Geminiani z obrazkami
Fabio Biondi lubi eksperymenty. Tym razem poszedł chyba trochę za daleko, doklejając do La foresta incantata Francesco Geminianiego współczesną animację wykazującą się inwencją raczej średnią.
Utwór przeznaczony był do pantomimy Giovanni Niccolò Servandoniego według Jerozolimy wyzwolonej Tassa. Współczesna interpretacja w reżyserii Davide Livermore, pokazana w Centrum św. Jana przez Biondiego (ostatnio wystąpił z tym zestawem również w Accademia di Santa Cecilia w Rzymie), nie odnosi się do tego dzieła, choć w pewnym momencie nawet pojawia się kopuła meczetu Omara. O filmie tym Biondi powiedział Jakubowi Puchalskiemu w „Tygodniku Powszechnym”: „Muzyka ta mówi o dążeniu natury do ostatecznego pokonania nieszczęść człowieka, przede wszystkim przemocy wojennej. Dlatego nasza animowana inscenizacja opowiada o upadku, jaki poprzez przemoc człowiek zadaje sam sobie i naturze, a na końcu o pięknie, z którym natura triumfuje nad złem. Bardzo mi się podoba to połączenie baroku ze współczesnością, biorące się z respektu dla muzyki. Celem jest ukazanie jej jako wciąż aktualnej, żywej; niezwykłe w muzyce barokowej jest właśnie to, że zachowuje swoją aktualność. Chcieliśmy, by publiczność zrozumiała, w jaki sposób ta cudowna muzyka realizuje się, towarzysząc obrazom. By z radością mogła wziąć udział w spektaklu – choć nie jest to opera, nie ma tu ani śpiewaków, ani aktorów – ale miała coś do oglądania”.
Owo „żeby miała coś do oglądania” wywołało skrajne reakcje. Pewna pani siedząca przede mną zerwała się już na samym początku, dwa razy przebiegała przez wnętrze, podeszła do techników (chyba chciała ich namówić, żeby wyłączyli film), rzucała słowem „skandal”, a po zakończeniu wykrzykiwała do sąsiadów: „Troglodyci! Jak im nic nie miga, to już nie mogą wytrzymać!”. Panie siedzące za mną z kolei poruszyły po wykonaniu ten sam temat dużo spokojniej: „Taka teraz ta moda na wizualizacje, że już muzyka bez nich obejść się nie może”.
Prawdę mówiąc mnie ten film też przeszkadzał, bo choć nawet parę jego momentów mogło się podobać, to zupełnie nie współgrały one z muzyką, choć Biondi najwyraźniej się próbował dostosowywać. Czegóż tam nie było, katastrofy, ruiny i wraki, latające ptaszki, tańcząca para, dziewczyna próbująca oderwać chłopaka od smartfona (motyw smartfona się powtarzał), człowiek w szalu goniący wielkiego motyla… Las chwilami też się pokazywał. Ale w sumie – groch z kapustą, odbiegający poziomem od znakomitego wykonania muzyki.
Ale to było w drugiej części. W pierwszej nikt nie przeszkadzał napawać się wspaniałym poziomem Europa Galante w wykonaniach concerti grossi Corellego i Geminianiego, w tym La Folii (będącej zresztą transkrypcją sonaty Corellego, który był jego nauczycielem). Przypadkiem więc powstał cykl La Folii, wczoraj i dziś.
Komentarze
Fabio Biondi mówi w tym samym wywiadzie, że „La foresta incantata” bez obrazu „pozostawia niepewność – nie wiadomo, w którą stronę się porusza.” Mnie się to właśnie bardzo podobało w radiowym odsłuchu. Docierała w inne miejsce niż, wydawałoby się, szła 🙂
Wywiad już w całości jest online: http://tygodnik.onet.pl/kultura/geminiani-wiekuistosc-czarow/7h1pm
Czytam ja sobie recenzje Pani Kierowniczki, a rowniez i szeregowych Dywanowiczow czy to z koncertu Jorge Savalla, czy Fabio Biondiego, czy innych prominentow swiata muzycznego i nie moge przestac zadawac sobie pytania, jak delece powszechna jest w Polsce swiadomosc tego niebywalego awansu kulturalnego, jaki dokonal sie od zmiany ustroju. Rozwijajac to pytanie na gruncie osobistym: sam wybylem z Polski pod sam koniec PRLu. W latach 70. i 80-tych zdarzaly sie tam, z reguly w Warszawie, wizyty zespolow takich jak St. Martin-in-the-Fields, dwukrotnie pod koniec lat 70-tych, Academy of Ancient Music ok. roku 1980, ale byly to wydarzenia na miare dziesieciolecia, jesli nie rzadsze. Jesli przyjezdzali solisci, to np. spiewaczki pod sam koniec kariery, jak nieszczesna Renata Tebaldi, albo tylko w nieco lepszej formie Elisabeth Schwarzkopf czy Victoria de Los Angeles. Kazdy z tych koncertow musial byc finansowany ze zrodel specjalnych, czy to British Council, czy co innego. Czasem Pagart wysuplal pare groszy.
Dzisiaj tylko moge sie slinic czytajac wspomniane recenzje. Kudy tam mojej wsi, nawet z nienajgorsza w skali USA szkola muzyczna i „part-time” orkiestra i opera, do Warszawy, Krakowa, Poznania czy Gdanska…
A wiec, powtarzajac poczatkowe pytanie, jak gleboka jest swiadomosc tego awansu kulturowego, w pokoleniu pamietajacym PRL, jak rowniez niepamietajacym go? Uogolniajac pytanie, jak gleboka jest swiadomosc awansu cywilizacyjnego, ktorego pochodna jest awans kulturowy?
jrk
PS. Wspominajac Boston, w styczniu ma tam wystapic znany tu niektorym Garrick Ohlsson grajac koncert Lutoslawskiego. Niestety i tym razem daty sie nie zgadzaja i wydarzenie to mnie ominie.
Pobutka.
Tak mnie wczoraj ta wizualizacja rozproszyła i zbulwersowała, że od razu przypomniałam sobie, że haniebnie dawno nie zaglądałam tutaj. (Nie, żeby mnie coś tu bulwersowało, ciekawa byłam zdania Pani). Ciesze się, że Pani odczucia są podobne do moich (moi sąsiedzi zachowywali się nieco spokojniej 😉 . Zwykle to słuchający transmisji radiowej zazdroszczą tym siedzącym na koncercie, wczoraj chyba momentami było odwrotnie. Nie będę powtarzać tego, co Pani zgrabniejszymi od moich słowami napisała, pozdrowię więc tylko serdecznie.
Fajną wizualizację kota znalazłem 🙂
http://1.bp.blogspot.com/-AEkmQApUSgQ/Tri5ZzzL3DI/AAAAAAAAAXQ/YPTRnrrf7bw/s1600/2006AH6156-pantomime-cat.jpg
JRK, zza granicy na pewno to musi tak wyglądać. Ale statystyka płata figle. Awans kulturowy dotyczy głównie tych, którzy mieszkają w metropoliach i chcą słuchać dobrej muzyki. Są szkoły, które dbają o kontakt młodzieży z dobrą muzyką, ale to kropla w morzu potrzeb. Kiedyś w każdym mieście była filharmonia, a jak nie było, to raz na jakiś czas przyjeżdżała. Teraz dobrych filharmonii jest kilka, a pozostałe karmią nas muzyką lekką, łatwą i przyjemną, bo na taką jest zapotrzebowanie społeczne, czyli za taką publika chętnie płaci. Taka jest codzienność. Ale melomani rzeczywiście mają teraz wspaniale. I nie tylko wspaniali goście w Polsce. Wystarczy niewielki stosunkowo nakład czasu i środków, aby posłuchać dobrej muzyki w Berlinie. Trochę więcej, albo i nie, jeśli ktoś mieszka na południu, i jesteśmy w Wiedniu. Melomani mają dużo lepiej, awans kulturowy moim zdaniem wątpliwy.
Zacząłem od spraw „społecznych”. Byłem na wczorajszym koncercie i byłem, podobnie jak Ukochana, zachwycony. Muzyką. Film w pierwszej chwili budził uczucia mieszane, potem zdecydowanie negatywne. Nie chodziło o to, że nie bardzo obraz pasował do muzyki. Przesłanie nie zawsze rozumiałem poza najbardziej nachalnymi obrazami czołgów i gołąbków pokoju. Były tam jakieś ekstra interwencje sił niebiańskich i piekielnych sądząc z śródtytułów. Rośliny przynajmniej były niebieskie czy niebiańskie i jeszcze piekielne demony wykreowane w ciemnościach. Oczywiście mogło mi się to wszystko poprzekręcać. Ważniejsze, że działanie muzyki było słabsze i nie pobudzało wyobraźni. A szkoda, bo piękna muzyka nie wymagała wcale kierowania. Niech każdy nawet idzie na swoje piękne manowce. Odczucia Ukochanej były identyczne. Ten film przeszkadzał. Ukochana w pewnym momencie zamknęła oczy. Ja się na to nie zdobyłem.
Poza tym słuchając muzyki na żywo lubimy obserwować muzyków. W tym film też bardzo przeszkadzał. Dało się tylko czasem zaobserwować, jak Biondi czeka aż film dojdzie do miejsca pozwalającego zacząć kolejną część utworu.
Rozglądałem się wczoraj po miejscach prasowych i próbowałem rozpoznać M. Nie udało mi się to, bo nie mam pojęcia, jak wygląda, a żadne domysły nie pomogły. Dzisiaj widzę, że była, ale o tym i tak byłem przekonany.
Pani Kierowniczki nie musiałem wypatrywać, bo siedziała rząd przed nami, po drugiej stronie przejścia. Ale zaabsorbowany dyskusją nie zauważyłem przybycia, za co przepraszam. Dla laików komentarz na żywo jest niezwykle cenny.
Ukochana trochę marudziła na trzy wieczory muzyczne w ciągu tygodnia, ale po koncercie zmieniła zdanie diametralnie. Nie spodziewała się muzyki aż tak wspaniałej. Bo te wszystkie marudzenia odnośnie filmu nie zmieniają faktu, że muzyka była wielka.
Głupio wyszło. Z PK chętnie się spotykamy, ponieważ zawsze miło porozmawiać z wybitna osobowością. Fachowe uwagi to tylko dodatkowy aspekt.
Ha, a ja się od zawsze zastanawiam, jak szanowny Pan Stanisław wygląda… nie rozejrzałam się wczoraj za PK, chociaż wchodziła do kościoła tuż za mną… ale teraz, jak lokalizuję sobie Panią, która chodziła strofować techników od filmu, to wychodzi mi z tego wszystkiego, że pan Stanisław musiał siedzieć za mną? Teraz sie wstydzę, bo nie wiem, czym się odpowiednio zachowywała w czasie koncertu 😉 Pozdrawiam najserdeczniej
„Muzyka ta mówi o dążeniu natury do ostatecznego pokonania nieszczęść człowieka” (Biondi). Przepraszam, ale co za brednie… Od kiedy „natura” do czegos „dazy”, zajmuje sie (?!) czlowiekiem, czy wojna…
Co do samej muzyki, jesli barok jest, a jest, aktualny, znaczy to ze wcale nie potrzebuje podkladania go pod anachroniczna wizualizacje (choc jesli to jest dobrze zrobione, moze byc ciekawe); z tym ze spektakl audiowizualny jest juz nowym i samodzielnym tworem.
Panią Kierowniczkę oraz pozostałość pozdrawiam znad morza 🙂
Coś tam o awansie kulturowym było, więc muszę mruknąć. Zdaje się, że „awans” dotyczy jednostek a nie grup. Udział „elit” (tu czytaj ludzi słyszących) w społeczeństwie jest mniej więcej stały, niezależny od… niczego. Jakieś badania nawet ktoś tam robił niepopularne, bo teraz moda na pogląd, ze wszyscy są wysocy, zdrowi i inteligentni.
Filharmonia w każdej wsi nie zaradzi temu, że większość wybiera piwo a mniejszość koncert Europa Galante.
Moje radyjko nie pokazywało tego inkryminowanego filmu, z czegom kontent. Zausłyszałem, ze zdziwieniem niejakim, że otwierający koncert Corelli wypadł bladziej niż następny Geminiani.
Aha! Dostępność muzyki dawnej „na żywo” to kilka ośrodków w Polsce, przeważnie dużych miast (i Paradyża 🙂 ). Jednak jej popularność rośnie, co nawet z mojej prowincji widać.
Pozdrawiam serdecznie. Wszyscy wokół mnie zachowywali się bez zarzutu. Ja byłem bliski zakasłania w pewnym momencie, ale udało mi się przemóc, a w przerwie pomiędzy częściami nawet już nie było potrzeby. Jedyna osoba, która się „nie zachowywała” to pani siedząca przed PK. Rozumiem wzburzenie, ale jej reakcja zdecydowanie bardziej przeszkadzała niż ruchome obrazki. Szczególnie impet, z jakim się przemieszczała.
Byłam ciekawa o co chodziło tej pani. Nie spodziewałam się, że mogła wpaść na pomysł, że na jej prośbę film zostanie wyłączony (siedziałam 2 rzędy za nią). Chciałabym podzielić moim wrażeniem z pierwszej części koncertu. Jakoś do tej pory nie dane mi było słuchać na żywo muzyki dawnej w tej klasy wykonaniu na żywo (moja wina oczywiście, bo ostatnimi laty w Polsce rzeczywiście sporo się dzieje na tym polu). Zaczarowała mnie jedność tego zespołu. To, że tyle instrumentów brzmi jak jeden organizm. No i ich radość muzykowania. Nie spodziewałam się, że na żywo robi to aż takie wrażenie.
Otwierający wypadł bladziej, to fakt. Każdy kolejny utwór w pierwszej części był coraz lepiej przez nas odbierany.
Nie chce czuć się elitą z powodu chodzenia na koncerty. Może elit jest zawsze tyle, ile być powinno, ale to nie znaczy, że reszta ma być całkowicie nieczuła na dobrą muzykę. Chodzenie na piwo nie musi przeszkadzać w słuchaniu dobrej muzyki w innym czasie. Pamietacie programy telewizyjne Cegiełły? Ile osób te programy oglądało i przyswajało sobie muzyczna wrażliwość. Nie prezentował w swoich programach muzyki szczególnie trudnej w słuchaniu, ale zawsze była to muzyka bardzo dobra, poczynając od mozartowskiego sygnału. Takich działań bardzo mi teraz brakuje. Brakuje mi też popularyzatora prasowego (i książkowego) na miarę Waldorffa. Był chyba wybitnym znawcą muzyki, a nie wahał się pisać dla osób zupełnie zielonych muzycznie. Dzięki jego Sekretom Polihymni zacząłem cokolwiek z muzyki rozumieć i zdecydowałem się na wizytę w krakowskiej filharmonii. Trafiłem na wieczór Dvorzaka – IX Symfonię z Nowego Świata i koncert wiolonczelowy h-moll, który do dzisiaj pozostał szczególnie lubianym utworem. Ten wieczór wywarł na mnie ogromne wrażenie. Bez przygotowania lekturą Waldorffa może bym tego tak nie odebrał, a pewnie w ogóle bym nie poszedł. I pewnie chodziłbym na piwo i nie trafił do elity.
Na marginesie. Jerzy Waldorff nie mógł być szczególnie kochany przez władzę. Mógł jednak pisać swoje felietony i artykuły i wszędzie były publikowane, bo były dobre. Im kto pisał lepiej, tym trudniej było go zatrzymać. W tej chwili może ktoś pisać najlepiej, ale redakcje nie lubią publikowac recenzji muzycznych. Mamy zapowiedzi, ale recenzji prawie wcale. Chętni do dobrego pisania są, do zamieszczania na swoich łamach chętnych raczej nie ma. Są wyjątki – Tygodnik Powszechny, Polityka. Ale i tam skromnie.
Dzień dobry,
Waldorff był z wykształcenia prawnikiem 😉 Ale wtedy wykształcenie ogólne obejmowało również muzyczne 🙂
W rozmowę włączę się później, bo teraz jadę oglądać, jak się odbudowują zabytkowe organy u św. Trójcy, o których rok temu tu wspominałam.
Sluchalam transmisji radiowej i było wspaniale. Słowem dobrze, że bez patrzenia choć komentarz Klaudii Baranowskiej do oświetlenia kościoła w pierwszej części sprawił, że żałowałam, że tego nie widzę. A propos concerti grossi, to 30.11.13 SV w sali prob swojej siedziby na Grochowskiej w Warszawie zagrala pieknie Concerto grosso g-moll op.1 nr 12 Pietro Antonio Locatellego(Locatelli). Nie moge odzalowac, ze nie bylo transmisji w poniedzialek, szczególnie po opisie PK. Ale na dziś ostrzę sobie zęby:D
Chciałbym jeszcze nawiązać do dyskusji w sprawie RM…
Zastanawiałem się właśnie co by było, gdyby „Ruch Muzyczny” przekształcić z papierowego miesięcznika w aktualizowany na bieżąco, profesjonalnie edytowany, bezpłatny magazyn internetowy (wiem, na początku trudną do pokonania byłaby bariera wieloletniej tradycji i przyzwyczajeń czytelników, ale…)???
1. Bezpłatny, gdyż na to czasopismo zrzuca się (chcąc, nie chcąc) całe społeczeństwo i powinno dostać coś w zamian (podobnie jak to się dzieje w przypadku publicznych bibliotek cyfrowych czy serwisów na kształt omawianej ostatnio witryny „Trzej kompozytorzy”).
2. Środki finansowe zaoszczędzone na składzie, papierze, druku i dystrybucji można przeznaczyć na wzbogacenie zawartości merytorycznej.
3. Recenzje z wydarzeń muzycznych (festiwali, koncertów, spektakli operowych, płytowych premier itp.) mogłyby ukazywać się na bieżąco, już w kilka dni po zakończeniu imprezy.
4. Tablica ogłoszeń (bieżący repertuar teatrów operowych, filharmonii, zapowiedzi festiwali, koncertów, warsztatów z odnośnikami do właściwych stron internetowych, gdzie można odnaleźć poszerzone informacje) miałaby większy sens niż w przypadku drukowanego miesięcznika.
5. Całkowicie odpadłby problem ograniczonej objętości, braku miejsca na fotografie, ozdobne elementy graficzne, światła itp. Co więcej, zawartość można wzbogacić o multimedia: pliki mp3, wideoklipy, nuty PDF, łącza do stron, hiperlinki (np. do słowniczka objaśniającego trudniejsze terminy muzyczne, do haseł biograficznych i rzeczowych w Wikipedii, do bazy danych POLMIC-u).
6. Jeśli pod każdą z recenzji umieścić mechanizm blogowy, wykonawcy zyskaliby możliwość ustosunkowania się. Oczywiście, z indywidualnymi gustami się nie dyskutuje, ale… jakże często się zdarza, że w tekst zakradną się błędy merytoryczne (np. przekręcone lub zamienione nazwiska, daty, tytuły…), które można łatwo i natychmiastowo sprostować, albo że krytyk wyciąga twarde, daleko idące wnioski na podstawie przesłanek a nie zna kulisów danej produkcji, albo szerszego kontekstu. Poza tym, wrażenia recenzenta można wówczas poszerzyć o opinie innych słuchaczy, innych uczestników wydarzenia (choćby tylko za pomocą mechanizmu gwiazdkowej oceny) i wyrobić sobie bardziej obiektywny ogląd. Jako bonus, taki topór nad głową zmuszałby co niektórych recenzentów do większej rzetelności w przygotowywaniu recenzji i nie pozostawiałby ich w poczuciu błogiej bezkarności.
7. Z czasem, co ważniejsze teksty można zaopatrzyć w angielskie tłumaczenia.
8. Niewiele osób jest skłonnych wygospodarować w swoich mieszkaniach kilka metrów powierzchni na gromadzenie roczników „Ruchu Muzycznego”, a zgromadzone w sieci materiały już na wieczność pozostałyby dostępne, tworząc bezcenny zapis życia muzycznego i bogate źródło informacji dla badaczy (np. wywiady z kompozytorami i artystami, opinie formułowane na gorąco po prawykonaniach utworów, informacje o nowych odkryciach muzykologicznych, instrumentologicznych itp.) z możliwością łatwego przeszukiwania i bez potrzeby późniejszego wydawania kolejnych publicznych pieniędzy na digitalizację papierowej wersji.
Wierzę, że „Ruch Muzyczny” w internetowej formule w o wiele większym stopniu spełniłby swoją opiniotwórczą rolę i zyskałby dużo więcej czytelników niż w wersji papierowej, tym samym stając się bardziej użytecznym społecznie.
Ja chcę takiego „Ruchu” 🙂
Drogi samotulinusie, była nawet taka szczytna koncepcja, że z jednej strony na papierze będzie miesięcznik, a w nim eseje, dyskusje i poważne sprawy, a z drugiej strony szybko reagująca strona internetowa z recenzjami bieżącymi i informacjami.
Czyli: miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze.
Ale trzeba było myśleć (to do Grzegorza Gaudena), kogo mianuje się na stanowisko.
Nawiasem mówiąc, Tomasz Cyz ma w tej chwili inne problemy: koszmary senne, urojenia itp., czym chwali się we wstępniaku do grudniowego numeru (a na razie na fejsie):
https://www.facebook.com/ruchmuzyczny?fref=ts
Cóż, jeden wyobraża sobie, że jest Napoleonem, inny widzi siebie jako Juliusza Cezara, a on akurat wciela się w Zygmunta Mycielskiego 🙂
To do kompletu podłączę świetnie pasujący kawałek, który właśnie przypomniała u siebie Mysz w jednym ze swoich dawnych felietonów, cytując z kolei felieton Myciela Kłopoty z literatami (1960):
„– To co? Breza będzie pisał o muzyce, czy Rudnicki? – Może Rudnicki, Hertz, Broszkiewicz i Waldorff też. Słonimskiego spotkałem w kawiarni. Obiecuje wspomnienia, ale mówi, że są nieprzyzwoite. Andrzejewski wyjechał zagranicę, Choromański…
– O widzi pan. Choromański przecie znał dobrze Szymanowskiego.
– Wszyscy znali Szymanowskiego – to nie popycha nas naprzód.
– Dobrze, dobrze, panowie – wtrąca Pociej – ale trzeba tu naprawdę dać coś muzycznego do numeru.
– Ty nam lepiej nie zalepiaj pisma muzykologią – wyrokuje Erhardt. – Na muzykologię mamy czas, tymczasem trzeba łapać czytelnika. Nie słyszałeś, co mówił minister? Utną kredyty, i będzie po krzyku.
– Minister ministrem, a pismo nie może rezygnować z poziomu, musi walczyć”.
To w kogo powinien się wcielać Cyz, który – przypominam – zaangażował do pisania cyklu felietonów w „RM” osobę, która potrafiła nazwać Clarę Schumann „groupie”, a do robienia wywiadów – kogoś, kto był w stanie spytać Jadwigę Mackiewicz, czy mama śpiewała jej piosenki, gdy chowały się w piwnicy przed alarmem bombowym podczas wojny?
Nie da się ukryć, że dawniejsi literaci byli bardziej wykształceni muzycznie 😆
Dodam jeszcze, że wspomniany przez Cyza „list środowiska” jak najbardziej powstaje i znacznych podpisów pod nim jest coraz więcej. Na dniach ma być wysłany do ministra i jak przyjdzie pora, to i ja go tu upublicznię.
I może na razie dość o tym…
Właśnie, dawniej literaci (i prawnicy) byli lepiej wykształceni muzycznie. W tej chwili w szerokim towarzystwie można rozmawiać co najwyżej o muzyce pop. Jednak przeniesienie tej tendencji na łamy specjalistycznego pisma muzycznego wydaje się ryzykowne. Prenumerujemy w pracy Przegląd Budowlany. Inny rodzaj fachowości, ale zawsze. Też można powierzyć redagowanie literatowi i zatrudnić paru amatorów zwalniając fachowców. W końcu na budowaniu każdy się zna. W dalszej kolejności proponuję medyczny „Lancet”. Ale to poza granicami, może być trudno.
No, w dziesiątkę 😆
Trochę mi sprawa RM przypomina sytuację w naszej filharmonii. Publika chętnie słucha walców i melodii z operetek w ogóle, więc się jej to daje. Kasa ma się lepiej. A to, że melomani nie mają, na co pójść do filharmonii, to ich zmartwienie. Zapomina się, w jakim celu instytucja powstała. Osobiście nic nie mam przeciwko operetkom. Niektórzy czołowi śpiewacy nie wstydzili się śpiewać arii operetkowych i w ich wykonaniu brzmiały one bardzo dobrze, choć może nie tak finezyjnie jak niektóre operowe. Ale nie o to przecież chodzi w filharmonii. Można czasem dla amatorów, ale nie jako podstawa działalności.
W tym wstępniaku do grudniowego numeru uderzył mnie zwłaszcza jeden fragment cytatu z Mycielskiego:
„Jednakże wszyscy chcą, żeby to było pod moją egidą, moją, która nie znosi w ogóle pism muzycznych – i mam teraz robić takie pismo…”
No, otóż to 😉
To po co my tę żabę jedli?
jrk 3:48
Garrick Ohlsson grał ten koncert we Wrocławiu w styczniu tego roku : http://www.filharmonia.wroclaw.pl/calendar/index/2013-01
Zdania na temat interpretacji były różne,od zachwytu po wprost przeciwnie 🙂 W najbliższy piątek będzie u nas znowu (tym razem w programie Brahms ).Wybieram się,bo go bardzo lubię. Ohlssona znaczy 😉
W styczniu jeszcze tego Lutosa kompletnie nie umiał (w Warszawie grał zaraz potem, więc wiem). Ale to zdolny człowiek, szybko sie uczy, więc teraz może już jest OK…
Wracając do wizualizacji. Z konieczności ten jeden koncert AH „musiałem” wysłuchać w Dwójce. Po wywiadzie z P. Biondim (puszczonym w przerwie) moja wyobraźnia ruszyła do pracy i w połączeniu ze wspaniałym dźwiękiem lampowego radia Melodia otrzymałem „danie” bardzo smakowite. Po ostatnich dźwiękach koncertu zacząłem zazdrościć „żywej” publiczności. Jakież było moje zdziwienie kilka minut później kiedy dotarły telefonicznie opinie o obrazie i wrażeniach ze Św. Jana.
Nie ukrywam. Miałem pewną satysfakcję.
Pablo – witam. Już nawet nie mogę sobie wyobrazić, jak to mogło brzmieć przez radio lampowe 🙂 Ale tym razem rzeczywiście mogę zazdrościć komuś, kto na koncercie nie był i słuchał tylko przez radio, a to rzadko się zdarza.
Nie jestem pewien, czy ktoś czyta komentarze do starych wpisów, ale a nuż? Ponieważ Pani Kierownicza była w Gdańsku, nie była na występie Biondiego w Krakowie. A ja byłem. Moja relacja: http://pfg.blox.pl/2013/12/Opera-rara-12-grudnia.html