Pierwsze muchy za płoty
Orfeusz w piekle Offenbacha został wybrany na pierwszą premierę za nowej dyrekcji Teatru Muzycznego w Poznaniu. Nowy szef, Przemysław Kieliszewski, prawnik i menedżer muzyczny, który rozkręcił w Poznaniu Polską Akademię Gitary, ma teraz ambitne plany zrobienia z tego teatru miejsca, do którego „będzie się chodzić” (a wcześniej było wprost przeciwnie). Długa droga jeszcze do tego, ale może kiedyś się uda.
Długa i trudna. Zespół jest wciąż ten sam, trzeba go więc rozruszać, a też niektórych rzeczy się nie przeskoczy. Większość śpiewaków ma kompletnie zdarte głosy, jakby nie miała dotąd pojęcia (i pewnie nie miała, bo nikt tego nie pilnował), na czym polega higiena wydobywania dźwięku. Orkiestry też zapewne nikt specjalnie dotąd nie pilnował, żeby się przynajmniej porządnie nastroiła, nie mówiąc o dość abstrakcyjnym pojęciu dyscypliny gry. Na początku byłam więc z lekka przerażona jakością brzmienia zespołu, w którym pojedyncze instrumenty fałszowały (łącznie z kotłami), a klarnet wyraźnie nie dawał rady. Ale z czasem było coraz lepiej, a już drugi akt miał znakomite tempo akcji. Marek Moś, który po raz pierwszy robił taką rzecz w teatrze (repertuar nie był mu całkiem obcy, bo prowadził koncerty sylwestrowe, ale np. z Aleksandrą Kurzak…), stwierdził, że mnóstwo energii wydatkował na tę pracę, nie spodziewał się wcześniej, że aż tyle. Ale słychać było, że przekazał ją muzykom.
Z solistami było to dużo trudniejsze. Zwłaszcza że podstawową trudnością tej operetki jest fakt przeplatania śpiewu z tekstami mówionymi oraz wysoka tessytura. Głosowo mało kto się naprawdę wyrabiał, za to niektórzy z nich nadrabiali aktorstwem – w sumie najlepszy był chyba Jowisz (Wiesław Paprzycki), który jeszcze na dodatek w II akcie miał zabawny strój muchy (jak wiadomo, pod tym przebraniem odwiedza Eurydykę w piekle). Eurydyka (Anna Lasota) ma piekielną partię i o dziwo wszystko wyśpiewuje, ale ostrym, nieprzyjemnym w barwie głosem. Nie dało się w ogóle z powodu fałszów słuchać np. Plutona (Jarosław Patycki), ale ten też szył rolę dowcipami. Dowcipy, swoją drogą, nie są tu wysokich lotów i to nie z powodu oryginalnego libretta oczywiście, lecz autora opracowania tekstu polskiego – (Juliusz Kubel), a już szczytem idiotyzmu jest fakt, że Jowisz przedstawia się Eurydyce jako Donald, czyli Donek. Po co to? Nas naprawdę poglądy pana Kubla nie interesują (jakby się kto czepiał, dodam, że np. Jarek w tym miejscu równie mało by mnie śmieszył). Wiadomo, że przekład Dygata i Minkiewicza trzeba było uaktualnić, ale po co w taką stronę? Strona wizualna – pstrokacizna nieco jarmarczna, no, ale to przecież opereta – tyle że uwspółcześniona. Np. główni rywale (Orfeusz i Pluton) występują z irokezami. Choreografia – nawet efektowna.
Osobnym rozdziałem jest samo miejsce: sala malutka, niewdzięcznie zbudowana, duszna, bez techniki i z totalnie schowanym kanałem. Marek Moś mówi, że najpierw pracował z orkiestrą w innym miejscu, a gdy przyszli do teatru i usłyszał tę akustykę, mało się nie załamał. Marzeniem kierownictwa teatru jest nowe miejsce, ale na to trzeba kasy. A nikt nie wyłoży, jeśli nie stwierdzi, że naprawdę jest dla kogo ją wykładać. Najpierw więc praca u podstaw. Dobrze, że nowy szef sprowadza dyrygentów energetycznych, którzy mogą tchnąć w zespół życie – planują bliższą współpracę z Jose Florencio. Powoli pozyskiwani są też nowi śpiewacy. W przyszłości mają być tu grane również musicale.
Na razie można sobie pomarzyć o takim Orfeuszu…
Komentarze
Dosc przygnebiajace wrazenia. Czyli czego sie mozemy spodziewac na Parsifalu?
Pobutka.
Dzień dobry,
Marku D., jedno do drugiego nie ma nic do rzeczy, bo Parsifala dzięki Bogu wystawiają w Teatrze Wielkim, a nie w Teatrze Muzycznym 😛
Od strony muzycznej pod batutą Gabriela Chmury spodziewam się raczej dobrego, od strony reżyserskiej… tutejsi koledzy są w obawach po próbach i konferencji prasowej. Cóż, pożyjemy, zobaczymy.
Z tym Orfeuszem z linki, odpowiedź sama się narzuca : tam jest pierwsza liga. Bo w operetce jak w pisaniu dla dzieci : trzeba równie dobrze, tylko jeszcze lepiej. A to zacząć trzeba od kierownika muzycznego całą gębą, bo z gwiazdami z doskoku się nie ujedzie.
Ja w ogóle uważam, że takie kawałki są do zniesienia, a nawet mogą być bardzo miłe tylko wtedy, kiedy są naprawdę dobrze wykonane. Oczywiście są tacy, co zniosą tandetę, tak jak są ludzie, którzy dziś w Polsce oglądają kabarety… Ich nigdy nie zrozumiem. Wczoraj siedziałam na widowni z kamienną twarzą i patrzyłam, jak ludziska się chichrają…
Całkowicie się zgadzam z pierwszym zdaniem, co zresztą zgadza się z „pozytywnymi” tezami felietonu Tuwima. Operetka może być olśniewająca (każdemu życzę takich partytur, jak Orfeusz, Helena, czy Nietoperz), ale tylko na bardzo dobrym poziomie. Są na to liczne dowody, jak właśnie ten Orfeusz.
Pozostałe zdania otwierają ciekawe pole do dyskusji o pewnych aspektach deontologii. Uważam, że to artysta ponosi odpowiedzialność za publiczność, a kiedy zwala wszystko na publiczność – jest nieuczciwy. Dotyczy to obu możliwych typów alibi : 1. dajemy tym chamom, czego chcą; 2. ci faryzeusze nie rozumieją mojego geniuszu, potomność mnie doceni.
Sztuka istnieje DLA Publiczności, inaczej w ogóle nie ma sensu. Publiczność się wychowuje i jest to proces, który nigdy się nie kończy, bo codziennie rodzi się ktoś, kto nigdy nie słyszał I koncertu fortepianowego b-moll Piotra Czajkowskiego. Publiczność się szanuje i rzuca się jej coraz to nowe wyzwania – co nie znaczy „wyzwiska”.
To nieprawda, że trzeba „upraszczać”, „ułatwiać” i być „płytkim”. Prawdziwi humaniści, prawdziwi artyści, ci z najwyższej półki, potrafią najtrudniejsze rzeczy wyrazić tak, że dziecko zrozumie. Ani pluć z góry, ani kucać. To jest dopiero prawdziwa sztuka.
To niekoniecznie jest prawdą, że do Teatru Muzycznego się nie chodziło. Przed dyr. Kieliszewskim sala była zawsze pełna. Inna sprawa, że publiczność specyficzna i raczej wiekowa, jakby nie patrzeć jednak, to też publiczność, o którą trzeba dbać. Ludzie młodzi raczej nie zaglądali, chyba że dzieci na jakieś specjalnie dla nich przygotowywane spektakle.
A co do sali. Od samego początku (od 1956 r.) Teatr Muzyczny siedzi w wynajmowanych od Wojska salach Domu Żołnierza, ukończonego w 1939 r. Oprócz kasyna oficerskiego była tam również sala widowiskowa na 700 miejsc. W czasie okupacji była tam siedziba Gestapo. Tak czy siak, nie jest to miejsce na teatr, ale jak wiadomo, prowizorki w Polsce trzymają się najdłużej.
Nie byłam tam już bardzo dawno i po lekturze wpisu jeszcze trochę poczekam. Z nadzieją.
Z Offenbachem wcale niełatwo. Najlepiej jak spotkają się pod jednym adresem zegarmistrzowska precyzja, zwiewność motyla i subtelne poczucie humoru.
No to dokładka, Amorek raz:
http://youtu.be/IA4NJ5h8WTU
Ta dziewczynka dużo potrafi:
http://www.youtube.com/watch?v=41mE3kapPgc
Tylko, jak zwykle, nad dykcją trzeba popracować, żeby nie śpiewać „alla banda”, tylko „alle Bande”…
Takiej jej nie znałam. Ho, ho!
Dobre „e” w wygłosie „Bande” też się trafia, 2:16.
Czy tutaj dykcja Cię satysfakcjonuje, Piotrze?
http://youtu.be/Q6136BIX7Es
Ano właśnie, nie bardzo. Ona nie śpiewa tekstu, ona śpiewa obok tekstu. Wymawia poprawnie, ale tylko tyle i na tyle, na ile jej to nie zawadza w „kształtowaniu dźwięku”. Niezwykle utalentowana dziewczyna, szkoda. Może jej to ktoś kiedyś powie, ale obawiam się, że czego się Jaś nie nauczył… To są podstawy, które się bardzo rzadko udaje naprawić.
Rozumiem, co masz na myśli. Akurat w roli mechanicznej lalki to może być nawet zaleta. Swoją drogą strasznie ta operowa Olimpia wygadana, w opowiadaniu Hoffmanna ma w repertuarze tylko „Ach, Ach”… Przyznam, że słuchając Devieilhe i w innych rzeczach, nie odczuwam niedoborów – pewnie obezwładniają mnie słowicze walory 🙂 A czy nie bywa tak, że kiedy one z wiekiem naturalnie słabną i nie da się już beztrosko ćwierkać, potrzeby wyrazowe znajdują ujście w ekspresji tekstu właśnie? Ja mam nadzieję, że przypadku tej Małgosi (no bo jaki tam z niej Jaś) tak będzie.
Różnie bywa z tym wiekiem. Sutherland, która uchodzi za niedościgły wzorzec złej dykcji (podobno Bonynge ją przekonał, że „dykcja szkodzi emisji”…), z wiekiem śpiewała coraz mniej wyraźnie. Najlepsze pod tym względem są najstarsze nagrania. Ja tylko nie rozumiem, po co coś kompensować czymś, skoro ma być wszystko i o to chodzi.
Ale ogólnie ta Sabinka jest fajna, dzięki za linki, bo jeszcze jej nie słyszałam 🙂
legat8 – p. Kieliszewski raczej miał na myśli, że „znawcy” nie chadzali (tj. nie tyle, że się nie chodziło, tylko że „się nie chodziło” 😉 Pełna sala była, i owszem, zresztą nie tak trudno ją zapełnić 😉
Pan Piotr poruszył fajny temat: czy artysta jest odpowiedzialny za publiczność. Podzielę się tu ciekawostką, którą z kolei podzieliła się ze mną pewna młoda znajoma; podczas Warszawskiej Jesieni udała się na imprezę towarzyszącą – koncert prezentujący oficynę For Tune, która postanowiła zacząć wydawać muzykę współczesną. Przed koncertem wygłoszony został manifest głoszący mniej więcej tyle, że manifestujący proklamują „koniec arogancji awangardy” i że teraz utwory będą komponowane z myślą o oczekiwaniach odbiorców, że będą im „przyjazne”. Wrrr… pamiętam podobne teksty wygłaszane z całą powagą w latach 70. Po czym nastąpił chyba najnudniejszy i najbardziej kiczowaty okres w historii współczesnej muzyki polskiej…
Oby tylko te ambitne plany nie zakończyły się kiedyś tak,jak we Wrocku-całkowitą likwidacją klasycznej operetki.Niestety,stare ramole mojego pokroju musiały zapomnieć o wieczornej wyprawie na „Czardaszkę”. Szkoda-może nie tyle samej warstwy scenicznej klasycznych operetek,ale tej przepięknej muzyki,której młodzi nie będą mieli okazji poznać. Ja mam na szczęście płyty,ale przecież na mnie świat się nie skończy!
Cóż, Pani Doroto. Szekspir całe życie pisał „zgodnie z oczekiwaniami publiczności” i chyba wyszło mu nienajgorzej. I nie jemu jednemu poniekąd. Nie sądzę bowiem, żeby nuda i kiczowatość wspomnianego okresu (nie wiem, o czym Pani mówi konkretnie) były wynikiem takiego właśnie programu, lecz raczej – wątłych talentów i umiejętności jego realizatorów. A wątłe talenty z równym powodzeniem kryć można za manifestami głoszącymi dopieszczanie publiki – jak bezlitosne smaganie filistra.
Ma się rozumieć, w każdej epoce są talenty wątłe i wielkie. Ja miałam na myśli rozlewający się wówczas tzw. socrealizm liturgiczny (copyright by Kisiel). Ale przecież tworzył też wówczas np. Paweł Szymański. Nie mówiąc o gigancie takim jak Lutosławski, który cały czas robił swoje nie oglądając się na nikogo. Tj. oczywiście myślał o tym, jak rozplanować formę w taki sposób, by działała, no, ale to na poziomie bardzo ogólnym.
Zeszło mi na Lutosa, bo właśnie wróciłam z dyskusji w Stawisku 🙂
Pobutka.
Wracając do sprawy TM w Poznaniu – racja, melomani raczej unikali Teatru Muzycznego, bo dlaczego płacić jeszcze za cierpienia? Ale miał ten teatr swoją publikę, specyficzną, o czym czasami mi znajomi opowiadali. Ja sparzyłem się wiele lat temu, jeszcze za studenckich czasów, omijałem ten Teatr z daleka i jeszcze chyba sobie trochę poczekam, zanim tam znów zajrzę. Cieszy jedynie to, że zaczęto dbać o poziom orkiestry, ale efekty będą dopiero za czas jakiś.
Dzień dobry,
szkoda, że tylko pierwszy z tych 5 utworów Szymańskiego jest na tubie. To przepiękny cykl, jeden z moich najbardziej ulubionych jego utworów.
Dzien dobry 🙂
Tu jest calosc
http://classical-music-online.net/en/production/34878
O, wielkie dzięki, lisku!
Te utwory poświęcone są pamięci naszego wspólnego przyjaciela, malarza, wielkiego miłośnika muzyki – wspominałam tu kiedyś o nim. Bardzo namawiał Pawła do napisania kwartetu smyczkowego. Paweł mu obiecał, że mu zadedykuje. Ale nie zdążył za jego życia – tak bardzo szkoda, że Jerzy nie mógł już ich usłyszeć 🙁