Zakochać się w motylim skrzydle

Od października trwa w Tate Modern piękna wystawa Paula Klee „Making Visible”, a dopiero teraz udało mi się na nią dotrzeć. Będzie jeszcze przez miesiąc, do 9 marca, więc jeśli ktoś jest lub będzie w tym czasie w Londynie, niech się koniecznie wybierze.

Nie tak dawno naoglądałam się Klee na wystawach w Düsseldorfie i Berlinie. Ale, przynajmniej w moim przypadku, Klee się „naoglądać” nie można, tym bardziej, że na tej dużej ekspozycji (w sumie 17 sal, ale obrazki z dość dużą przestrzenią wokół siebie, żeby się lepiej oglądało) większości rzeczy nie znałam – pochodzą albo z kolekcji szwajcarskich (gdzie mnie jak dotąd nie zaniosło), w tym prywatnych, albo z amerykańskich, w tym z nowojorskiej części kolekcji Berggruena (której druga połowa jest w Berlinie i oglądałam ją we wrześniu).

Poza tym Brytyjczycy znakomicie umieją eksponować, więc pomyśleli nie tylko o przestrzeni dla tego malarstwa, ale o porządnym komentarzu, z którego można się wiele dowiedzieć nie tylko o życiu i twórczości malarza, ale też, co o nim myśleli inni. Kilka wyjątkowo pięknych cytatów spisałam. Jego kolega dadaista Hugo Ball w 1917 r. pisał o nim tak: „W wieku kolosów on zakochuje się w zielonym listku, w gwieździe, w skrzydle motyla i maluje je, ponieważ odbijają się w nich niebiosa i nieskończoność… Cóż za ironię, a nawet sarkazm, musi on odczuwać wobec tej pustej epoki”. Malarz Lyonel Feininger i jego żona Julia w 1945 r. wspominali: „Jego metodę pracy można porównać do organicznego rozwoju rośliny. Było w tym coś na kształt magii. Mógł siedzieć godzinami w kącie i popalać papierosa, sprawiając wrażenie nieskupionego na niczym, ale pełnego wewnętrznej czujności. Potem wstawał i spokojnie, z niezachwianą pewnością, dodawał barwną plamę czy linię, osiągając w ten sposób swoją wizję niemal nieświadomie”. Także w parę lat po śmierci malarza, w 1942 r., wspominał go kolejny kolega po fachu, Jankiel Adler: „Nigdy nie widziałem człowieka, który miałby w sobie taki twórczy spokój. To promieniowało z niego jak słońce. Jego twarz była twarzą kogoś, kto wie wszystko o dniu i nocy, o niebie, morzu i powietrzu. I nigdy o tym nie mówił”.

Skomplikowane miał życie. Syn muzyków, sam został też zawodowym skrzypkiem i nieraz zarabiał na życie grając w orkiestrze, ożenił się także z pianistką. (Muzyczność jego obrazów nie ulega wątpliwości, stąd wielu z nas, kochających muzykę, kocha także to malarstwo.) Do szkoły plastycznej początkowo go nie chciano przyjąć. On zresztą sam potem zorientował się, że akademickiego kształcenia organicznie nie znosi. Kiedy sam chciał zostać pedagogiem, z początku, w Stuttgarcie, go nie chciano, ale potem udało mu się związać z Bauhausem i tam ukazał swoje zdolności pedagogiczne – przychodziło zresztą na jego wykłady duże grono wielbicieli spoza uczelni.  Na istotę jego malarstwa wpływały różne sprawy: najpierw fascynował się rysunkami dzieci i osób psychicznie chorych, potem zaprzyjaźnił się z Kandinskim i grupą Blaue Reiter, do której zresztą wstąpił, potem był dadaizm; ważne też było spotkanie z Robertem Delauneyem i jego stosunkiem do koloru. Bardzo pobudzająco podziałała na młodego Klee podróż z Augustem Macke i Louisem Moillietem do Tunezji, gdzie notował w swoich zapiskach: „Kolor mnie posiadł. (…) I będę w jego posiadaniu, wiem o tym. Oto znaczenie tej szczęśliwej godziny: kolor i ja to jedno. Jestem malarzem”. Tę radość malarza widać w jego prześlicznych akwarelkach.

Potem zaczęły się dramaty. W I wojnie światowej zginęli dwaj jego serdeczni przyjaciele: Macke i Franz Marc. W kolejnych dziesięcioleciach atmosfera gęstniała. Bauhaus uciekał z Weimaru do Dessau, Klee w pewnym momencie też uciekł do Düsseldorfu, a gdy już nigdzie w Niemczech nie dało się żyć, wyjechał z rodziną do Szwajcarii, gdzie wciąż żyli jego rodzice (matka była Szwajcarką, ojciec Niemcem). W neutralnym kraju (w którym jednak czekał aż pięć lat na obywatelstwo) był względny spokój, ale w 1935 r. przyszła straszna autoimmunologiczna, nieuleczalna choroba: sklerodermia, polegająca na twardnieniu tkanek. Że po pewnym czasie Klee zebrał się w sobie i nadal malował – choć zmienił styl, jego kreska stała się gruba, bardziej uproszczona – to było wręcz bohaterstwo. Ale że podczas tych cierpień i słabnięcia wciąż miał radosną wizję życia, to po prostu nie mieści się w głowie. W roku jego śmierci w Zurychu organizowano mu wystawę, na której pokazano 213 jego nowych dzieł. On sam nie miał już siły nadzorować jej organizacji, zdążył ją tylko zobaczyć na krótko przed zamknięciem (w marcu 1940 r.), a w trzy miesiące później już nie żył. Jeden z krytyków napisał wtedy: „…dzieła Klee prezentują się jako symfonia żółci, błękitu i czerwieni, tworzą niewytłumaczalne wrażenie radości, muzyki i wolności. Podczas każdej kolejnej wizyty na wystawie to wrażenie się odtwarza i umacnia. Sztuka, sztuczka czy magia?”.