Treliński za dużo mówi
Za każdym razem mam wrażenie, że przedpremierowymi wypowiedziami i wywiadami Mariusz Treliński sam sobie szkodzi. Inna sprawa, gdy spektakl jest gorszy, tym razem jednak jest lepszy i lepiej nie wiedzieć o rozmaitych nadinterpretacjach reżysera, tylko po prostu obejrzeć – a podobać się naprawdę może.
No bo po co nam np. wiadomość, że reżyser odkrył w Jolancie nadmierną więź bohaterki z ojcem, a w Zamku Sinobrodego – kompleks Elektry bohaterki? Z czego wynika, że Jolanta i Judyta to ta sama osoba…
Zostawmy w spokoju te nonsensy i przyjrzyjmy się samemu przedstawieniu. Jolanta jest zrobiona w celowej konwencji kiczu, ale nie przeszkadza mi owa klatka w stylu szwajcarskiego szaletu, a wizualizacje „lelonków” na początku są ładnie i sprytnie zrobione. Symbolika oczywiście prymitywna, ale nie warto na nią zwracać przesadnej uwagi. Gorzej ze strojami, zwłaszcza króla, który jest tu przebrany – nie za hitlerowca, jak chcieli niektórzy blogowicze, ja bym raczej powiedziała, że za gajowego Maruchę, oraz Vaudemonta, który ma na sobie coś w rodzaju skrzyżowaniu garnituru z dresem (spodnie) w kolorze białym, a do tego szare buty narciarskie – obaj z Robertem przychodzą zresztą z nartami (choć śniegu, jak w dzisiejszej Warszawie, ani śladu), tyle że Robert nie wiedzieć czemu jest w kurtce puchówce. Zapewne Vaudemont został specjalnie wyróżniony kolorem niewinności…
Ale strona muzyczna jest całkiem, całkiem. Wyjąwszy jedną koszmarnie fałszywą oktawę w rogach, orkiestra była OK, a z solistów większość, w tym polscy uczestnicy, śpiewała satysfakcjonująco, może z wyjątkiem Aleksieja Tanowickiego, który miał moment, kiedy naprawdę trzeba było się zastanawiać, jakie on właściwie nuty śpiewa. I jeszcze jedna sprawa, która regularnie powtarza się w spektaklach Trelińskiego: jako że myśli on obrazem, a dźwięk mniej go interesuje, często umieszcza śpiewaków w miejscach, z których głosu się prawie nie słyszy – ta ogromna i trudna scena niestety takie miejsca ma. Stąd kiepska chwilami słyszalność Monogarowej, która to artystka była zresztą bardzo przekonująca. Jako Marfa wystąpiła tym razem Anna Borucka – bardzo udatnie, choć u Czajkowskiego jest to raczej starszawa niania (w tekście pada wręcz, że była mamką Jolanty), nie młoda pielęgniarka.
Zamek Sinobrodego budzi więcej satysfakcji zarówno pod względem wizualnym, jak i samej muzyki – po prostu to dzieło Bartóka jest tak genialne, że po przesłodzonym (choć sympatycznym) Czajkowskim cudownie odświeża uszy. Niestety jeśli chodzi o walory głosowe Nadji Michael, to zgadzam się z Robertem i PMK – jest ona tak rozwibrowana, że po prostu momentami fałszuje, a to w Bartóku szczególnie przykre. Za to walory fizyczne i owszem… Gidon Saks bardziej przekonuje, pod każdym względem.
Konwencja filmu grozy bardzo pasuje do tej opowieści, a Boris Kudlicka wykonał scenografię wręcz popisową, a że nie całkiem dosłowną w zestawieniu z didaskaliami, też nie szkodzi. Nie czepiałabym się też owych wstawek z efektami dźwiękowymi przy zasłoniętej kurtynie (kiedy to przechodzimy z sali do sali), ponieważ w ten sposób został pozytywnie rozwiązany wielki problem spektakli Trelińskiego z wykorzystywaniem mechanizmów scenicznych – po prostu wydają one dźwięki przeszkadzające muzyce, a tym razem dostały swój kontekst i nic nie przeszkadzało w odbieraniu cudownej muzyki Bartóka.
W sumie wieczór udany. Cieszy też naprawdę przyzwoita frekwencja.
Komentarze
Pobutka.
29 grudnia w TVP2 zapraszam na pokaz Jolanty .jest to nagranie Narodowego Instytutu Audiowizualnego inscenizacji Mariusza Trelinskiego z Teatru Maryjskiego .Dyryguje Valerij Gergiev,partie Jolanty śpiewa Anna Netrebko.pozdrawiam,mm
Jak słucham Trelińskiego w tych wypowiedziach przed premierami czy przed sezonem, to za każdym razem mam wrażenie, że dla niego wszystkie opery są o tym samym. A właściwie mogą być o 2 rzeczach: albo a) o kobiecie zdominowanej albo b) o kobiecie dominującej. W każdym razie o kobiecie. O mężczyźnie może być tylko wtedy, jeśli ulega jakiejś kobiecie, albo jakaś kobieta zostaje przezeń zdominowana. I nic więcej zdaje się pan reżyser w tych wszystkich dziełach nie dostrzegać, wszystkie inne wątki i interpretacje nic dla niego nie znaczą. Trochę kiepsko, jak na wizjonera, którym chcieliby go widzieć jego miłośnicy i on sam zapewne.
O Rany, Pani Doroto, proszę mnie uspokoić i powiedzieć, że źle zrozumiałem : czy reżyser pociął partyturę na kawałki i w te kawałki wstawił własne kawałki?
Panie Piotrze. Niestety Pana obawy sa słuszne. Pociął i wstawił. Dlatego nie rozumiem zachwytów nad tą inscenizacją.
Panie Piotrze, dokładnie tak. Między kolejnymi komnatami mieliśmy efekty dźwiękowe typu skrzypienie drzwi itd. Spowodowane to było, jak mniemam, czasem potrzebnym na zmianę dekoracji. Dla purystów było to zapewne szokujące doświadczenie…
Zgadzam się z Panią Dorotą i jacjag co do Trelińskiego. W jednym zdaniu potrafi sobie zaprzeczyć: wpierw mówi, że to opowieść hiperrealistyczna, a zaraz potem dodaje, że jednak to co zobaczymy na scenie być może wcale się nie wydarzyło, tylko rozgrywało się w głowie bohaterki…
Hmmm…. No tak. Czyli reżyser wprowadził w „przekomponowaną” partyturę – starodawny „podział na numery”. Pewnie inaczej nie potrafił sobie poradzić. Ciekawe, co na to spadkobiercy Bartoka.
Sir Thomas Beecham określał grane w salach koncertowych kawałki z Pierścienia Wagnera jako „bleeding chunks” (coś jakby „krwawa rąbanka”).
Dzień dobry,
MM – witam i dzięki za info, niestety nie mogę oglądać, bo będę w tym czasie poza Polską.
Zaspałam, bo obudziłam się nad ranem z koszmarnego snu: napadł mnie łobuz z kastetem… to zapewne po wczorajszym spektaklu oraz ostatnich doświadczeniach, a także czytanym ostatnio kryminale 😆
Już nie muszę odpowiadać Panu Piotrowi, bo odpowiedzieliście za mnie (witam Nowego). Mnie to aż tak nie raziło, bo – powtarzam – dzięki temu nie było hałasów podczas muzyki, a to był jedyny na to sposób. Tak że nie mam do realizatorów pretensji, sama ich nieraz krytykowałam za te hałasy, więc teraz zrobili, co mogli, żeby ich uniknąć.
Z tego łączenia obu spektakli wyszła też jedna rzecz: w drugim pojawiają się motywy z pierwszego, np. las z drzewami wiszącymi w powietrzu wraz z korzeniami. Samo takie nawiązanie mi się nawet podobało, nie muszę wiedzieć, co za nim stoi, bo mi to tylko przeszkadza.
jacjag – za wizjonera to ja uważam raczej Kudlickę 😉 W Jolancie nie było stałej figury Trelińskiego – człowieka wypalonego – i uznałam to za pozytyw (że taka postać w libretcie nie istnieje, to temu reżyserowi nigdy nie przeszkadzało, patrz Gluck), ale poniekąd w Zamku powrócił, tyle że jako zabójca… Cytat (prawie) ze Lśnienia Kubricka po prostu nas ubawił 🙂 Jeszcze tylko zabrakło: „Here’s Johnny!” 😆
Tylko dla purystów? Po prostu Treliński i narracja muzyczna to dwie różne planety.
PK oczywiście ma rację – Trelińskiego słuchać nie należy. Głównie dlatego, żeby się do całkiem dobrego spektaklu nie zniechęcać. Treliński jest niezwykle typowym przykładem modnego reżysera operowego – zawsze o tym samym, niezależnie od tego, o czym jest libretto i co muzyka wyraża. Guth za każdym razem funduje nam amatorską psychoanalizę (nikt mu nie powiedział, że Freud już niemodny?) , Czerniakow historyjkę o walce jednostki z opresyjnym społeczeństwem itd….
A te efekty dźwiękowe są dość dziecinnie dosłowne (te drzwi poskrzypujące). Ale skoro nie preszkadzały PK, która Bartoka kocha miłością płomienną …
Ja oczywiście wolałabym, żeby ich nie było, i trochę mnie one swoją naiwnością śmieszyły. Ale coś za coś.
W ślad za reżyserami idzie od lat, niestety, René Jacobs, który do wszystkich swoich interpretacji dodaje „wykłady”, zazwyczaj rozczulające. Ostatnio zrobił to z Pasją Mateuszową. Do nich wszystkich stosuje się słynny okrzyk barona Scarpii „Ma fate lo tacere!”
Co do Bartoka – cóż dodać? Że mogło być gorzej, bo w tych przerwach mogli grać Boney M (Jarzyna), albo Neil Sedaka (Warlikowski)? Maestro Gergiew nie upomniał się o interesy kompozytora i jego utworu, bo go nie było, a zresztą podejrzewam, że ma to w nosie. Młody dyrygent, który w istocie przecież przygotował premierę, nie odważył się bryknąć. Poczekajmy, co powie na to Peter Gelb i, ewentualnie, nowojorscy krytycy.
Peter Gelb będzie miał w „Jolancie” ukochaną Annę Netrebko, a reszta jak podejrzewam jest mu gruntownie obojętna. Dodatkowe efekty dźwiękowe i obsuwy czasowe oraz dezaprobata dużej częsci krytyki i widowni nie zniechęciły go do machiny Lepage’a. A poza tym, to jest całkiem niezły spektakl, z wadami, ale w sumie – OK a nawet lepiej.
Rozjaśnijcie mi, Państwo, tę kwestię. Czy wprowadzanie do tkanki muzycznej Mozarta, Cherubiniego czy Bartoka „obcego ciała dźwiękowego” nie podpada pod jakiś paragraf ochrony praw autorskich czy coś w tym stylu? W Polsce bywało/bywa z tym różnie, ale jak to możliwe w krajach o dłuższej tradycji chronienia własności intelektualnej? Pamiętam, że Jarzyna w poznańskim „Cosi”, na którym to spektaklu miałem głębokie nieszczęście być, nie dość, że wprowadził jakieś kawałki Boney M to jeszcze tak pociął recytatywy, że muzyczna logika narracji Mozarta zupełnie się rozpadła…
Urszula,
dokładnie! Gelb powie coś w zależności od finansowego powabu i marketingu całego „eventu”. On buduje wszystko wokół pupilów (kilka nazwisk) – reszta ujdzie w tłoku.
Spektakl Jarzyny był po prostu kryminalny. Ale biednego Mozarta prawa autorskie już nie chronią…
Ano 🙁 🙁 🙁 Ani Jarzyny, ani od telewizyjnej reklamy papieru toaletowego. Coś trzeba z tym zrobić !!!
Tak.ta reklama od dawna doprowadza mnie do szału.Tym powinno się zająć UNESCO,ochrona dziedzictwa czy inne takie.I dobry prawnik-meloman.Albo będziemy musieli zacząć strzelać.
O, papier, fakt 🙁 W proteście nie kupuję papieru tej firmy i tylko tyle mogę zrobić 🙁
Nie wiem, co w spektaklu Jarzyny było śmieszniejsze : nieporadność reżysera, połączona naturalnie z tupetem, któremu nikt nie miał odwagi się przeciwstawić (porąbano to wszystko tak, że od przypadkowych zderzeń harmonicznych uszy więdły – a dyrektor Pietras położył je po sobie), czy niektóre recenzje „krytyków uczestniczących”, którzy analizowali potem ten bubel wedle najwyższych kryteriów intelektualnych.
Ochrony praw Mozarta oczywiście nie ma, o ile nie broni ich dyrygent. Jak ta sytuacja wygląda w praktyce – wiemy z doświadczenia. Z Bartokiem może być inaczej, bo wiadomo, że jego spadkobiercy, a dokładnie Peter Bartok, syn Ditty, bardzo surowo pilnuje tych rzeczy. Może wyraził zgodę na tę operację.
Było ci, Mozarcie, narodzić się psiną,
bo to znakomicie chroni przed jarzyną.
Ja jem mięso rano, wieczór i w południe,
jarzyny nie tykam, więc miewam się cudnie. 😈
Ta operacja na Bartóku nie była aż tak bolesna, bo to tylko chwile przerwy ze skrzypieniem drzwi, no i w jakiś sposób nawiązywało to do wstępu Bajarza, który na początku jest recytowany (po węgiersku oczywiście) również na tle zapuszczonej kurtyny i w ciemności.
Pamiętam jak kiedyś jeden z profesorów mojej uczelni usiłował zrealizować ze studentami „Porgy & Bess”. Mimo że chyba z pół roku negocjował ze spadkobiercami praw autorskich (usiłował tłumaczyć, że to spektakl jednorazowy, niekomercyjny, w ramach procesu dydaktycznego, dla ograniczonej liczebnie widowni) nie udało mu się uzyskać zgody. Ira i George wprowadzili zdecydowany zakaz wystawiania tego dzieła w „białej” obsadzie i póki co, rygorystycznie się tego przestrzega.
Ale Bartok w partyturze nie przewidział w tych miejscach G.P. Jest ich w ogóle bardzo mało, wszystkie miarowe (czyli z oznaczoną liczbą taktów). Dwie (jeśli czegoś nie przegapiłem) pojawiają się w pierwszej części, całkiem bez związku ze zmianą dekoracji. Jedna, po otwarciu piątych drzwi, oznacza milczenie osłupiałej Judyty. Jest seria czterech (1, 1, 2, 1) przed kapitulacją Sinobrodego, zanim wręczy on Judycie szósty klucz, i piąta (1) po jego wręczeniu. To jedyne miejsce, gdzie Bartok gest taki przewidział, ale po to jedynie, żeby wzmóc napięcie, a nie rozładować je opuszczeniem kurtyny i kryciem scenicznego hałasu. Wszystko przedtem i potem płynie durch und durch, bez żadnej przerwy. Tak to zostało napisane.
Inaczej mówiąc, przerywanie partytury w wygodnych dla reżysera miejscach – oznacza jej naruszenie, to zaś oznacza, że o kształcie muzycznym spektaklu decyduje nie kompozytor i wykonawcy, ale reżyser. Nie jest to żadna nowość (Marthaler i Konwitschny nie od dzisiaj dopisują kompozytorom różne rzeczy, a Castorf w ogóle chciał zrobić w Bayreuth Pierścień jako patchwork – ale został odbryknięty), warto jednak wiedzieć, co się dzieje i co to oznacza.
Akurat napięcie się w tych przerwach nie rozładowuje, wręcz przeciwnie. Wiadomo, że gdzieś wędrujemy z bohaterami, ale jeszcze nie wiemy, gdzie.
Oczywiście to, co zrobili realizatorzy, można nazwać naruszeniem partytury. Ale bez przesadnej inwazyjności. Trudno tych parę filmowych efektów dźwiękowych (zbyt dosłownych, ale tylko efektów i to wpisanych w akcję) nazwać dopisywaniem czegoś Bartókowi.
Dzisiaj ten zakaz Gershwinów wydaje się cokolwiek anachroniczny. Bracia obawiali się „zagarnięcia” utworu przez białych wykonawców – co dzisiaj nie wchodzi w rachubę, a pozbawia śpiewaków innych nacji okazji do zmierzenia się z tym niezwykłym utworem. Zabawne jest zaś to, że jedną z najpiękniejszych antologii przebojów z Porgy and Bess, 9 numerów, nagrali w 1935 roku, w kilka dni po prapremierze, pod dyrekcją Aleksandra Smallensa, dyrygenta tejże prapremiery i pod osobistym nadzorem Gershwina – Helen Jepson i Lawrence Tibbett, bielutkie gwiazdy Metropolitan (ona cud-blondyna w hollywoodzkim stylu).
http://www.youtube.com/watch?v=vrqqM3aYVGU
W czołówce tego filmiku na YT wykorzystano okładkę jednej z moich ulubionych jazzowych wersji „Porgy & Bess” – Elli Fitzgerald i Louisa Armstronga (Verve Records, 1958) 🙂
Nie zamierzam specjalnie bronić reżyserskiego słowotoku (rozbawił mnie komentarz jacjaga, pod którym podpisuję się wszystkiemi kończynami!!!), ale może te rozmaite bajania, manifestacyjny pociąg do ekspresjonizmu, podlane freudowskim sosem monomanie i nadinterpretacje Trelińskiego – choćby o końcówce życia Czajkowskiego – przynajmniej jakoś przekładają się na lepszą frekwencję, sądząc choćby po wczorajszej; może spora część szanownej publiki lubi to po prostu.
Co do reżyserii: po jego wydziwionym Orfeuszu i Eurydyce (na którego wybrałem się tylko ze względu na Eurydykę Olgi Pasiecznik) odpuściłem sobie zarówno Holendra, jak Manon L. – i wątpię, bym miał czego żałować.
Traviatę oraz ostatni dyptyk zniosłem bez większego bólu, ale może też i dlatego, że w operze zawsze bardziej zajmuje mnie strona wokalna.
Wczoraj wprawdzie bywało z tym – jak zauważyła PK – różnie, lecz ogólnie biorąc powodów do zadowolenia nie brakowało. Nadja Michael istotnie nie miała dobrego dnia (ani, rzecz jasna, wokalnego formatu na miarę Tatiany Troyanos czy Jessye Norman – niezapomnianych Judyt z nagrań Bouleza), ale Domogarowa zrobiła również na mnie jak najlepsze wrażenie.
A że reżyser operowy z prawdziwego zdarzenia powinien, powściągając samozachwyt, służyć przede wszystkim twórcom dzieła i śpiewakom (ustawiając tych ostatnich na scenie tak, by byli najlepiej słyszalni), to przecież najoczywistsza oczywistość; szkoda, że nie dla wszystkich.
Domogarowa = Monogarova? 😉
Tak jakby, to nazwisko dla mnie nowe, więc jeszcze nie przyswoiłem. Ale dobre śpiewaczki mogą zawsze u mnie na to liczyć – skoro nauczyłem się niegdyś nawet nazwiska Anny Bonitatibus (piszę z pamięci).
Ale w tym wypadku bym jednak pisał Monogarowa (tak jak, powiedzmy, Grigorij Sokołow).
Monogarova (czy Sokolov) niech sobie oni będą w Hameryce.
Swoją drogą, zdaje się, że pamiętny (zwłaszcza dla wielu pań) Bohun jest obecnie rozwiedziony…
Jacek Hawryluk w GW chwali Michael i Tanovitskiego ganiąc przy tym Monogarową i Skorokhodowa. To już tak dramatycznie różni się od tego, co wczoraj słyszałam, że gdyby nie PK zaczęłabym się poważnie obawiać o stan swego słuchu. Wszak p. Hawryluk to siła fachowa, a ja dyletantka.
W „Rzepie” też można przeczytać, że Nadja Michael jest jednym z filarów tego spektaklu (przytaczam z pamięci). Hm, nie wypada mi się rozwodzić, bo przedstawienia nie widziałem. Jednakże tę śpiewaczkę słyszałem kilka razy na żywo (także w „Medei” w paryskim TCE) i jestem skłonny zawierzyć sile fachowej Pani Kierowniczki. O ile czasem niezobowiązujący widz może, pod wpływem obrazu, zawiesić nieco słyszenie to trochę dziwne, że „zawieszają się” w ten sposób niektórzy fachowcy-recenzenci.
ps. Szkoda, dla odmiany, że ganiona jest w recenzji GW Monogarowa – artystka bardzo wrażliwa, poruszająca Tatiana w „E. Onieginie” z Mariuszem Kwietniem…Może to kwestia braku aklimatyzacji w akustycznych warunkach Teatru Wielkiego?
Też jestem za pisownią „Monogarowa”.
I za „Giergiew” vs ‚Gergiev’ 😉
Albo wręcz Walerij Giergijew.
A tak w ogóle – czy Hawryluk i Marczyński recenzowali spektakl wtorkowy, czy też któryś z wcześniejszych? Bo jeśli wcześniejszy, to by mogło w prosty sposób usprawiedliwiać rozbieżność ocen, skoro my z PK widzieliśmy wczorajszy.
Ja byłem na dwu pierwszych spektaklach i wydaje mi się że na premierze Nadja Michael śpiewała jak w transie a w niedzielę jakby ździebko mniej ale mimo wszystko sprawiała jak najlepsze wrażenie, natomiast Monogarova była cudowna w obu spektaklach i słychać ją było cały czas doskonale, ani przez moment nie przykrywała jej orkiestra. Dotyczy to zresztą pozostałych wykonawców partii wokalnych aż zacząłem mieć podejrzenie że wprowadzono nie daj Boże sztuczne nagłośnienie. Tak wyrównanych wokalnie wieczorów nie przypominam sobie od dawna w TWON
Wspomniani recenzenci byli na premierowym przedstawieniu, na którym moim zdaniem Nadja Michael śpiewała fantastycznie, a Tatiana Monogarowa była troszkę słabo słyszalna. Co do efektów dźwiękowych. Cóż, moim zdaniem nie było to potrzebne i faktycznie nieco rozbijało materię utworu. Podobnie z projekcjami. Niektóre fantastyczne, ale część zupełnie niezrozumiała, np. kiedy Sinobrody znajduje się w dziwnym wytapetowanym pomieszczeniu umieszczonym z boku sceny.
Wcześniejszy, przynajmniej w wypadku p. Hawryluka. O ile może to tłumaczyć rozbieżności w kwestii Monogarowej, to już Tanovitski zazwyczaj bywa podobnie kiepski. Trudno mi raczej uwierzyć w to, że na jeden wieczór stał się dobrym śpiewakiem i głos przestał mu drżeć.Chociaż podobno cuda się zdarzają …
Tanovitski na premierze rzeczywiście był marny ale na kolejnym spektaklu nieco się zrehabilitował ale mimo wszystko był to najsłabszy punkt obsady.
@samotulinus
wspomnial „Porgy and Bess” wydany przez Verve Records 1958, ja z kolei wygrzebalem z mojej kolekcji i posluchalem „Porgy and Bess”, winyl w dosc dobrym stanie, Brunswick Records ( label managera Nata Tarnopola), 1958-1959, Sammy Davis Jr, Carmen MacRae, W latach 60 dla Philipsa nagral tez wersje Modern Jazz Quartet, pamietam z tej plyty brzmienie wibrafonu Milta Jacksona
A ja z innej beczki: wielokrotnie narzekalismy tu i nie tylko tu na poziom wykształcenia, ba, zwykłej wiedzy o muzyce w naszym społeczeństwie i o tym, że sprawę tę zawalono w szkolnictwie całkowicie. Niestety, doskonałym przykładem jest najnowszy świąteczny numer – o tempora, o mores – Polityki. Czyżby i ta zacna redakcja nie wstydziła sie już braku podstawowej wiedzy z zakresu kultury muzycznej? Puścić takie „kwiatki” to doprawdy wstyd!
W tekście o kompozycji zapachów podczas wytwarzania sztucznych aromatów czytamy: „Dr Brut porównuje to do pracy dyrygenta, który pisząc partyturę, ma w głowie utwór i słyszy, jak zagra każdy z instrumentów”. – nawet jesli to cytat z wypowiedzi (choć nie wygląda) to czy nie mozna by tu poprawić błędu merytorycznego?
Parę stron wczesniej w wywiadzie Krzysztof Kowalewski pytany o problemy zaawansowanego wieku artysty wspomina „kubańską primadonnę klasyczną” tańczącą w w wieku 70 lat…. – nawet jesli juz nie mozna poprawić wypowiedzi Kowalewskiego (choc jak wiemy wywiady sie pisze a nie spisuje) to może chociaż jakis przypis redakcji w nawiasie, że chodzi o primabalerinę Alicję Alonso? A tak idą w świat i do czytelnika takie „kwiatki”…..
Niemniej polecam świąteczny numer Polityki – bardzo bardzo ciekawy, do przeczytania od deski do deski 🙂
Татьяна Моногарова i Алексей Тановицкий (albo tak: Alexei Tanovitski) – to z oficjalnych stron obu teatrów 🙂
Oficjalne strony? Mam w polskich tekstach pisać grażdanką albo transkrybować na angielską modłę? W imię czego?
W językach słowiańskich operujących różnymi odmianami grażdanki nie ma najmniejszych przeszkód, by imiona i nazwiska pisać w polskiej transkrypcji, nieprzekłamującej oryginału. Nie bardzo rozumiem, czemu np. ‘ж’ czy ‘х’, które się czyta jak polskie ‘ż’ i ‘ch’, ktoś chce na siłę zastępować dziwaczną anglosaską zbitką ‘zh’ i ‘kh’? Itp.
Mamy potem takie potworki jak: Grigory Sokolov zamiast Grigorij Sokołow, Denis Matsuev zamiast Macujew (bo on tak się właśnie nazywa, gdyby ktoś nie wiedział), a z ostatnich uczestników wiadomego konkursu: Evgeni Bozhanov zamiast Jewgienij Bożanow, Yulianna Avdeeva zamiast Julianna Awdiejewa, Nicolay Khozyainov zamiast Mikołaj Chozjainow, Miroslav Kultyshev zamiast Mirosław Kultyszew.
Nie popieram, bo nie widzę powodu.
Do tego numeru ja też się dołożyłam tekstem (kolejnym) o Dominiku Połońskim, więc tym bardziej polecam 🙂
Szkoda, że nie mogłam spojrzeć na teksty, o których pisze gamzatti. Zresztą nawet jakbym chciała, to i tak nie mogłam, bo kiedy ten numer się łamał, to ja byłam w Gdańsku. Wywiad z Kowalewskim (bardzo ciekawy zresztą) przerzuciłam właśnie w metrze, do głowy by mi nie przyszło, że chodziło o Alicię Alonso. A on pewnie też nazwiska nie pamiętał.
Wracając do Jolanty/Zamku, to jest całkiem możliwe, że Nadja Michael na premierze śpiewała lepiej niż wczoraj. A Monogarowa, jak wspomniałam, była słabo słyszalna, kiedy znajdowała się w „dziurze akustycznej” w głębi sceny. Parę metrów do przodu i efekt byłby z pewnością inny…
A zatem nie żaden tam Alexei Tanovitski, lecz (jak najsłuszniej zapisała PK) Aleksiej Tanowicki.
Z imionami jest nieco inaczej – i stąd Walerij G.
Jednak zalecam przyswojenie sobie nazwisk w formie przyjetej przez grono międzynarodowe, znacznie ułatwia to wyszukiwanie nazwisk chociażby przy zamawianiu płyt CD,DVD .
@ ścichapęk
W kółko to samo, jakby nie można było zrozumieć lub przynajmniej zaakceptować, że ci ludzie tak właśnie (z angielska) chcą się nazywać na dalszą i bliższą – każdą zagranicę, tak też mają wystawiane w swoich krajach paszporty. Żadne lokalne zasady transkrypcji, transliteracji czy zwyczaje językowe (vide czeska Brigitta Bardotova lub litewski Adamus Mickievicius) nie powinny więc deformować ich imion i nazwisk, które są ich przyrodzoną, czy nawet tylko przypisaną im w paszportach własnością. Jak sobie myślę, ale to oczywiście moje prywatne zdanie.
@gamzatti
… więc chyba także „chodzi o primabalerinę Alicię Alonso”, nie zaś o jakąś Alicję z naszego sąsiedztwa.
Już na tematy pisowni nieraz tu dyskutowaliśmy, i w mojej redakcji mam ten sam problem. Z jednej strony pisownia angielska jest dla nas nienaturalna, z drugiej – jeżeli oni tak się piszą oficjalnie i taką ich pisownię można znaleźć na płytach, to jednak powinno się tego przestrzegać. Więc jestem rozdarta i robię raz tak, raz owak, zwłaszcza tu na blogu. Na papierze już wiem, że nie mogę napisać Gergiev, bo wtedy red. Jacek Poprzeczko natychmiast poprawi mi na Giergijew 😆
No ale piszemy przecież Czajkowski, Szostakowicz, a nie Tchaikovsky, Shostakovich
Słusznie, ale oni nie ustalali pisowni swoich nazwisk na rynek międzynarodowy 😉
Stąd po angielsku Tchaikovsky, po niemiecku Tschaikowsky, po angielsku Shostakovich, po niemiecku Schostakowitsch 😆
@ Saba
Adomas Mickevicius 😉
Dobry i ciekawy ten wywiad z Kowalewskim. Bardzo też polecam :-). Innych rzeczy jeszcze nie zdążyłem przyswoić.
@ ścichapęk 18 grudnia o godz. 20:25
Akurat Evgeni Bozhanov (Bożanow, według Pana pisowni) bardzo prosi, by nie pisać jego imienia z rosyjska (Jewgienij), bo jest Bułgarem. Więc może warto uszanować wolę artysty ponad swoje zamiłowanie do transkrypcji.
Byłam w TWON w niedzielę 15-tego,siedziałam w 7-mym rzędzie i Monogarovej kilka razy prawie nie słyszałam co było dla mnie zaskakujące jako,że pamiętam ją z wiadomego „Oniegina” gdzie jej głos brzmiał jednak inaczej.Tanovitski zaskoczeniem nie był choć zdaje mi się,jakby mniej zająkliwy niż w MET,głucho brzmiał Umerov.
Może dlatego niesamowite wrażenie zrobiły na mnie w „Zamku ” wyraziste,mocne, oddające narastającą grozę głosy Saksa i Michael.W ogóle uważam tę inscenizację za świetny thriller z fantastyczną muzyką Bartoka i b.dobrymi kreacjami obojga śpiewaków.Barbarzyńsko zabrzmi ale te różne poskrzypywania w poszczególnych odsłonach nie przeszkadzały mi.Zwłaszcza jak przypomnę sobie straszny hurkot maszynerii obracającej dekoracje w „Traviacie” wystawianej w TWON.
@Wojtek
… i Szekspir, i Molier, i Waszyngton, itd. (chociaż Jerzy Waszyngton, a bywało, brzmi już dzisiaj całkiem głupio). Ale o dziwo nie piszemy – i słusznie – Gluk, Mocart, Betowen, czy Jerzy Gerszwin. Jest z tym niezły bałaganik w naszym języku. Jednak o ile pamiętam jest usankcjonowana przez naszych języko-terrorystów zasada, że pisownie wynikające z wieloletniej tradycji językowej są u nas do zaakceptowania. Co innego z nazwiskami ludzi żyjących tam i teraz… Choć nigdy nie mogłam uchwycić gdzie przebiega granica tej ich akceptacji, skoro „Waszyngton” jeszcze tak, ale „Gerszwin” już zdecydowanie nie.
Dlatego polskie płyty z muzyką Czajkowskiego na półce stoją zupełnie w innym miejscu od płyt angielskich i niemieckich 👿
@ Dorota Szwarcman
… właśnie, a wręcz: Adomas Bernardas Mickevičius. Ale chyba sami nie mogą się zdecydować jak ma być, bo piszą też czasem: Adomo, Adamus i Bóg wie jak jeszcze, najtrudniej im przychodzi Adam.
Gerszłin, jeśli już 😆
Na pomniku i tablicach w Wilnie (Vilniusie 😉 )jest Adomas 🙂
To Chopin czy Szopen? 😉
Kiedyś, jak spoglądało się na półki w sklepach z płytami w poszukiwaniu radzieckich przedruków zachodnich wydawnictw, trzeba było ostro wytężyć umysł, aby zidentyfikować wykonawców. Co znaczyło pisane „bukwami”: ORKIESTR ELEKTRICZESKOWO SWIETA albo BITŁZ??? 🙂
Jest taki kompozytor litewski Osvaldas Balakauskas, świetnie mówi po polsku. Kiedyś śp. Tadeusz Kaczyński napisał mu dedykację na swojej książce o Messiaenie: Waldkowi Bałakowskiemu – Tadas Kaczinskas 🙂
Dla mnie sporą zagadką jest polska pisownia stanu Pensylwania (przez jedno n). Pochodzi od nazwiska pisanego Penn („las Penna”). Chociaż w przypadku Rosjan wolę polską transliterację (na jakimś koncercie pani zapowiadająca miała spore kłopoty z odczytaniem nazwiska Voskresenksy’ego z Woskriesieńskim poszłoby dużo łatwiej).
Tak sobie przypomniałem:
Shirley Gladys Wright = po naszemu Kaśka, Pawlaczka z domu 😉
W Rosji grażdanką piszą wszystkie nazwiska fonetycznie i nie przejmują się, co kto ma w paszporcie 🙂
@ paero123
To najlepsze pytanie! Przed wojną pisywali jeszcze Szopen obocznie z Chopinem, i to poważni autorzy. Mówiłam – niezły bałagan, od dawna.
A w niemieckich stacjach TV dubbingują wszystko jak leci. Słyszałem kiedyś „Skrzypka na dachu” na ProSieben. Coś okropnego! Wszystkie songi śpiewają lokalne gwiazdy po niemiecku („Wenn ich der richman…”)
W przypadku Monogarowej etc. chodzi im pewnie o to aby zagramanica jakotako w miarę poprawnie wymawiała ich nazwiska tj. Monogarova a nie Monogaroła
Nasi panowie Kwiecień i Beczała zmusili ich do wymowy ‚Kweczen’ i ‚Betszala’ ale pani Kurzak mówiła w jakimś wywiadzie o przypadkach wymowy ‚Kurczak’. Izabela Skorupko zmieniła na Scorupco z tego samego powodu…
@samotulinus
O, tak! Rosyjskie tłumaczenia nie tylko nazw zespołów, ale tytułów płyt i piosenek zawsze były źródłem uciechy.
Mój przyjaciel ze średniej szkoły, który studiował w Leningradzie, opowiadał, że kiedy na ekrany kin wchodziła u nich „Seksmisja”, na plakatach widniało „tłumaczenie”: „Wiesołyje Amazonki” 🙂
Pani Doroto, a czy zgodzi sie Pani, ze Zamek Sinobrodego poza wszystkim grany dobrze, od strony aktorskiej, i ze to tu tez wazne i ze pod tym wzgledem Nadja Michael cos pokazuje (niezaleznie od „warunkow”)? Chwalila Pani ongi Sprawe Makropoulos jako kawal dobrego teatru, a tu czy nie podobnie?
No ale to już jest ingerencja moralizatorska.
A któż to jest „Bejżia”? Nasza Basia Trzetrzelewska, która zrobiła niesamowitą karierę w Stanach. W tym przypadku jednak trudno się dziwić Amerykanom 😉
A ja mam płytę Gawriłowa. Gra coś, co się nazywa „Nocznoj Gaspar”.
A moglo sie nazywac „Gavrylov – Notznoy Gaspar”
A pomyślcie, jaki to kłopot dla bibliotekarzy? Jak mają skatalogować w bazie danych rosyjskie/radzieckie wydania nut? Znajoma bibliotekarka opowiadała jak jeden ze studentów przyszedł do niej ze skargą, że w Bibliotece Głównej Akademii Muzycznej nie ma ani jednego utworu „Mocarta” 😉
Stąd mój komentarz o Czajkowskim (który skądinąd u mnie na półce z powodów historycznych stoi jednak pod „T”, nie pod „C”.
samotulinus
Wiesołyje Amazonki to nic. Spożywając w dawnych czasach posiłek w leningradzkim hotelu usłyszałam zapowiedź piosenki (do posiłku była przymusowa rozrywka): „A tiepier Raznacwietnyje kibitki!” I była to piosenki Marylki „Jadą wozy kolorowe”.
@ Gostek Przelotem
Żeby było jeszcze bardziej zawile… Mam kilka płyt jednej i tej samej wytwórni (Deutsche Grammophon), gdzie tenże kompozytor figuruje jako Tschaikowsky albo jako Tchaikovsky. I jak tu alfabetycznie posegregować zbiory na półce? 😉 🙂
Pare przykladow z transkrypcji szwedzkiej ( uzywane w literaturze i katalogach bibl.)
_______________________________________
Dmitrij Sjostakovitj
Czeslaw Milosz
Pjotr Tjajkovskij
Karol Szymanowski
Aleksandr Solzjenitsyn
(po prostu sa reguly transkrypcji, dla j.polskiego sa dosc dobrze opisane w: Slownik ortograficzny jezyka polskiego, PWN pod red. prof. Mieczyslawa Szymczaka, w nim tez zasady transkrypcji z j.ros i ukr.)
Na potrzeby własne trzeba przyjąć konwencję i trzymać się jej.
DGG pisało z niemiecka dawniej. Potem zaczęli pisać z angielska. To samo dotyczy Szostakowicza.
🙂
Piotr Czajkowski na: Deutsche Gramophone, Symphonie Classique/Ouverture über hebräische Themen/Streicherserande jako:TCHAIKOVSKY, plus PROKOFJEW
a Szostakowicz w rosyjskim wydaniu ( w j.niem) Schostakowitsch, Leningrader Sinfonie, Sinfonie No.6, Melodia-Eurodisc
Z czasów dzieciństwa pamiętam, jak w radiu zapowiadano utwór Kacper Nocy 🙂
@ Gostek Przelotem
Skoro już tak sobie oftopikujemy 😉
Mam pytanie: czy znasz nagranie „Nocznogo Gaspara” w interpretacji tureckiego pianisty Huseyina Sermeta? Jestem niezmiernie zauroczony całą jego ravelowską płytą , wydaną w 1996 roku przez Naive Records (V 4755). Jego interpretacja odpowiada mi bardziej niż Pogorelicha (BTW: Gawriłowa nie znam).
Tutaj można posłuchać „Scarbo”:
http://www.nme.com/nme-video/youtube/id/mTDE4IdaMO4
Drzewiej pisywano również „ff” – np. Rachmaninoff.
Nie znam. Nigdy nie słyszałem.
Właściwie Sermeta też nie znam – tyle, co ze słyszenia.
🙂
Skorupko — Sko (szw)- but
KOR – krowy (l.poj.ko)
Jöback –nazwisko slynnego szwedzkigo artysty z muzykali na Broadwayu ( i badz madry wystap w Rosji albo w Polsce)
@ ozzy
A to ciekawe. Tjajkovskij, ale Czeslaw (nie Tjeslav). Sjostakowitj, ale Szymanowski (nie Sjimanovski). Jak Polacy to zrobili? 😯
Jeśli zainteresuje Cię ten finałowy fragment „Gaspard de la nuit” polecam całą płytkę, na której Sermet fantastycznie nagrał także „Le Tombeau de Couperin”, „Jeux d’eau” oraz drobiazgi: „Prelude” i „Menuet sur le nom de Haydn”.
A propos butów i krów po szwedzku, to Jacek Kaspszyk zaczął w ten sposób pisać swoje nazwisko, ponieważ wcześniej bywało ono czytane z nieprzyzwoitym wyrazem (w drugiej sylabie) 😉
😉
otoz lacinski alfabet (stosunkowo niezasobny w literay) krotko: jezyk fonetyczny- jak sie pisze tak sie czyta – oczywiscie wystepuja trudnosci w zbitkach spolgloskowych. Hiszpanie np mowia o swoim jezyku: „se lee tal como se escribe”.
W polskiej pisowni fontetycznej stosuje sie znaki rozniace sie znacznie od miedzynarodowych. trzeba tez odroznic transliteracje od transkrypcji, bowiem ta pierwsza nie uwzglednia wartosci fonteycznej transliterowanych tekstow i oddaje tylko litery.
To tyle, co pamietam z nauki u mego profesora Romana L. jednego z autorow Encyklopedi j.polskiego.
No to wynika z tego, że Szwedzi nie będą mieli kłopotów z prawidłowym przeczytaniem nazwiska Tjajkovskij, a z trudem będą sylabizować Szymanowskiego 😛
A tak na marginesie, co jest z imieniem Rossiniego? U nas szeroko i uparcie: Gioacchino, a w świecie i także we Włoszech od dawna już Gioachino. Kto namieszał?
Nikt nie mieszał, w czasach Rossiniego ortografia to była rzecz, która przytrafia się innym. Czasem był nawet Giovacchino. 🙂
Podobnie jak wówczas w Polsce, ale jak ma być?
Umiejętność domyślania się, o co chodzi w obcych nazwach pisanych cyrylicą, bardzo mi się przydaje. Bywam w takich miejscach, gdzie za samo oglądanie można pójść do więzienia i bez ruskiego ani rusz. 😉
No chyba ma być ta najprostsza wersja, skoro Włosi tak piszą.
Z niektórymi trubadurami jest jeszcze gorzej, nazywają się w trzech językach, a w każdym po dwie wersje. 🙂
A propos różnych czasów i Szopena, o którego ktoś pytał, to u nas bywało nawet tak: „Chopin (Fryderyk), po polsku Szopen czyli Chopin…” [to początek jego hasła w pierwszym „Słowniku muzyków polskich” Sowińskiego, 1874]. Czyli z polskiego na nasze…
Pomyłka, palce same odmówiły mi chyba posłuszeństwa, bo dokładnie napisał tak „Chopin (Fryderyk), po polsku Szopen czyli Szopin…”
A wystarczyło napisać Szopę. 😎
@ Nowości operowe
Ależ oczywiście! Płyty to co innego: w zagranicznych wyszukiwarkach wpisuję zawsze Lutoslawski, a dawniejszymi czasy wrzucałem nawet Lutoslawksi, jeśli pierwsze nie wyskakiwało. Często pomagało.
@ Saba 21.02
Piszę o tym pierwszy raz. Problem chyba wart, by doń wracać, skoro budzi tyle wątpliwości. Jeśli to próba polemiki, to raczej nie ze mną; jestem za Adamem Mickiewiczem i Brigitte Bardot, a wszelkie deformacje są mi wstrętne.
Gorzej, że nie bardzo rozumiem Pani uwagę do gamzatti.
@ Paweł Orski
Jewgienij Bożanow to nie jest moja pisownia, a przyjęte u nas zasady transkrypcji nie są moim wymysłem ani nie wynikają z zamiłowania.
A większego szacunku wobec owej postaci nie żywię, choć znam rzecz jasna narodowość. Może Pana zaskoczę, ale w tym wypadku zasady transkrybowania akurat się nie różnią.
@ paero123
21.52 Po dziś dzień dopuszczalna jest pisownia wariantywna. Można zatem pisać i Chopin, i Szopen, jak się komu podoba; bałaganu w tym nie widzę, już raczej wolność wyboru. Inna sprawa, że obecnie tę drugą formę zapisu spotyka się tak rzadko, że pewnie najzwyczajniej wyjdzie z użycia.
22.05 U nas Monogarowa, lecz za granicą najczęściej Monogarova, to jasne.
@ PK
Kacper Nocy – ile w tym tajemnicy, nawet więcej niż w Nocnym Kacprze. Gdzież mi się schował ten Bertrand…
@ Wielki Wódz
Z tym imieniem Rossiniego też byłbym za krótszą formą. Im prościej, tym lepiej.
Pobutka.
@ Samotulinus – bibliotekarze całkiem dobrze rozwiązali problem wyszukiwania transliterowanych nazwisk i tytułów (mówimy oczywiście o katalogach komputerowych). Każda publikacja jest katalogowana pod jednym i tylko jednym wariantem nazwy – dla nazwisk ros. jest to forma transliterowana zgodnie ze stosowną normą. Ale trzeba także uwzględnić wszelkie warianty, z którymi mamy do czynienia w katalogowanych pozycjach z różnych krajów. Więc się te warianty dopisuje do tzw. „rekordu wzorcowego”, używanego zawsze do opisu wydań jednego twórcy i dzięki temu każdy, kto w wyszukiwarkę katalogu wpisze formę nazwiska znaną mu z nut (niemieckich, szwedzkich, angielskich…) zawsze trafi do jednego, głównego hasła, pod którym będą zebrane te wszystkie wydania. Oto ciekawy przykład hasła dla Piotra Czajkowskiego, zaczerpnięty z pol. katalogu centralnego NUKAT:
Hasło główne: Čajkovskij, Petr Il’ič \d (1840-1893).
Warianty: Czajkowski, Piotr Iljicz / Tschajkovsky, Pjotr Iljitsch / Tchaikovsky, Pjotr Illitch / Tschajkovskij, Pjotr Iljitsch / Tchaikovski, Piotr Ilitch / Tchaikovsky, Piotr Ilyich / Tschaikowsky, Peter / Czajkowski, Piotr / Tschaikowsky, Peter Ilyich / Tschaikowski, Peter / Tchaikovsky, Pyotr / Tchaikowsky, Pierre Iljitch / Tchaikovsky, Peter /
Tschaikowsky, P. I. / Tschaikowsky, Peter Iljitsch / Tchaikovsky, Peter Ilitsch / Tchaikovsky, Pyotr Ilich / Tschaikovsky, Peter Iljitsch / Tchaikovsky, P. / Čajkovskij, Petr Iljič / Csajkovszkij / Csajkovszkij, Pjotr.
Oczywiście to nie wszystkie możliwe warianty, tylko te które wystąpiły na nutach katalogowanych w polskich bibliotekach. Jak się pojawi ciekawe wydanie np. islandzkie z jeszcze innym wariantem, to się je dopisze.
Oczywiście jest też „Mocart, Vol’fgang Amadej” przjęty z druków rosyjskich, więc ten student by znalazł (Gendel’ i Gajdn też są). 🙂
@ ścichapęk
„… nie bardzo rozumiem Pani uwagę do gamzatti”.
Prosta sprawa: chodzi o pisownię imienia przez „i”, nie zaś „j”. Ta dama z dworu Fidela Castro to jednak Alicia, nie Alicja – jak chce gamzatti.
@ Saba
Spolszczenie imienia w samym tekście można by ostatecznie wybaczyć, zważywszy jego swobodniejszą formułę (choć osobiście i tu wolałbym brzmienie oryginalne), ale już w przypisie powinna być na pewno Alicia, ma Pani rację.
Istotnie prosta sprawa – po prostu szukałem głębiej…
Przyznajmy jednak, że przy tej „primadonnie” to pestka. Doskonale więc rozumiem gamzatti, że się na tym skupiła i puściła tę drobną literówkę.
Dzień dobry,
Szopen to była forma lansowana już długo po śmierci Chopina. Jemu by zwyczajnie nie przyszło nigdy do głowy używać takiej pisowni, nawet kiedy jeszcze mieszkał w Polsce. Nie było zresztą powodu, francuski pełnił wówczas rolę podobną do dzisiejszej roli angielskiego.
Przy okazji, do Czajkowskiego wracając: czy ktoś umie wytłumaczyć, dlatego w przypadku tego i jedynie tego rosyjskiego kompozytora pisze się (na Zachodzie, my się tak nie wygłupiamy) jego imię wraz z otczestwem? Zawsze mnie to intrygowało.
A ja bardzo lubie kasze z madera. Jest taka prezenterka nocneych wiadomosci BBC, ktora sie przedstawia: Hallo. I am Kasza Madera.
A napisane jest Kasia Madera.
Wydaje mi się, że otczestwo było ważne w przypadku Czajkowskiego, ponieważ jego wuj także nazywał się Piotr Czajkowski (Piotr Piotrowicz) – to była ważna persona w XIX-wiecznej Rosji, więc może aby nie mylić tych dwóch osób otczestwo Iljicz przyrosło do kompozytora na zasadzie „cechy dystynktywnej”.
Kasza z maderą – dziwne zestawienie kulinarne 😯 Ale kto wie, może dobre?
Lu – witam. Może to jest przyczyna, ale czy jego wuj (raczej stryj – brat ojca), generał, był tak ważną personą również dla świata? A w Rosji otczestwa przecież i tak używa się zawsze.
Spojrzałam do Wiki, jest i biogram generała w obcych językach. Więc może i tak.
Mysle, ze otczestwo nigdy w rosyjakim uzusie nie jest pomijane kiedy mowa jest o tworcacj szczegolnie wrosnietych w rosyjska psyche. Malo kto mowi Aleksander Puszkin, zawsze Aleksand Siergoejewicz . Nawet czasami juz dalej nie trzeba, jak w balladzie Okudzawy.. Anna Andriejewna – to Achmatowa, nie pamietam aby jej nazwiska choc raz uzyl Brodski, ktoremu bardzo sprzyjala. . No i Piotr Iljicz. Wszyscy wiedza o jakiego Iljicza chodzi.
Kocie, ale chodzi mi w tej chwili o Zachód, zwłaszcza anglojęzyczny. Na płytach nader często jest Pyotr Ilyich Tchaikovsky, a nie występuje np. Sergei Sergeyevich Prokofiev czy Alexander Nikolayevich Scriabin.
Ale to chyba wlasnie wplyw uzusu rosyjskiego, bo malo kto powie (np w radiu) Piotr Czajkowski, raczej Piotr Iljicz Czajkowski. A o Skriabinie to juz tylko Aleksandr Skriabin. Kto z nas pamieta jak bylo po otczestwu Modestowi M? Nikt. A z takim Glinka to nawet imienia nikt za dobrze nie pamieta. Glinka i chwatit. 😈
Aha. Nie wiedziałam 😆
PK,
http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=8413 „Forma Szopen jest znana od dawna, a sporadycznie używał jej sam kompozytor”
Pozdrawiam
Od dziś proszę się do mnie zwracać per Bobik Wojciechowicz (Bobick Voychehovitch). Zaraz sieriozniej brzmi niż „e, ty, Bobik, chono tu!”. 😎
Jestem bardzo ciekaw, co sądzą Państwo o obecności dramaturga w teatrze operowym, a „w szczególności” o współpracy Trelińskiego z Piotrem Gruszczyńskim? Podejrzewam, że analiza psychologiczna głównych postaci kobiecych i próba ich zestawienia, by nie powiedzieć połączenia jest (takie mam wrażenie) jego pomysłu… Czy sądzą Państwo, że to dowód „słabości” reżysera, bo potrzebuje wsparcia dodatkowej głowy pełnej…no może nie „pomysłów” ale skojarzeń? 😉
🙂
Reverendissime et excelentissime Seigneur Bobick Voychehovitch
Kwestia dramaturga w teatrze operowym to kolejny temat-morze.
@ PK 15.14
Oy vey…
15.41, oczywiście.
Ale upierałbym się i prosiłbym bardzo Pana Piotra K. o krótki komentarz – czy zna Pan i mógłby wymienić pozytywne przykłady owocnej i korzystnej dla współczesnego teatru operowego współpracy dramaturgiczno-reżyserskiej? Tak często nie podobają się Panu „pomysły” reżyserów, że odruchowo uważam, że Pan jest z założenia przeciwny… bo zazwyczaj współpraca tych panów kończy się zmianami, ingerencjami i w najlepszym wypadku reinterpretacją tekstu pierwotnego… Czy mam rację?
Myślę, że najlepszy „dramaturg” to taki, którego nie widać.
Niczemu nie jestem nigdy przeciwny „z założenia”. Myślę jedynie, że reżyser i jego współpracownik są takimi samymi wykonawcami, jak pianista i dyrygent. Wykonują cudzy utwór. Nie widzę żadnego powodu, by wolno im było robić z tym utworem, co im się podoba – oczywiście, dopóki na afiszu jest inne nazwisko twórcy i tytuł. Muzyk może wykonać własną transkrypcję lub parafrazę, ale wtedy przyznaje się do tego i bierze za to odpowiedzialność, podpisując się pod swoim utworem. To samo powinno obowiązywać reżyserów.
Jak powiadał rabin w starym dowcipie : to cała Torah, reszta to komentarz.
Dobry wieczór,
@ paero123 – nigdy się nie spotkałam z użyciem przez samego Chopina pisowni Szopen. Zdarzało się żartobliwie „Szopę” albo „Pichon” (w Kuryerze Szafarskim), czyli należało to do kategorii dowcipów.
Szkoda wielka, że czytam bloga Pani Kierowniczki w sposób nieciągły i nielinearny bo wczoraj szukałbym okazji przynajmniej do wymiany ukłonów.
Udany wieczór, mowiąc krótko. Zdziwiło mnie tylko jedno w koncepcji inscenizacyjnej „Zamku Sinobrodego”. Skoro idziemy konsekwentnie w symbolizm, eksplorowanie kolejnych kręgów duszy i coraz głębszych pokładów psychiki, to dlaczego na samym końcu jest zupełnie realistyczne przysypywanie trupa ziemią? Bo przecież widz skłonny byłby już uwierzyć, że poprzednie żony to tak naprawde tylko różne aspekty tej obecnej (Judyta rankiem, Judyta w południe, Judyta wieczorem i Judyta nocą), a tutaj reżyser znienacka w finale mówi: „bo to był zwyczajny psychopata i seryjny morderca, psze państwa, policja w drodze”. Można przecież opowiedzieć coś bardzo realistycznie i na końcu rozdziawić widza jakąś figurą symboliczną, ale na odwrót?
Zresztą po co my to wszystko. „Plejada” i tak zauważyła tylko celebrytów(?) w foyer („Faktu” i „SE” boje się nawet sprawdzać). Z rozczuleniem zauważyłem, że pan Passent upodabnia się w miarę upływu czasu do Woody Allena.
Ad babilas 20 grudnia o godz. 14:04
/cyt/ Zdziwiło mnie tylko jedno w koncepcji inscenizacyjnej „Zamku Sinobrodego”. /cyt/
Tylko jedno i tylko w koncepcji zamka?
Bo mnie zastanowiło jedno – czy pewien pan nie mógłby robić sobie psychoterapii za własne zarobione piniendze i w zaciszu u specjalisty na kanapusi (skoro musi), a nie za publiczny grosz, publicznie. I ludzie jeszcze na to kupujom bilety.
I w jakiej sprawie?
Witam, relacja z ostatniego czwartkowego przedstawienia.
Jolanta mocno mnie wynudziła, może nie mogę po prostu przyjąc tak dużej dawki romantycznej muzyki, choć finałowy ensamble przebojowy. Muzycznie bardzo dobrze, w zasadzie nie mógłbym wskazać słabego punktu, Monogarova bardzo mi się podobała, Shorokodov również, rzeczywiście nawet z pierwszego rzędu niektórych śpiewaków z niektórych miejsc po prostu nie słychać. Oczywiście ponownie naszła mnie myśl, czy naprawdę w Polsce nie znaleźliby się śpiewacy, którzy udźwignęliby te partie? Inscenizacja ujdzie, jak zwykle ciemno, ponuro, narty rzeczywiście od czapy (chociaż wiadomo dlaczego wszyscy tak się ucieszyli na końcowy śnieg – w końcu sobie pojeżdzą 🙂
Zamek muzycznie to już mój świat, genialny utwór i do tego nieźle wykonany, Michael wcale nie wydawała mi się nadmiernie rozwibrowana, ładny głos, ale z pierwszego rzędu dość dokładnie było widać jak ingerencje chirurga mogą doprowadzić do karykaturalnych efektów, ogólnie wizus dziwny. Inscenizacja naprawdę zacna, oglądało się jak rasowy thriller. Przerywniki na zmianę dekoracji rzeczywiście irytujące, dobrze że nie było ich dużo, ale narrację nieco rozbijały. Ogólnie zdecydowanie na plus (w co po Manon już zwątpiłem)
Pozdrawiam
pierwszyrzad – dziękuję za wrażenia z pierwszego rzędu 🙂
Linkuję ciekawą polemikę z Pani recenzją Jolanty/Zamku Sinobrodego 🙂
http://kulturaliberalna.pl/2013/12/24/smolinski-jolanta-zamek-sinobrodego-mezczyzni-ktorzy-nienawidza-dziewczat/
Co ciekawe niemal wszyscy widzowie, którzy postanowili podzielić się swoimi wrażeniami z premiery, podkreślają wspaniałą muzykę Zamku Sinobrodego. Świadczy to o tym jak genialną operę napisał Bartok. Jest to również sukces Trelińskiego, który wg mnie pierwszy raz od Króla Rogera zrobił coś wartościowego i wartego zapamiętania. Co będzie dalej? Słyszałem plotki o Mieście Umarłych Korngolda. Można Pani Kierowniczka coś więcej wie?
Poruszę inny istotny aspekt. Ubolewam, że ostatnio tak mało mamy w stolicy żelaznego repertuaru operowego. Żelaznego znaczy często genialnego. Nie ma oper wloskich- Verdiego, który pozostawił po sobie tyle znakomitych dziel, Pucciniego, którego muzykę uwielbiam, nie ma Mozarta (oprócz cudem funkcjonującego WOKu), Glucka, Bizeta, Musorgskiego, Czajkowskiego, nie ma w ogóle (!) tradycyjnego baletu, m.in rosyjskiego. Obawiam sie, ze przyczynił się do tego m.in. Pan Treliński (reżyser po pierwsze filmowy, a nie operowy). Cieszy, ze zaprasza sie muzyków i gości z całego Świata m.in. na stoleczne festiwale, niemniej życie muzyczne w Polsce i w stolicy jest jesli chodzi o nasze instytucje- opery, nie wspominając o nieistniejącej w ogóle operetce, orkiestry, również orkiestry kameralne, których dziś w Warszawie w zasadzie nie ma, bo większość zespołów sprzed lat upadla…