Treliński za dużo mówi

Za każdym razem mam wrażenie, że przedpremierowymi wypowiedziami i wywiadami Mariusz Treliński sam sobie szkodzi. Inna sprawa, gdy spektakl jest gorszy, tym razem jednak jest lepszy i lepiej nie wiedzieć o rozmaitych nadinterpretacjach reżysera, tylko po prostu obejrzeć – a podobać się naprawdę może.

No bo po co nam np. wiadomość, że reżyser odkrył w Jolancie nadmierną więź bohaterki z ojcem, a w Zamku Sinobrodego – kompleks Elektry bohaterki? Z czego wynika, że Jolanta i Judyta to ta sama osoba…

Zostawmy w spokoju te nonsensy i przyjrzyjmy się samemu przedstawieniu. Jolanta jest zrobiona w celowej konwencji kiczu, ale nie przeszkadza mi owa klatka w stylu szwajcarskiego szaletu, a wizualizacje „lelonków” na początku są ładnie i sprytnie zrobione. Symbolika oczywiście prymitywna, ale nie warto na nią zwracać przesadnej uwagi. Gorzej ze strojami, zwłaszcza króla, który jest tu przebrany – nie za hitlerowca, jak chcieli niektórzy blogowicze, ja bym raczej powiedziała, że za gajowego Maruchę, oraz Vaudemonta, który ma na sobie coś w rodzaju skrzyżowaniu garnituru z dresem (spodnie) w kolorze białym, a do tego szare buty narciarskie – obaj z Robertem przychodzą zresztą z nartami (choć śniegu, jak w dzisiejszej Warszawie, ani śladu), tyle że Robert nie wiedzieć czemu jest w kurtce puchówce. Zapewne Vaudemont został specjalnie wyróżniony kolorem niewinności…

Ale strona muzyczna jest całkiem, całkiem. Wyjąwszy jedną koszmarnie fałszywą oktawę w rogach, orkiestra była OK, a z solistów większość, w tym polscy uczestnicy, śpiewała satysfakcjonująco, może z wyjątkiem Aleksieja Tanowickiego, który miał moment, kiedy naprawdę trzeba było się zastanawiać, jakie on właściwie nuty śpiewa. I jeszcze jedna sprawa, która regularnie powtarza się w spektaklach Trelińskiego: jako że myśli on obrazem, a dźwięk mniej go interesuje, często umieszcza śpiewaków w miejscach, z których głosu się prawie nie słyszy – ta ogromna i trudna scena niestety takie miejsca ma. Stąd kiepska chwilami słyszalność Monogarowej, która to artystka była zresztą bardzo przekonująca. Jako Marfa wystąpiła tym razem Anna Borucka – bardzo udatnie, choć u Czajkowskiego jest to raczej starszawa niania (w tekście pada wręcz, że była mamką Jolanty), nie młoda pielęgniarka.

Zamek Sinobrodego budzi więcej satysfakcji zarówno pod względem wizualnym, jak i samej muzyki – po prostu to dzieło Bartóka jest tak genialne, że po przesłodzonym (choć sympatycznym) Czajkowskim cudownie odświeża uszy. Niestety jeśli chodzi o walory głosowe Nadji Michael, to zgadzam się z Robertem i PMK – jest ona tak rozwibrowana, że po prostu momentami fałszuje, a to w Bartóku szczególnie przykre. Za to walory fizyczne i owszem… Gidon Saks bardziej przekonuje, pod każdym względem.

Konwencja filmu grozy bardzo pasuje do tej opowieści, a Boris Kudlicka wykonał scenografię wręcz popisową, a że nie całkiem dosłowną w zestawieniu z didaskaliami, też nie szkodzi. Nie czepiałabym się też owych wstawek z efektami dźwiękowymi przy zasłoniętej kurtynie (kiedy to przechodzimy z sali do sali), ponieważ w ten sposób został pozytywnie rozwiązany wielki problem spektakli Trelińskiego z wykorzystywaniem mechanizmów scenicznych – po prostu wydają one dźwięki przeszkadzające muzyce, a tym razem dostały swój kontekst i nic nie przeszkadzało w odbieraniu cudownej muzyki Bartóka.

W sumie wieczór udany. Cieszy też naprawdę przyzwoita frekwencja.