Dwóch łysych Parsifalów

Dawno chyba w Teatrze Wielkim w Poznaniu nie zdarzyło się, by realizatorzy premiery (wyjąwszy szczerze oklaskiwanego dyrygenta Gabriela Chmurę) zostali przez publiczność tak intensywnie wybuczeni, choć dało się też usłyszeć aprobujący tupot nóg. Większości spektakl się nie podobał, ale były też osoby, które miały zdanie przeciwne.

Sprowadzenie międzynarodowej grupy teatralnej Hotel Pro Forma było pomysłem Gabriela Chmury, który był na jej spektaklu teatralnym i zachwyciwszy się namówił jej szefową, Dunkę Kirsten Dehlholm, by zrealizowała w Poznaniu Parsifala. Był to eksperyment dla każdej ze stron, albowiem, jak mówią artyści realizatorzy w wywiadzie pomieszczonym w programie, „przed rozpoczęciem prac nad tym projektem nie znaliśmy muzyki Wagnera”. Zapewne nie było też im łatwo wczuć się w treść, która jest, powiedzmy to szczerze, dosyć grafomańska. Nabudowali więc własną treść, choć w jakimś sensie kierując się oryginałem.

To, że nie ma dosłowności, że np. w I akcie Kundry wchodzi powoli na scenę w czasie, gdy śpiewa się o dzikim wierzchowcu, na którym pędzi dzika bohaterka, że grupa rycerzy i giermków porusza się w zwolnionym tempie – trudno, można to złożyć na karb wizji. Że nie ma Graala ani włóczni – też można jakoś zrozumieć. Niektóre obrazy są interesujące plastycznie. Ale gdy zamiast niewinnego młodzieńca Parsifala na scenę wchodzą dwaj otyli i łysi jegomoście po pięćdziesiątce w workowatych kombinezonach koloru ecru, nie ma rady, szczęka opada z hukiem. Zwolennicy spektaklu tłumaczą, że te kombinezony (niektórym przeciwnikom kojarzyły się ze śpioszkami) mają symbolizować niewinność, podobnie jak palce u obu rąk pomalowane na biało (za to Kundry trzyma wciąż w ręce coś czarnego). Jeden z jegomościów śpiewa, drugi tłumaczy jego słowa językiem migowym – ten zabieg realizatorzy tłumaczą tak: „Parsifal ma kontakt z zaświatami [?! – DS]. Dublowany jest przez mężczyznę, który tłumaczy jego słowa dla osób niesłyszących”. Jest jednak jedna okoliczność, która ten absurd łagodzi: tenor Thomas Mohr śpiewa naprawdę bardzo dobrze, jest chyba najlepszym głosem w tej realizacji, i pod koniec już właściwie tylko jego się słucha.

Goście zagraniczni są nieco nierówni – Gurnemanz (Mario Klein) miał w I akcie ostrą, nieładną barwę, która w finale trochę się wyrównała (to jest potwornie forsująca partia, trzeba pamiętać); Mark Morouse jako Amfortas też rozkręcał się głosowo w trakcie spektaklu. Natomiast jeśli chodzi o polską stronę, przykro mi to mówić, ale niewiele da się dobrego powiedzieć o Kundry (Agnieszka Zwierko) – to zbyt forsowna partia dla niej, kondycyjnie za ciężka, w II akcie zupełnie wysiada jej intonacja – a to także jedna z najtrudniejszych partii w tym dziele. Dało się zwrócić uwagę na paru polskich śpiewaków w pomniejszych rolach, głównie Krzysztofa Bączyka jako niby sędziwego Titurela, który wyjeżdża spod ziemi na huśtawce, ubrany w czarny kombinezon i w widoczny sposób dużo młodszy od swego scenicznego syna. No i wrażenie robiła robota Gabriela Chmury, choć orkiestra nie zawsze się wyrabiała. Ale, jak powiedział ktoś z kolegów, wystawianie Wagnera w Polsce jest czymś na kształt heroizmu…

Poprzedni raz u nas wystawiano Parsifala parę lat temu we Wrocławiu. Ta realizacja też miała swoje minusy, właściwie nie widziałam jak dotąd na żywo Parsifala, który by mnie w pełni usatysfakcjonował… Jak widać, po prostu dla mnie po tych kilku godzinach III akt jest trudny do zniesienia, bo i w zalinkowanym wpisie pisałam, że mi się dłużył. Teraz nawet bardziej, zwłaszcza, że zrobiony został dość statycznie. Nawiasem mówiąc nie widzę powodu, dla którego pierwsza przerwa trwała aż godzinę (a druga – pół godziny). To nie Bayreuth przecież. Owszem, muzycy musieli odpocząć, ale chyba pół godziny by wystarczyło? W sumie bowiem spędza się w teatrze pięć i pół godziny i pod koniec człowiek nie odbiera już prawie nic.