przecież zimno). To jest z założenia agora, na której pojawiają się również różne nietypowe sprawy, przeróbki jazzowe czy dziwne instrumenty, a zdarzają się też występy artystów z głównego nurtu – jako nagroda pocieszenia dla tych, którzy nie dostali biletów.
U nas w tym roku było inaczej – niewielu artystów dało się sprowadzić, udział muzyków polskich – zresztą znakomitych – też nie załatwiał sprawy. Nurt młodzieżowo-szkolny wszedł więc w dużym stopniu do nurtu głównego i nastąpił wyraźny przechył w tę stronę – nie postponując oczywiście tych zespołów jest to jednak sytuacja sprzeczna z główną ideą. Dobra strona jest taka, że przychodzą wtedy krewni-i-znajomi tej młodzieży, tyle że oni są już przekonani do muzyki, skoro dzieci posłali do grania. Ale czemu im żałować, niech też mają. Bardzo się też umocnił nurt Smykofonii, który jest, o ile wiem, naszą specyfiką, i to jest fantastyczne.
Było jednak czego posłuchać, zwłaszcza, że temat w tym roku był atrakcyjny: muzyka francuska i hiszpańska. Dzisiejszy dzień rozpoczęłam od znakomitego recitalu Michela Dalberto ze świetnie zestawionym programem: francuskie utwory napisane pod wpływem hiszpańszczyzny (Chabrier, Debussy i Ravel) połączone z hiszpańskimi (Albeniz, Granados, de Falla). Na bis coś off topic: Ballada g-moll Chopina. Podobały mi się zwłaszcza „hiszpańskie” preludia Debussy’ego, zagrane energicznie, jakby gitarowo. Jeden utwór podobał mi się mniej: Dziewczyna i słowik Granadosa, zbyt masywny (do czego przyczynił się jeszcze paskudny kawai, nawet w swej niby-luksusowej wersji brzmiący w forte tak, jakby ktoś pineski między struny powbijał). To był niestety prognostyk tego, co usłyszałam po południu, gdy grał Koncert D-dur Ravela – nie wiem, co stało się pomiędzy, ale to był zupełnie inny pianista, niedouczony, walący po sąsiadach, toporny. Bis – Ondine z Gaspard de la nuit – był też jakiś kompletnie kwadratowy, bez cienia lekkości i drobnego rubata, które jednak jest tu wskazane.
Ale ogólnie z pianistyką nie było tak źle. W sobotę jeszcze zajrzałam na recital Claire Désert, która zrobiła dobry użytek z kawaia, grając bardziej subtelnie; wykonała kilka preludiów Debussy’ego, a pomiędzy nimi trzy kompozycje z cyklu Serenad kompletnie mi nieznanego wcześniej Louisa Théodore’a Gouvy (muzyka trochę jak Saint-Saëns) oraz Scherzo diabolico Alkana – wolniej i mniej diabolicznie od tego wykonania (notabene wpływ Chopina w tym utworze niewątpliwy). Kolejnym pianistą, którego usłyszałam dziś po południu, był Luis Fernando Pérez, również z paroma utworami, o których nie słyszałam: po paru miłych sonatach Antonio Solera – seria Valses poeticos Granadosa, przypominająca mi w dalszej części podobny cykl u…Schuberta. Kompozytor pisząc to miał 28 lat, a jego styl miał się dopiero w pełni ukształtować (Goyescas powstały 16 lat później). Dziewczynę i słowika Pérez zagrał z większym wyczuciem niż Dalberto (ale i tak nikt już chyba dziś nie potrafi tego tak pięknie zagrać jak Alicia de Larrocha). I jeszcze była Triana, mniej popularna, ale piękna część Iberii Albeniza.
Do Granadosa wracając, drugą niespodzianką z jego twórczości był Kwintet, powstały w tym samym roku, co walce, i też niewiele mający stylistycznie wspólnego z tym, co wiemy o tym kompozytorze. Tutaj, tutaj i tutaj można posłuchać tego dziwnego utworu, który usłyszeliśmy w znakomitym wykonaniu Kwartetu Śląskiego z Pérezem. Przed nim Śląski zagrał jeszcze sam Kwartet d-moll (do posłuchania tutaj, tutaj, tutaj i tutaj) Arriagi, czyli „hiszpańskiego Mozarta” (ciekawe, jak by się biedaczyna rozwinął, gdyby dane mu było żyć dłużej niż 20 lat…), a na koniec, z pianistą oraz kontrabasistą (z Sinfonii Varsovii), parę fragmentów z Czarodziejskiej miłości de Falli – Taniec ognia oczywiście trzeba było bisować.
Jednak absolutną kulminacją (dla mnie – festiwalu w ogóle) był występ Quatour Modigliani. Zespół ten, stosunkowo młody (istnieje 10 lat), gra po prostu perfekcyjnie, zarówno pod względem technicznym, jak emocjonalnym. Grał kwartety znane i lubiane – Ravela i Debussy’ego.
No i cóż jeszcze? Występ Cañizares Flamenco Quartet może nie zachwycił stroną taneczną (zwłaszcza że była krótka), ale bardzo fajne było gitarowe granie i gdy usłyszałam, że Juan Manuel Cañizares ma grać solo w Concierto d’Aranjuez na koncercie zamykającym (SV pod batutą Jean-Jacquesa Kantorowa), zdecydowałam się jednak tam zajrzeć. Nie żałuję, choć może nie był to najlepszy Rodrigo, ale bis, znów flamencowy, znakomity. Ponadto Tzigane z Augustinem Dumay (nienajlepsze niestety), Bolero Ravela z dość ponurackimi „animacjami na żywo” (praktycznie było to kilka gestów na papierze i wcześniejszy film animowany) Mariusza Wilczyńskiego, a na koniec hit: fragment z zarzueli Gerónimo Giméneza La boda de Luis Alonso z solistką Lucero Tena na kastanietach. No, wyższa szkoła jazdy. Entuzjazm publiczności zmusił ją do bisu, którym była uwertura do Carmen. Pani niesamowita, zwłaszcza że ma 75 lat i kłopoty z chodzeniem… Znamienne, że kilka osób mi wcześniej o niej opowiadało (grała również na koncercie inauguracyjnym, na którym nie byłam), ale po licznych komplementach dopiero później padło, że jest to osoba niemłoda – to dodatkowo świadczy o osobowości. A dyrektor SV Janusz Marynowski na zakończenie, w podziękowaniu artystom festiwalowym, wręczył kwiaty właśnie jej.
Komentarze
Jak posłuchałam Quatour Modigliani w piątek, to od razu kupiłam bilet też na sobotę na innych ich występ. Bardzo mi się podobali. I żałuję, że nie mogłam zostać na trzeci. Świetni są 🙂
Pobutka.
Kwartet Modigliani to rzeczywiście chyba najjaśniejszy punkt tego festiwalu. Jestem ciekaw, co będzie motywem przewodnim następnego. Stawiam na muzykę amerykańską XX wieku, tak jak w mateczniku.
Dzień dobry 🙂
Nie wiem, czy u nas się odważą (publiczność w Nantes jest bardzo już wyrobiona), ale mogłoby być śmiesznie.
Miło było mi spotkać wczoraj blogowiczów – pojawili się nie tylko notaria i legat8, ale też nowa, Gostek (z rodziną) i lesio, z którym wczoraj spędziłam miłe pół dnia 🙂 Była też mama bazyliki (sama bazylika w podróży).
http://www.youtube.com/watch?v=MKYWzDxK95s
I żeby te festiwale przestały jeszcze tak na siebie zachodzić. W piątek wypadało być w czterech miejscach: końcówka Warszawskiej Jesieni, początek Szalonych Dni, drugi dzień Skrzyżowania Kultur i jedyny Avant Avant Garde.
O tak. To też jest problem. Ale trudno to rozwiązać.
Szalone Dni są całkowicie uzależnione od kalendarza Opery Narodowej, a to był dla nich jedyny wolny weekend. Już w tym tygodniu są dwie premiery.
Pani Tena sprzed 25 lat… Ona to jeszcze z choreografią robiła 😯 I to jaką! Ale i bez niej robi wrażenie… Dzięki, lisku 🙂
Bardziej życzliwy dla uczestników był termin czerwcowy.
Szkoda, że przesunął się na jesień.
Ja urzędowałam trochę w piątek i sobotę.
W niedzielę nie mogłam.
Czerwiec z kolei był mniej życzliwy dla młodzieży, odbywającej egzaminy i sesje…
Alicia de Larrocha była dla muzyki hiszpańskiej tym, czym Rubinstein dla Chopina. Nie do podrobienia.
Ze swojej działki dodam tylko, że Cañizares nie jest pierwszym gitarzystą nieklasycznym, który się wziął za Aranjuez. Technika flamenco o tyle nie pasuje do tego koncertu, że jest on, jak wszystkim wiadomo, bardzo liryczny. Zwłaszcza w wolnej części można poszaleć z kolorami, a on zagrał wszystko na jedno kopyto, ostrawym, brzęczącym (struny w gitarach przeznaczonych do flamenco są bliżej gryfu) dźwiękiem, który jest częścią muzyki flamenco, ale w muzyce klasycznej po prostu źle brzmi.
Ciekawe były „lekkie odchyły” od zapisu nutowego, różne flamencowe chwyty, którymi podbarwił partię solową, ale to jednak nie do końca „to” – jak by zrobić reprodukcję obrazu Tycjana kredkami świecowymi.
Animacjami legendarnego artysty byłem po prostu zniesmaczony. Jeszcze kiedy wyciął stateczek żyletką i zaczął go przesuwać myślałem, że to w tym kierunku pójdzie – zabawkowo dowcipnym, ale potem było tylko gorzej. Syf i tyle.
@legat8: w sprawie następnego festiwalu – dokładnie o tym samym pomyślałem!
Aha, mam w sobie ogólny niedosyt muzyki hiszpańskiej. Mnóstwo było muzyki francuskiej zrobionej na hiszpańską, ale „prawdziwej” hiszpańskiej zdecydowanie za mało.
I jeszcze dwie rzeczy: Bardzo ładne wykonanie „Nocy w Ogrodach Hiszpanii” Pereza z SV i nijaki, wodnisty (cytując znajomą) koncert G-dur Ravela w wykonaniu Giusiano (z którego zdążyli już zrobić zwycięzcę konkursu Chopinowskiego).
No bo prawie nim był. Druga nagroda ex aequo z Sułtanowem, pierwsza nagroda nie została przyznana. Sułtanow nie żyje, więc ten nudziarz pozostał na placu boju. Jedna z najbardziej wstydliwych decyzji jury w całej historii Konkursów Chopinowskich.
Natomiast żałuję, że nie słyszałam Péreza w Nocach. Może poprawiłby mi drobne uczucie niedosytu, jakie miałam po sierpniowym wykonaniu Freire.
Cytując klasyka: „prawie” robi wielką różnicę…
Łączenie ze sobą takich ogromnych tematów jak muzyka francuska i muzyka hiszpańska jest w ogóle trochę bez sensu. Chyba żeby program sprofilować, np. muzykę francuską ograniczyć do tej z wpływami hiszpańszczyzny, a resztę dać na inną edycję – jest tam jeszcze multum wątków do pokazania.
Swoją drogą zawsze mnie zdumiewało, jak Debussy wczuł się w hiszpańskość, łącznie z jej orientalnością (słyszalną np. w La Puerta del Vino czy La soirée dans Grenade), choć ponoć nigdy w Hiszpanii nie był.
Zgadza się. Iberia. Czy to nie de Falla powiedział o hiszpańskiej muzyce Debussy’ego, że „sam by tego lepiej nie zrobił”?
Zresztą bardzo pięknie odwdzięczył się Debussy’emu. Jeden z najważniejszych utworów współczesnych na gitarę klasyczną:
https://www.youtube.com/watch?v=yzYl8wwvdII
Istotnie to ciekawe, ale w końcu geniusz to był.
A pomimo tego połączenia zamiast podzielenia (materiału z pewnością by starczyło, tylko jak się zmieścić w skąpym budżecie…) – jeszcze trochę pochwał.
Można rzec, że ten festiwal kulminował nieustająco, bo słusznie tu wychwalany Quatuor Modigliani grał na nim dzień w dzień, a obydwa wieczory z Franckiem (o którym wspominałem) i Chaussonem długo zostaną w pamięci.
I nie pierwsza to wizyta zespołu na Szalonych Dniach (grali wcześniej m.in. Kwintet op. 34 Brahmsa). Zawsze w formie, wyrafinowane, poszukujące interpretacje; chciałoby się ich słuchać i słuchać…
To samo mogę powiedzieć o wczorajszym recitalu Luisa Fernanda Pereza, który zresztą też był już w Warszawie, ale z Chopinem (nb. nagrał dla MIRARE płytę z Nokturnami).
Niebywałe barwy, jakie wydobywał ze steinwaya, zwłaszcza w Granadosie, mogły zauroczyć nie tylko zdeklarowanych miłośników tej muzyki, a ballada Miłość i śmierć po prostu najgłębiej mnie wzruszyła. Artysta zdobywał mistrzowskie szlify u Alicii de Larrochy, ale ma chyba bardziej romantyczną naturę, szczególny rodzaj uduchowienia. Słynne Skargi, czyli Dziewczyna i słowik też o tym świadczyły – gdybyż jeszcze jakiś roztargniony „jednokomórkowiec” nie próbował konkurować ze słowikiem…
W Trianie był oczywiście konieczny wirtuozowski pazur.
Po tym recitalu Pereza (a z jego tegorocznych występów nie uroniłem, przyznam, nawet jednego dźwięku) stwierdziłem, że to najpiękniejsze zwieńczenie festiwalowego szaleństwa – i na tym poprzestałem. Trzynaście koncertów (choć nie wszystkie w całości, boby się nie dało) to chyba niezły wynik. Choć dawniej zdarzało mi się nawet przekraczać dwudziestkę (ale wtedy festiwal dysponował znacznie pokaźniejszym budżetem). Zresztą gdyby nie te nieszczęsne cięcia, to może dostalibyśmy np. jeszcze jeden recital Pereza – wyłącznie z Solerem, którego przecież też gra świetnie. I może nie musielibyśmy poświęcać dla Luisa Fernanda występu naszych wspaniałych sióstr.
Co do solowych produkcji Claire Desert – artystki wcześniej znanej mi z płyt: duże wrażenie, choć ja poza subtelnością słyszę u niej również wulkaniczny temperament (moja ulubiona mieszanka, we właściwych dawkach będąca przepustką na pianistyczny olimp, oczywiście najpełniej uosabiana przez Marthę). A Scherzo diabelskie Alkana wprawdzie istotnie nie było najszybsze, ale pozwoliło to na większą precyzję i czystość (niektórzy „szybkobiegacze”, mierząc siły na zamiary, jednak trochę oszukują, a już na pewno bałaganią).
W sobotę rano Claire grała jeszcze z Boffardem 2-fortepianowy Koncert Poulenca – zaraz po uroczej muzycznej opowieści tego ostatniego o Babarze, dzielnym słoniku, który został królem, a którego koleje losu miejscami kojarzyć by się mogły dorosłym słuchaczom z Widerowskim Bulwarem zachodzącego słońca (choć tu mieliśmy happy end).
A we fragmencie El Amor brujo, zagranym zespołowo na koniec pierwszego niedzielnego występu Pereza, miałem z kolei, nie wiedzieć czemu, skojarzenie z szalonymi klimatami pensjonatu „Orzeł”…
Konkludując: dzięki La Folles Journee de Varsovie przynajmniej raz w roku przez niecałe trzy dni można się poczuć Europejczykiem. A tak by się chciało częściej!
„…przynajmniej raz w roku przez niecałe trzy dni można się poczuć Europejczykiem.”
Nie częściej czujesz się Europejczykiem niźli tylko przez te trzy urocze dni? 😉
Nie pamiętam już interpretacji AdLarrocha ale Perez – rzeczywiście bardzo pięknie Noce zinterpretował. Z Gostkiem zgadzam się absolutnie w kwestii gitarzysty, po prostu jego wrodzona, cudowna flamenkowość do Aranjuez pasowała jak przysłowiowa pięść do nosa, co w połączeniu z już wyraźnie – nazwijmy to eufemistycznie – zmęczoną SV pozwoliło mi na podjęcie decyzji o natychmiastowym – bez oczekiwania na oczekiwany bis – opuszczeniu sali Balzac. Z niepodobających się – Augustin Dumay (również wrażenia optyczne nienajlepsze) i wysoce pretensionalny Giusiano, niech się cieszy kto nie widział go (w bluzeczce del gracioso) i nie słyszał (walenie w super-Kawai przez 50 minut) podczas recitalu w niedzielne popołudnie w sali Proust. W tejże sali chwilę przedtem wystąpiła Olga (z Natalią) – obydwie Pasiecznik, co to obok Debussyego Ravela i Lutosławskiego wykonały na szczęście Poulenca – La courte paille.
O kwartecie Modigliani z kwartetami Ravela i Debussy już było (fantastycznie spójne brzmienie – jakby instrumenty pochodziły z jednego warsztatu) ale grali również w piątkowy wieczór kwintet g Francka z Michelem Dalberto (który przedtem znakomicie zagrał Sonatinę i 2 fragmenty z Miroirs Ravela).
Bluzeczkę del gracioso zobaczyłem z bliska w korytarzach czekając na koncert finałowy 😈
PK stwierdziła, że położył Koncert Ravela, ale widziawszy Dalberto w Kwintecie Francka i Koncercie Chaussona, bardzo mi się podoba. Bardzo równe, sensowne granie. Bez dziwactw i zbędnej wirtuozerii.
Z innej beczki, na Francku zostałem przez czynniki poznajomości-owe posadzony, jak to mówią „front row centre” – pewnie 1,5 metra od muzyków, więc muzykę odbierałem jak najprawdziwszy surround sound. Wrażenie dość niesamowite, bo rozdzielczość brzmień była nadnaturalna. No i mogłem sobie śledzić nuty pierwszego skrzypka 🙂
@ Gostek Przelotem
Dobrze, powiem inaczej, może precyzyjniej: kiedy Europa chce nas odwiedzać i pokazywać to, co ma najlepszego, czuję się wtedy Europejczykiem bardziej, Europejczykiem pleno titulo. Bardzo mi odpowiada ten rodzaj luzu, klimatu wspólnego świętowania, obecnego na tym festiwalu, bo na co dzień (przyznajmy) ciągle mamy z tym problem. Podobna luźna atmosfera, bez zadęcia, bywa i na Mazovii, to prawda, ale tam ilościowo jest jednak skromniej (choć za to częściej); zresztą nie wiadomo, czy wymieniona przetrwa dookolną penurię…
Cóż, może jednak istotnie poczuwam się do tej – by tak rzec – wzmożonej europejskości częściej, niż mi się w konkluzji napisało.
@ lesio
Zgoda, choć może akurat Sonatina podobała mi się nieco mniej; ale Kwintet f-moll i tak przyćmił wszystko to, co było przed nim. A Dumay w Chaussonie następnego dnia był chyba, jak na niego, całkiem niezły. Może te rewelacyjne młodziaki go zmobilizowały…
Szanowni Państwo, widocznie byliśmy na dwóch różnych koncertach finałowych tegorocznych „Szalonych Dni Muzyki”. Maestra Lucero Tena była klasą samą dla siebie, wiadomo, to legenda flamenco, Artystka na koncerty której regularnie chodzi królowa Hiszpanii. To było niebywałe przeżycie – fakt! Ale drugim wydarzeniem był dla mnie bez wątpienia spektakl Mariusza Wilczyńskiego. Niesamowita dramaturgia pokazu, sztuka z najwyższej półki, na dodatek wymagająca dużej odwagi w miejscu tak uświęconym tradycją i dla publiczności z założenia konserwatywnej. Ja, ale także ludzie siedzący wokół mnie, byliśmy niemal zahipnotyzowani tym koncertem (?) spektaklem (?). I nie ma tu nic do rzeczy że na konferencji prasowej Rene Martin wygłaszał peany na temat sukcesów Wilczyńskiego podczas japońskich i francuskich koncertów. Po prostu dla mnie było to wielkie wydarzenie, tym wspanialsze że absolutnie nieoczekiwane.
Ogłoszenie: jeźlikto interesuje się przyszłością Filharmonii Narodowej, to na stronie radiowej Dwójki będzie można obejrzeć na żywo ten program:
http://www.polskieradio.pl/8/3044/Artykul/941396,W-tyglu-kultury-spotkaj-sie-z-Jackiem-Kaspszykiem
Pani Kierowniczka wspomniała o występach uczącej się młodzieży.
Z pięciu orkiestr szkół muzycznych, których koncertowania słuchałem największe wrażenie zrobiło na mnie wykonanie Requiem Gabriela Faure w wykonaniu orkiestry i chóru Państwowej Szkoły Muzycznej II st. im. Ryszarda Bukowskiego we Wrocławiu pod dyrekcją Artura Wróbla.
Ten Theodore Gouvy chyba i we Francji nie jest ciągle zbyt znany, naturalizowali go tam dopiero po trzydziestce i nie bardzo cenili. Czyli trochę taki sfrancuziały Niemiec (albo może odwrotnie). Podobnie jak Schumann, studiował prawo – i muszę przyznać, że zwłaszcza pierwsza z zagranych przez Klarę D. trzech Serenad (spośród aż 20; pewnie wybrała najlepsze) silnie mi się z dziełami Roberta skojarzyła.
A Kwintet Granadosa zagrany na wcześniejszym koncercie to muzyka na tyle przystępna i wdzięczna, że aż dziw, że tak nagraniowo zaniedbana. Wpada w ucho już po pierwszym wysłuchaniu. Np. Larrocha nigdy bodaj go nie zarejestrowała; nie jestem nawet pewien, czy go grywała…
Miałem jeszcze to szczęście słyszeć AdL parokrotnie na żywo – w dodatku zawsze z Hiszpanami – były to zawsze radosne, niezapomniane wieczory.
ad 12.20 (w. 7 od dołu) oczywiście: Wilderowskim – te klawiatury w laptopach coraz są tendetniejsze; ciągle coś mi zjada i potem nie wszystko da się wyłapać – proszę łaskawie o poprawkę, przez szacunek dla wielkiego reżysera.
A skoro ten amor jakoś mi się napisał od majuskuły, to niech już zostanie. Zresztą ten tytuł de Falli wtajemniczeni przekładają podobno jako Miłosne czary.
Też miałam szczęście parokrotnie słyszeć na żywo w Warszawie AdL. Ostatni raz w Podchorążówce. Boska to była Pani.
Witam Salomeę. Kłopot w tym, że ja bardzo cenię filmową twórczość animowaną Wilczyńskiego. Ale jeśli ktoś zapowiada animację na żywo, to jednak posługiwanie się gotowym filmem jest tu pewnym nadużyciem. Widziałam kiedyś taki pokaz podczas przedstawienia operowego w wykonaniu katowickiego malarza i grafika Piotra Szmitke – i to rzeczywiście trzymało się kupy, bo było to rysowanie na bieżąco, ciągła akcja improwizowana. Pan Wilq bardzo ułatwił sobie zadanie. No i treściowo było to zupełnie obok Bolera, choć chyba to najmniejsze moje zastrzeżenie – nikt nie żąda, żeby towarzyszyły temu wyłącznie ewolucje tancerki. Ale mogłoby to być bardziej zbliżone do muzyki, a nie tak całkowicie poza nią.
Gostek @12:12 – Dalberto grał wczoraj ten hołd dla Debussy’ego w wersji fortepianowej.
Ogłoszenie off topic:
znana nam wszystkim Dorota Kozińska została nominowana do Nagrody im. Beaty Pawlak za książkę reportażową:
http://www.batory.org.pl/fundusze_powierzone/beaty_pawlak/artykuly_6/nagroda_2012_1
Gratulacje 😀
Szanowna Pani Doroto, bardzo dziękuję za przyjęci mnie do dyskusji. Ja prawdę powiedziawszy właściwie nie znam filmów Wilczyńskiego, tylko jakieś miniaturki z tvp Kultura. Nie wiedząc że będą jakieś animacje poszłam rano z dziećmi na „Karnawał zwierząt” i to co zobaczyłam na ekranie w wykonaniu Wilczyńskiego mnie zamurowało! Cudem zdobyłam bilet na „Bolero” i mój zachwyt rozpalił się jeszcze bardziej. Nie chcę rozdzielać co było narysowane na żywo a co puszczone z taśmy – wydaje mi się to kompletnie bez znaczenia, w dzisiejszych czasach gdzie w muzyce w twórczy sposób używa się sampli – co to ma za znaczenie? Dla mnie to było działanie na żywo z autocytatami. Doczytałam że artysta wystawia w nowojorskim muzeum sztuki nowoczesnej – tym bardziej to się tłumaczy. Pani napisała „kilka gestów na kartonie” No przepraszam, ale starzenie – przemijanie bohatera uzyskane w wyniku darcia i zrywania kartonów wbiło mnie w ziemię. Dla mnie, ale i naprawdę dla większości młodych ludzi siedzących koło mnie był to po prostu hipnotyzujący spektakl, i właśnie to ogromny plus że nie trzymał się ckliwej i w sumie banalnej historyjki związanej z „Bolerem” którą wszyscy znamy, tylko stworzył swoją, odważną i niezależną wizję. Wilczyński zdecydowanie na drugim miejscu, zaraz za Królową, Cesarzową, Boginią, kruchutką i wzruszającą, Maestrą od kastanietów. Tak zapamiętam ten festiwal.
Jeżeli mowa o szalonych warszawskich dniach – to ja tylko odnotuję fakt szalonego wieczoru w katowickim klubie Hipnoza. Krócej się nie da: Caine/Bennink/Sonic Boom. Niesłychany żywioł muzyczny, podbudowany erudycją muzyczną Caine`a, jego nieograniczonymi możliwościami technicznymi i najzwyklejszą radością grania. Grania, w którym każdy (no, prawie) znajdzie coś dla siebie. Na estradzie było tylko dwóch muzyków: Uri Cain przy fortepianie i fortepianie elektrycznym Fendera (typ organów Hammond) oraz Han Bennink przy perkusji. To, co wyczyniał przy perkusji 71-letni Bennink, było niesłychane i zdumiewające. Zresztą słowo perkusja należy rozumieć najszerzej jak tylko się da – był nią nie tylko klasyczny zestaw, ale również podłoga, krzesła, ściany, statywy mikrofonów – wszystko wokół niego, włącznie z nim samym. Muzyków dwóch, ale muzyki – bezmiar. Odniesienia zarówno jazzowe (modern, swing, ragtime etc.), jak i rozliczne klasyczne (Schoenberg, Mozart, Chopin, Beethoven – przy tym Caine, z jednym wyjątkiem preludium Des-dur, nawiązuje tylko do jednego-paru taktów oryginałów w postaci już przetworzonej i leci dalej z tym koksem w kierunkach, o których istnieniu nikomu się nie śniło). W przypadku wspomnianego preludium okoliczność grania koncertu w Polsce stała się okazją do poświęcenia całego numeru jednej kompozycji. No i był to odjazd kompletny. Obydwaj panowie zaprzeczyli aksjologii głoszącej, że Chopin nie lubi opracowań, przeróbek i ogólnie grzebania w papierach oryginałów. Jak się zań biorą tacy szaleńcy – aksjomaty mogą iść pasać na akademickie łączki.
Przy okazji zobaczyłem (w domu już posłuchałem) dopiero co wydanej płyty z programem Gershwinowskim – czyli „Raphsody in blue” oraz paroma utworami dla dopełnienia całości. Zapis studyjny – szkoda, że nie koncertowy, taki chociażby jak w zeszłym roku na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Wówczas połowa programu była wypełniona muzyką Mahlera, a druga połowa Gershwinem. Wspomnienie tamtego koncertu jest o wiele żywsze, intensywniejsze od wrażeń z przesłuchania płyty. Podobnie, jak czymś innym jest płyta „Sonic boom” promowana m.in. katowickim koncertem, a czymś innym sam koncert. Odbywający się w ramach trwającego właśnie festiwalu Jazz i okolice.
A co do nominacji Doroty Kozińskiej – już rok temu z okładem wyrażałem na dywanie słowa uznania w związku z lekturą jej książki.
O właśnie, Caine w Katowicach – Andrzej Kalinowski zapowiadał mi ten koncert jeszcze jak się spotkaliśmy na WSJD, ale potem się nie odezwał. Zresztą i tak ze względów przeziębieniowych nie pisałabym się jeszcze na podróż międzymiastową w ten weekend. Dzięki więc przynajmniej za relację… Że Caine robi z Chopinem genialne rzeczy, przekonaliśmy się już w Warszawie w Roku Chopinowskim. A niedługo przyjedzie do Warszawy, żeby zająć się Lutosławskim w cyklu Lutosfery – ciekawam, jak się do niego zabierze…
http://kultura.wp.pl/title,Lutosfery-festiwal-poswiecony-Lutoslawskiemu-w-stolecznym-CSW,wid,15817847,wiadomosc.html?ticaid=11166e
A czy się zabierze – w kontekście ostatnich informacji o CSW – czort wi.
No tak, CSW ma marną sytuację finansową. Ale nie wiem, czy ten cykl nie ma przypadkiem swojego osobnego finansowania (promesy na Rok Lutosławskiego). Muszę się upewnić.
Zaraz się popłaczę ze wzruszenia 🙂 Szczerze i w głos. Dziękuję 60jerzy, dziękuję Doroto 🙂
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Fantastyczny ten Benning! Uwielbiam patrzeć na takich perkusistów, którzy sami są prawie nieruchomi, tylko pałeczki im same w rękach chodzą. Talent żonglera po prostu 🙂
Gostek 13:55 wczoraj
Ad Dalberto,
Rzeczywiście, koncert Ravela trochę mu nie wyszedł, chyba ze zmęczenia jeden z pasaży zagrał odruchowo prawą ręką (czyli faul czy jak tam w piłce kopanej) natomiast rzeczywiście – jest pianistą bezpretensjonalnym i grającym bardzo mądrze – wie co gra i po co gra. Dokładnie tak jak napisałeś – bez udziwnień i próby zbędnej wirtuozerii. Podobało mi się (w recitalu niedzielnym to onomatopeiczne quasi-gitarowe pobrzękiwanie w lewej ręce). Na Chaussonie nie byłem. A w kwintecie Francka zaglądałem w nuty wiolonczeliście, co wskazuje na to, że siedzieliśmy dość symetrycznie…
@PK 30.09. 20:12
@60jerzy 21:40
Czytelnicy z Wrocławia też trzymają kciuki,bo zestaw kandydatów znamienity 🙂 Autorka,będąc tu z okazji poprzedniej Wratislavii (właśnie temu rok z okładem) zdumiewała się, że co i rusz ktoś podchodził z wyrazami uznania i informacją,że przeczytał albo że właśnie czyta. Więc teraz niech nie będzie taka skromna 😉
A poza tym,Kochani,nam wszystkim – tym którzy komponują muzykę, grają,śpiewają, dyrygują ,tworzą i naprawiają instrumenty, piszą o muzyce, tym którzy jej słuchają i tym którzy czasem wybrzydzają – wszystkiego najlepszego z okazji Międzynarodowego Dnia Muzyki 😀
Otóż to!
Dziś miałam rozliczne zajęcia w firmie, a wieczorem idę na Galę Koryfeuszy Muzyki Polskiej.
Mam nadzieję, że nie zacznę pokasływać, jak mi się to ostatnio wieczorami zdarzało A jutro premiera Diabłów z Loudun!
Jako uzupełnienie informacji o koncercie Uri Caine`a w Katowicach podrzucam link do rozmowy Gregorczyka i Janusza Jabłońskiego z artystą:
http://www.polskieradio.pl/8/1789/Artykul/941146,Uri-Caine-Summertime-ma-typowe-zydowskie-brzmienie
Uwagi Caine`a o spadkobiercach kompozytorów poprawiły mi ciśnięcie krwi. To znaczy nie wkurzył mnie UC – wręcz przeciwnie, to fantastyczny gość, można go słuchać i słuchać – tylko problem nierozwiązywalny „strażników świętych praw” do wykonań i opracowań muzyki. Rzecz jasna chodzi tu o muzykę współczesną, a jeszcze bardziej o pieniądze. Chyba najmniej o sztukę – bez względu na to, jak głośne byłyby w tym miejscu protesty owych strażników. Jest również smakowity wątek dotyczący recenzji z koncertów.
Dzięki, 60jerzyku, z przyjemnością posłucham.
Teraz na razie padnę, bo jak nam IMiT zafundował Międzynarodowy Dzień Muzyki, to aż niemal poza jego granice – koncert trwał w całości prawie trzy godziny! Bez przerwy! Jedna ze znajomych powiedziała, że w przyszłym roku trzeba będzie zabrać ze sobą termosy i nocniki 😛
Na razie najważniejsze można przeczytać na stronie:
http://imit.org.pl/news/1118/57/Koryfeusze-Muzyki-Polskiej-przyznane.html
I dobranoc…
Biedne Kierownictwo! 🙂
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Tak śpiewał nasz tenor 10 lat temu – jak tę partię śpiewa dziś, zobaczymy 5 października… Tj. ja niestety nie zobaczę, bo obowiązki mnie wzywają do TWON na obejrzenie zaległego baletowego Hamleta. Którego nie obejrzę jutro, ponieważ pojadę do Krakowa na gdańskiego Króla Ubu. Którego nie mogłam zobaczyć na premierze, bo… no i tak w kółko 😈
Niemiecki miesiecznik operowy Opernwelt oglosil tegoroczne podsumowanie. Jako najgorsza opere uznano wiosenna premiere Tannhauser’a w rezyserii Burkhart’a C. Kosminski’ego w Deutsche Oper am Rhein w Dusseldorfie. Kontowersyjna produkcja w ktorej komory gazowe w obozie koncentracyjnym byly integralna czescia scenografii a ss-mani zabijali Zydowskich wieznow, spotkala sie z niespotykana fala oburzenia. Po premierze niektorzy widzowie wymagali opieki medycznej. Dyrekcja opery prosila rezysera o zmiany, on odmowil, wiec przedstawienie zostalo zdjete z afisza i kontynuowane w formie koncertowej.
Piedziesieciu krytykow muzycznych z Europy i USA wybralo Opere Komiczna z Berlina jako Opere Roku.
Podsumowanie roku z OpernWelt:
http://www.kultiversum.de/Opernwelt/Opernhaus-des-Jahres.html
No tak, gorszego spektaklu już chyba nie mogło być. Jakaś granica została przekroczona.
Ciekawy news: Opera Bawarska będzie robić transmisje spektakli na żywo. Sezon rozpoczyna się w najbliższą niedzielę Wozzeckiem z Simonem Keenlyside i Angelą Denoke (wznowienie). Kolejna produkcja to Kobieta bez cienia pod batutą nowego szefa opery, Kiryła Petrenko, w reżyserii Warlikowskiego (1 grudnia).
http://www.bayerische.staatsoper.de/1248-ZmxhZz0xJmw9ZW4-~Staatsoper~staatsopertv.html
Bawarczycy robią transmisje już chyba drugi rok.
W październiku w ich ślady mają pójść wiedeńczycy, ale poza anonsem brak szczegółów:
http://www.wiener-staatsoper.at/Content.Node/home/aktuelles/neuigkeiten/Live-Streaming.en.php
Z linku Preludka wynika, że nie chodzi dokładnie o „najgorszą operę roku”, ale o „skandal roku” (Ärgernis des Jahres), pojęty szerzej : jako nadużywanie w inscenizacjach operowych nazizmu, jego zbrodni i symboli. Obrzydliwości Kosminskiego to tylko szczególnie szokujący przykład ten modnej tendencji. Najbardziej skompromitował się tu jednak nie reżyser, ale dyrekcja teatru, która stchórzyła dwukrotnie : najpierw, ze strachu przed „partią postępu” i w nadziei na rozgłos, wpuściła tego gniota na scenę, potem, ze strachu przed opinią publiczną, nie obroniła spektaklu, który firmowała, tylko wyrzuciła go za burtę razem z reżyserem, żeby ratować własny tyłek.
A tymczasem gazeta wyborcza oznajmia bankructwo i zamknięcie Metropolitan Opera:
http://wyborcza.biz/biznes/0,0.html#error=4,badlink=http%3A%2F%2Fwyborcza.biz%2Fbiznes%2F1%2C100896%2C14708381%2CBankrutuje_slynna_Metropolitan_Opera_w_Nowym_Jorku.html
Po pewnym czasie redaktorzy spostrzegli, że nie chodzi tu o Met, lecz NYC Opera i poprawili artykuł, ale dalej jest w nim pełno błędów, zarówno stylistycznych i merytorycznych. Cóż poziom GW osiągnął kompletne dno. Większość „artykułów” to nieudolne tłumaczanie stron zagranicznych.
To ja może o czymś przyjemniejszym, czyli ciąg dalszy o świetnych dziewczynach (skoro było ostatnio o PatKop i Faust):
szykują się nowe płyty Janine Jansen oraz Nurii Rial (premiery w połowie listopada); co ciekawe, obie w Bachowskim repertuarze. Janine gra z własnym zespołem trzy koncerty, a ponadto jeszcze dwie sonaty (chyba pierwszy raz widzę takie zestawienie). Nuria śpiewa arie Bacha z towarzyszeniem zespołu pod kierownictwem jeszcze jednej świetnej dziewczyny – Julii Schroeder. Nie mogę się już doczekać!
PAK i PK 9.50 O, tenor, tenor, znowu tenor! Czy to już porządnych barytonów nie ma ? 22 października ukazuje się 13 -płytowy box Gerhahera z pieśniami – za jedyne 170 zł.
Kiedyś koledzy z „biznesu” mogli zadzwonić do krytyka muzycznego rodzimej gazety, który by im wyjaśnił różnicę między dwiema operami i sprecyzował, że Peter Gelb nie jest menadżerem NYCO. A dzisiaj do kogo mają dzwonić?
Już usunęli. Ale czy to naprawdę trzeba aż dzwonić… Czy nie wystarczy wygooglować?
Żeby wygooglować, to trzeba najpierw podejrzewać, że jest coś do sprawdzenia. I mieć odruch sprawdzania. Jest to jeden z odruchów, który w ramach naturalnej ewolucji zawodu dziennikarza, powoli zanika.
Jak widać!
„…trzeba najpierw podejrzewać…” et infra
Odruch sprawdzania powinien mieć każdy, kto choć trochę nie czuje się pewien tego, co robi. Nabyta pewność siebie (przechodząca w pobłażliwą bezczelność) z pewnością jest przydatną cechą, ale w połączeni z brakiem wiedzy stanowi mieszankę całkowicie niestrawną.
Poprawiam link:
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,14708714,Bankrutuje_znana_opera_w_Nowym_Jorku.html
Drogi Gostku, oczywiście, że trzeba sprawdzać, jak się „nie czuje pewien”, a jeszcze bardziej – jak się czuje. Wedle przepisu Grydzewskiego : „wiem, naturalnie, że Pana Tadeusza napisał Słowacki, ale na wszelki wypadek sprawdzam”.
Choć np. z Dziadami nie byłoby to już tak oczywiste.