Święto Poniatowskich

Kancelaria Prezydenta organizuje koncerty, ale zwykle w Belwederze. Dziś wyjątkowo koncert odbył się w Sali Kolumnowej Pałacu Prezydenckiego – z powodu pretekstu, czyli przypadającej za parę dni 200. rocznicy śmierci ks. Józefa Poniatowskiego, którego pomnik stoi przed Pałacem.

Wbrew temu, czego by się niejeden spodziewał, nie zorganizowano z tej okazji żadnej akademii ku czci. A to dzięki temu, że obecnie w Biurze Kultury i Dziedzictwa Kancelarii Prezydenta pracują osoby, które przyszły tu z Teatru Wielkiego czy TVP Kultura. Można więc spodziewać się kolejnych ciekawych pomysłów w tej dziedzinie. A dzisiejszy pomysł obchodów polegał na tym, żeby posłuchać muzyki kuzyna jubilata, również Józefa, ale urodzonegojuż po śmierci tego poprzedniego, jako nieślubny syn ks. Stanisława Poniatowskiego i Cassandry Luci, byłej żony zwykłego szewca. On z kolei zmarł 160 lat temu, więc też prawie okrągła rocznica. Od pewnego czasu zdarzają się pojedyncze wykonania jego muzyki: tak pisałam po koncertowym wykonaniu jednej z jego oper, byłam też kiedyś (jak wspomniałam w jednym z komentarzy) na recitalu w Studiu im. Lutosławskiego, na którym z towarzyszeniem Kevina Kennera arie z oper Poniatowskiego śpiewała Joanna Woś. I dziś to ona była bohaterką wieczoru; na fortepianie towarzyszył jej tym razem Robert Morawski.

Śpiewała arie z czterech jego oper: Don Desiderio, Gelmina, L’aventurier i Pierre de Medicis. I oczywiście, jest to muzyka o dobrze znanej stylistyce, czyściutkie rasowe belcanto, najpierw w stylu włoskim, potem francuskim. Pani Joanna od razu chwyciła byka za rogi i już w pierwszej arii wyśpiewała w górze es trzykreślne, a potem było jeszcze lepiej… Program został też mądrze skomponowany, bo arie były przeplatane krótkimi fortepianowymi przerywnikami dla odpoczynku śpiewaczki, z rozmysłem dobranymi. A więc dwa polonezy Ogińskiego, Chopina Preludium „deszczowe” i wariacja z Hexameronu. Pani Joanna później już dwukrotnie zaśpiewała dwie arie bezpośrednio po sobie: po arii Laury z Piotra Medyceusza – scenę obłędu Elwiry z Purytan Belliniego, gdzie tekst jest podobny, ale ma zupełnie inny kontekst; na koniec zaś były dwie rzeczy lżejsze: piosenka neapolitańska Donizettiego i znana Tarantella Rossiniego. Jednak w bisie przeszła samą siebie: była to aria z I aktu Traviaty, tak więc został uczczony jeszcze jeden tegoroczny jubilat. Głosowo i aktorsko to była wyższa szkoła jazdy. Emocje, z jakimi zakończył się ten koncert, trwały jeszcze długo, przez pewien czas na pokoncertowym spotkaniu trudno było rozmawiać o czymś innym.

Akustyka Sali Kolumnowej nie jest łatwa – pamiętam, jak odbył się tu zaraz po konkursie recital Avdeevej (odznaczany był też wówczas prof. Jan Ekier), i fortepian niezbyt dobrze tu brzmi. Ale przy śpiewie Pani Joanny w ogóle żadnych problemów tej sali się nie zauważało.

Naprawdę jestem zbudowana, że takie wydarzenie miało miejsce w Pałacu Prezydenckim. Koleżanka z Biura Kultury i Dziedzictwa powiedziała mi później, że właściwie mogą już zostać impresariatem, bo są już cztery bodaj zamówienia z zewnątrz na ten program.

PS. A propos Poniatowskich: wśród publiczności była obecna prof. Irena Poniatowska, która także ma w tym roku piękny jubileusz. Jutro zostanie odznaczona medalem Gloria Artis. Ale o Pani Profesor napiszę w poniedziałek, po spotkaniu z nią, które odbędzie się w Muzeum Chopina.