Po dwudziestu latach
Ludzie, którzy byli w dorosłym wieku 22 listopada 1963 r., gdy zastrzelono prezydenta Kennedy’ego, do dziś pamiętają, co wtedy robili. Ja dokładnie pamiętam, co robiłam 7 lutego 1994 r., kiedy zmarł Witold Lutosławski.
Byłam w Bydgoszczy, aby relacjonować do miejscowego oddziału „GW” konkurs im. Paderewskiego, który wtedy odbywał się po raz pierwszy po długiej przerwie. Pamiętam, że powiedziała mi smutną nowinę znajoma dyrygentka w pobliżu gmachu Filharmonii Pomorskiej. Wieczorem usiedliśmy z moim starszym kolegą Tadeuszem Kaczyńskim (był w jury tego konkursu) i rozmawialiśmy długo o Lutosławskim, potem błyskawicznie to spisałam w jakimś kącie w redakcji i wysłałam do Warszawy. Ukazała się ta rozmowa bodaj pod tytułem Trzeba oddać talent ludziom.
Ponad siedem miesięcy później, na Warszawskiej Jesieni, odbył się koncert szczególny – jedna z najważniejszych inicjatyw Andrzeja Chłopeckiego, który w imieniu Polskiego Radia zwrócił się do grupy wybitnych światowych kompozytorów z zamówieniami na krótkie utwory poświęcone pamięci naszego twórcy. Wyszedł z tego niesamowity wieczór o niepowtarzalnej atmosferze. Dwa utwory Lutosławskiego, Epitafium na początek i Grave na koniec, otaczały szereg krótkich dzieł: Pera Nørgårda, Elliotta Cartera, François-Bernarda Mâche’a, György Kurtága, Osvaldasa Balakauskasa, Toru Takemitsu, Arnego Nordheima, Edisona Denisowa, Iannisa Xenakisa i Cristóbala Halfftera. Kilka z nich zostało właśnie przypomnianych na rocznicowym koncercie, który, podobnie jak zeszłoroczny urodzinowy, odbył się na Zamku Królewskim z udziałem solistów oraz orkiestry AUKSO.
Kompozytorzy podchodzili do zadania w różny sposób. Niektórzy napisali prawdziwe utwory żałobne, wypływające z autentycznego poczucia straty. Dobrym pomysłem na rozpoczęcie był kontemplacyjny utworek Toru Takemitsu Paths na trąbkę solo, ale zamiast rewelacyjnego Håkana Hardenbergera zagrał tym razem Jakub Waszczeniuk i nie spisał się najlepiej, więc zabrakło atmosfery. Jednak ona pojawiła się zaraz potem dzięki orkiestrowemu utworowi Mâche’a Planh – to wzruszający lament, powolny ruch płaszczyzn dźwiękowych o urodzie niemal Lontano Ligetiego. Kompozytor był obecny na sali i został bardzo ciepło przyjęty.
Młody duński wiolonczelista Jakob Kullberg zagrał dwa utwory, z których żaden nie pochodził z programu tamtego koncertu: V Sonatę swojego krajana Nørgårda oraz Nokturn Kaiji Saariaho – pierwszy z tych utworów jest całkiem nowy i nie ma odniesień do tematu żałobnego, drugi powstał w 1994 r., ale nie był jak dotąd wykonywany w Warszawie, choć też poświęcony jest pamięci Lutosławskiego; szmerowy i kontemplacyjny (tutaj wersja skrzypcowa utworu).
Orkiestrowy utwór Balakauskasa Meridionale grany był przed 20 laty i należy do tej części programu, w której kompozytorzy po prostu wyrażali siebie. Przeciwnie bardzo emocjonalne Adieu zaprzyjaźnionego z Lutosławskim Arnego Nordheima, krzyk niezgody na straszne wydarzenie.
W tym momencie przyszła pora na samego Lutosławskiego – Partitę wykonała Aleksandra Kuls z Eugeniuszem Knapikiem i wniosła do tego dzieła tyle młodzieńczej energii i emocjonalności, że publiczność była pod wrażeniem. A na zakończenie zaledwie paruminutowy, ale niezwykle nastrojowy utwór na cymbały – nietrudno zgadnąć, że Kurtága – Un brin de bruyère à Witold, czyli gałązka wrzosu dla Witolda, w wykonaniu gościa ze świata folku, Ani Brody.
Świetnie ułożony był ten program i trudno było się rozstawać po tym koncercie. Rok Lutosławskiego oficjalnie się skończył (odbyła się też dziś konferencja na temat jego wyników, ale o tym potem), natomiast trwa jeszcze festiwal Łańcuch XI – koncerty jutro i pojutrze w Studiu im. Lutosławskiego.
Komentarze
Pobutka.
Może zainteresuje Państwa (także jako przyczynek do niedawnej dyskusji), że nagrany wczoraj francuski Trybunał poświęcony był Estampes Debussy’ego w najnowszych nagraniach. W konkurencji : Bavouzet (2007), Cassard (2008), Vacatello (2012), Goerner (2013) i Fukuma (2013), bezapelacyjnie wygrał Rafał Blechacz (DG 2012).
Emisja jutro, France-Musique, 19.00.
Dzięki 🙂 Ja akurat słuchać nie będę, ale rzeczywiście ciekawe porównanie. I Blechacz wygrał 🙂 Estampes faktycznie ładnie gra.
Prawdę mówiąc z tej szóstki znam tylko Bavouzeta i Goernera, pewnie podobałby mi się ten drugi. Bavouzet jest trochę bałaganiarz.
A w naszym Trybunale Koncert wiolonczelowy Lutosławskiego:
http://www.polskieradio.pl/8/1015/Artykul/1043606,Lutoslawski-przed-Plytowym-Trybunalem
Nawet wiem, kto wygrał, ale nie powiem 😛
I też nie będę słuchać, bo idę na kolejny koncert Łańcucha.
Hymn narodowy Rosji – w wersji LGBT
_____________________ LIVE AND LET LOVE 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=0KWhaqr1v8s
a moze na polskim stadionie podobna akcja, fajnie by bylo.
Koncert Polskiej Orkiestry Radiowej pod batutą Renata Rivolty był w większości powrotem do lat 50., a nawet wcześniej, bo Uwertura tragiczna Andrzeja Panufnika, która rozpoczęła wieczór, została napisana podczas wojny, a zniszczoną w powstaniu partyturę kompozytor odtworzył zaraz po wojnie i poświęcił poległemu bratu. Koncert na orkiestrę Aleksandra Tansmana powstał w 1954 r. – barwny neoklasycyzm, jak zwykle u tego kompozytora, choć w tej epoce poza demoludami pisywało się już całkiem inaczej. Lutosławskiego Mała suita – wiadomo, potem nagły jednorazowy wypad w latach 80. – Łańcuch III (szkoda, że tak rzadko się go gra), a na koniec powrót do „ludowizny”: Polonia Panufnika napisana już na emigracji, w 1959 r. Utwór właściwie rozrywkowy, będący opracowaniem pięciu melodii ludowych, a rozpoczynający go Marsz góralski pokazuje, że i w Krzesanym Kilar był wtórny… Choć raczej nieświadomie, bo przecież muzyka Panufnika była w PRL zakazana, a więc nieznana.
Ja nie na temat, PK wybaczy…, ale muszę się komuś poskarżyć. Właśnie wróciłam z przedstawienia „Sen nocy letniej” w Wielkim. Prawdziwe cacko pod każdym względem. I tańczone nie gorzej niż oglądałam kiedyś u źródeł w Hamburgu. Barwo Balet Narodowy i wszyscy jego soliści! A i orkiestra z Mendelssohnem pod Łukaszem Borowiczem sprawiła się jak trzeba. Długotrwałe oklaski przepełnionej widowni były więc nie tylko dla choreografa Johna Neumeiera i naszych tancerzy, ale też dla niej i dla Borowicza. Ale na koniec przeżyłam szok. W trakcie wciąż trwających owacji za całokształt orkiestra całkowicie miała już nas wszystkich gdzieś. Zapakowała się w pośpiechu i jak jeden mąż wyszła z kanału na naszych oczach. Nie wiem co o tym sądzić: ciśnie mi się na klawisze coś na ch…, ale nazwijmy to upadkiem obyczajów teatralnych? Bo chyba nie zmęczenie, skoro połowa baletu tańczona jest do rewelacyjnych nagrań muzyki Ligetiego (Volumina, Continuum i dwie etiudy), ale także do słodkich katarynkowych. A że nie pierwszy już raz byłam tam świadkiem podobnego zachowania muzyków, więc ośmielam się przypomnieć orkiestrze TW i komu tam trzeba, że spektakl w szanującej się operze kończy dopiero ostatnie zapadnięcie kurtyny. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Panufnika o tej samej porze grali też Maksymiuk i Sinfonia Varsovia w bardzo rezerwowym składzie. Warto było przyjść z tego powodu, więc nie żałuję, chociaż dalej było z całkiem innych bajek. 🙂
Sabo, nie denerwuj się. Ostatnio dziwiłem się, dlaczego perkusja i połowa dętych wychodzi w trakcie ostatniego aktu opery, to mi fachowiec wytłumaczył. Już się nie dziwię. 😛
No wiem, nawet mnie tam zapraszano, ale trudno się rozdwoić.
A WW to już całkiem zakotwiczył w tej stolycy? 😉
Łańcuch III jest tak fantastyczny, że istotnie należałoby go grać częściej.
A co się tyczy Marsza góralskiego ze suity Polonia, to mnie on się nawet bardziej kojarzy z fragmentem którejś z filmowych partytur Michaela Nymana; czyli wychodzi, że Panufnik prekursorski był tu w dwójnasób.
Pobutka.
PS.
„Wpadło mi się”, a może nie było — o Łańcuchu II Lutosławskiego:
http://www.youtube.com/watch?v=SxuQLyXWx7w
Dzień dobry 🙂
Nie wiedziałam, że materiały ze strony Woven Words wpuszczono też na tubę, i to jeszcze z wersjami polskimi. Bardzo ładnie ze strony Philharmonia Orchestra, i pewnie IAM w tym też maczał paluszki 🙂
A Panufnik prekursorski był rzeczywiście w dwójnasób, bo z kolei Sinfonia sacra, ta, co w Pobutce, brzmi jak to, co się w Polsce pisało dopiero w drugiej połowie lat 70. – mam na myśli ten nurt, który Kisiel przezwał złośliwie socrealizmem liturgicznym. Kilar swoją Bogurodzicę napisał w 1975 r., czyli 12 lat po Sinfonia sacra, też opartej częściowo na motywie Bogurodzicy.
A ćwierćtony w 1947 r. (Kołysanka) to też coś!
Finowie kochaja muzyke sir Andrzeja Panufnika
____________________
wczoraj bylem w wielkim sklepie plytowym, w dziale archiwalnym, i znalazlem plyte z kompozycjami sir Panufnika – wystepowal jako „ANDZREJ” (na etykietce). A byla to plyta nagrana przez znana finska wytwornie ODINE w lipcu 2007 r. (ODE 1101-5), zreszta label bardzo szanowany i godny do nasladownictwa w Polsce.
Finowie sa bardzo zatroskani o wlasna muzyke. Krotko mowiac: muzykalni i pieczolowicie gromadza kompozycje wlasnych tworcow. Panstwo, w odroznieniu od dotacji polskich, nie szczedzi finansow na kulture.
Sir Andrzej Panufnik, ktorego wielkim fanem jest John Storgårds (ur. 1963,dyrygent, skrzypek, wykladowca na Akademii Sibeliusa) wybral cztery kompozycje na plyte: Heroic Overture, Sinfonia di Sfere, Landscape i Sinfonia sacra ( 75 min). David Hurwitz rekapitulowal niegdys swoja recenzje nagran: „excellently played and recorded” .
Do plyty dolaczona mala ksiazeczka z nieopubikowanymi (2007) fotografiami, ktore udostepnila malzonka kompozytora Lady Camilla Jessel Panufnik.
PS John Storgårds dyrygowal w ub roku orkiestra symfoniczna w Detroit a Rafal Blechacz gral Chopina koncert nr 2, F minor op 21.; ponadto byl Ligeti i Holst
Dzięki, ozzy, za tę ciekawą wiadomość 🙂
Nie istnieje cos takiego jak „sir Panufnik”, lecz sir Andrzej Panufnik. Tytulu „sir” mozna uzywac wylacznie w polaczeniu z imieniem (lub imieniem i nazwiskiem). Sir Andrzej lub sir Andrzej Panufnik, nigdy sir Panufnik. Lady Helen lub lady Helen Mirren, nigdy lady Mirren.
@Kocie M.
dzieki za wyjasnienia….mentalnosc rzepa 😉 nie lubie
To jest prawda, ozzy, takie są przyjęte zasady po angielsku i trzeba to uszanować.
pani Doroto,
ja szanuje zasady – ale istnieje inny sposob ich wyluszczania przez komentatorow
A jak inaczej wyłuszczyć, kiedy Kot mówi samą prawdę? Tak jest, i już. 😎
Wywołany do odpowiedzi przez Panią Kierowniczkę odpowiadam, że w stolycy zakotwiczam stopniowo, z nadzieją na całkowite zakotwiczenie wkrótce. 🙂
Biedne Wejherowo 🙂
O jaki sposób chodzi? Kot stwierdził fakt, nie napisał nic obraźliwego.
Pani Doroto,
by zakonczyc pewien problem, z ktorym borykam sie od dawna.
Otoz, spotykam czesto ludzi o niesamowitej pewnosci, jakby posiadali klucz, ktory nigdy ich nie zawodzi.Nie ma dla nich problemow i spraw niejasnych, watpliwych, nierozwiazalnych. Wszystko da sie okreslic przy pomocy scislych slow, wszystko da sie sklasyfikowac, wytlumaczyc, nawet przewidziec.
Wlasnie oni maja odpowiedz gotowa na to kazde pytanie i formuluja je bez zadnych trudnosci przy lada okazji, ze uzyje tytulu bloga pana Passenta: en passant. Nie sa oni w stanie nad tym zapanowac, Zadna dziedzina mysli nie opiera sie ich ambicjom i manifestuja ta z sobie charakterystyczna swada.
Pozdrawiam
PS po prostu, chcialbym zeby adresowna uwaga byla do mnie – oczywiscie, nic obrazliwego. To wszystko.
No i zakończył się Łańcuch XI świetnym koncertem NOSPR pod batutą Alexandra Liebreicha. Na początek dwa piękne utwory Panufnika: Kołysanka (może powiem bluźnierstwo, ale moim zdaniem wykonanie lepsze od LSO) i Autumn Music, poruszająca przez swój posępny, pesymistyczny nastrój stopniowego zamierania na tle miarowego jak żałobne dzwony donośnego niskiego dźwięku fortepianu. Potem świetnie operujący orkiestrą utwór Aria II młodej białoruskiej kompozytorki Natalyi Chepelyuk, który otrzymał III nagrodę na zeszłorocznym Konkursie Kompozytorskim im. Lutosławskiego. W drugiej części ukłon w stronę Kilara – Przygrywka i kolęda z jego najlepszego chyba okresu minimalistycznego (1972), i, tak jak w Kołysance Panufnika (ale ile lat później) szmerowo-migotliwe brzmienia. Na koniec powrót do patrona festiwalu: genialny Livre pour orchestre. Co prawda kolega kompozytor, który analizował dokładnie ten utwór, wybrzydzał, że Liebreich nie zrobił prawdziwego narastania i kulminacji pod koniec – może i tak (mnie też nie podobał się zbyt subtelny pianista, który powinien być tu bardziej perkusyjny), ale i tak było pięknie.
Może teraz będzie się mniej grało Lutosa, ale jedno jest pewne (miejmy nadzieję): następny Łańcuch za rok.
Dobranocka 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=fhxDknqzhUY
Jaka piękna dobranocka 🙂 Cudnie to zagrali. Płytę znalazłam, z POR i Borowiczem. Droga, ale się szarpnę.
Dobrejnocki 🙂
Pobutka.
Był bis, był stojak, była doskonale grająca Wrocławska Orkiestra Barokowa
[znakomicie Jarosław Thiel, wspaniale klarnecista (to chyba Marek Niewiedział ale nie jestem pewien), flecistka w solo Agnus Dei i naprawdę doskonały kotlista] ale zabrakło chyba żarliwości w dosyć chłodnej interpretacji mszy h-moll JSB prowadzonej w Filharmonii Wrocławskiej przez Philippa Hereweghe. Nawet w Osanna przez salę duch nie przelatywał
Duch
Pobutka piękna, choć trochę długa 😉
To lesio do Wrocka pojechał! Też chciałam, ale jak zwykle nie dałam rady się rozdwoić 😉
Marek Niewiedział jest oboistą.
Na szczęście ten weekend w stolycy koncertowo bardzo się udał; z sobotniego wieczoru – poza Łańcuchem III i „nymanowskim” początkiem Polonii – ujęła mnie również np. szlachetna prostota Pieśni nadwiślańskiej z rzeczonej suity Panufnika.
A na koncercie niedzielnym zagrano moje bodaj najulubieńsze rzeczy z dorobku sir Andrzeja (Muzykę jesieni poznałem jeszcze podczas pamiętnej WJ 1990), a na zwieńczenie Arcyksięgę Lutosa; przy niej zawsze odlatuję, cieszę się więc, że wykonuje się ją stosunkowo często, co daje okazję do porównań; wczoraj czuło się, że muzycy bardzo są zżyci się z tym dziełem. Mam nadzieję, że Livre pozostanie w stałym repertuarze najlepszych naszych orkiestr mimo oficjalnego zakończenia jubileuszu.
Oby więcej takich wieczorów!
No, o jedno się za dużo się napisało.
Kto jeszcze nie widział – TVP Kultura daje dziś o 17 dokument o Fritzu Wunderlichu z 2006 roku, czczący wtedy jego (bardzo niedawną) 75. rocznicę urodzin, a zarazem 40. tragicznej śmierci.
Paru z występujących w filmie śpiewaków wspominających tenora też zdążyło już odejść…
Fajnego kota znalazłem 🙂
http://babyanimalzoo.com/wp-content/uploads/2012/08/fancy-cats-a-proper-sir.jpg
@lesio 7:46
Ja tam się nie znam,ale moim zdaniem Duch przeleciał i to kilkakrotnie 😉
Dla mnie to nie brak żarliwości,tylko bardzo przemyślana interpretacja. Chyba dałam się całkiem przekonać,może dlatego,że w sobotę spędziłam kilka godzin na próbie otwartej dla publiczności i widziałam jak ona powstaje… Fascynujące doświadczenie.Postaram się ubrać moje wrażenia w sensowne słowa,ale dziś przez cały dzień robota stoi nade mną i pogania.
Powrót do rzeczywistości po takim maratonie koncertowym bywa bolesny 🙁
Hoko zajrzał 😀 I to z jakim pięknym kotem 😀
Bardzo czekam w takim czasie na sprawozdanie od ew_ki. Dla mnie Herreweghe nie jest chłodny, tylko skupiony i kontemplacyjny. Ale oczywiście na temat tego konkretnego wykonania nic niestety nie mogę powiedzieć…
To nie Kot, tylko Sir Kot, dla domownikow Serek. 😈
Tak jakby Psy nie potrafiły być równie dystyngowane. 🙄
http://1ip0lbmseir27ruvz3qscsf1926.wpengine.netdna-cdn.com/wp-content/uploads/main/2013_03/564921_430278857045350_70737317_n.jpg
Też piękny 😀
A ja od kilku dni mam kanał telewizyjny MEZZO: FENOMENALNY, FENOMENALNY, FENOMENALNY. Ile jest tak cudownej muzyki na tym świecie (a ile jest generalnie badziewia wszelakiego na tym świecie).
Naprawdę polecam.
Ps. I nie ma reklam czegokolwiek, żaden prezenter, CZYSTA MUZYKA!!!
Witam Gospodynię i Odwiedzających. Kilka słów o zakończonej wczoraj Akademii Bachowskiej we Wrocławiu i koncertach (wpis Lesia) prowadzonych przez Philippa Herreweghe. Szkoda by pominąć wydarzenie bo ze wszech miar warte dostrzeżenia. Całość (wykłady, kursy, warsztaty, koncerty) trwało od 3 do 9 lutego. http://pik.wroclaw.pl/Akademia-Bachowska-c878.html Brawo za pomysł i jego realizację dla Dyrektora Kosendiaka! Spotkanie z Maestro Herreweghe było szczególnie dla nas – muzyków nadzwyczajnym i bardzo inspirującym doświadczeniem. Jego wiedza i charyzma wprost determinuje. Doświadczenie (np.kilkadziesiąt wykonań Mszy h-moll) budzi najwyższy szacunek. Jeśli do tego dodać Collegium Vocale Gent, które każdą frazą potwierdza najwyższy światowy poziom i jest „okrętem flagowym” koncepcji muzycznych Mistrza, to nie trzeba chyba mówić jak czekaliśmy na tę współpracę… A Jego koncepcja jest muzyczna jest z serii „pokochać lub nie”. Bo chociaż świadomość całości struktury, współpraca a czasem podporządkowanie frazy i brzmienia orkiestry partiom wokalnym, treści i budowie tekstu itp. nie są już dziś dla „dawniaków” niczym nowym, to jest jeszcze coś… Nadzwyczajna dbałość o emocjonalne, dynamiczne wyważenie i STABILNOŚĆ struktury, niemal „portatowa” artykulacja w rytmie, dystyngowana wstrzemiężliwość i precyzja – także we fragmentach, gdzie serce i emocje rwą – to szczególne doświadczenie i wyzwanie dla muzyków… zaś dla słuchaczy… hmm. Opinia Lesia nie jest odosobniona. Potwierdzają to odczucia wielu słuchaczy po pierwszym koncercie (5.02), gdzie Maestro dyrygował własnym zespołem instrumentalnym. Bywa, że STABILNOŚĆ i wyważenie sprawia, że nawet świetne wykonanie doskonałego dzieła jest piękne ale „nigdzie nas nie zabiera”. Chociaż słuchacz docenia kunszt muzyków i spójność koncepcji, to w dwugodzinnym dziele czuje raczej „stabilny ale nieco geriatryczny flow” (jak ocenili to moi znajomi) niż obezwładniające, subtelne piękno doskonałej muzyki Bacha. Nie zmienia to faktu, że współpraca z Mistrzem była dla nas wszystkich niezwykle inspirująca i poruszająca… jak zawsze, gdy dyrygent ma spójną i głęboko przemyślaną koncepcję. Na koniec kilka słów o kolegach w instrumentalnych partiach solowych. To nie wazelina 🙂 Spisali się na medal !!! Najwyższe uznanie dla Krzysztofa Stencla – róg naturalny (dęciacy wiedzą co znaczy czekać bez dżwieku na scenie 45 minut i wykonać open solo ekstremalnie trudną arię ze śpiewakiem), Jany Semeradovej i Dory Ombodi – „czarodziejskie”flety traverso, Marka Niewiedziała – obój, rewelacyjnej sekcji basso continuo – Jarosław Thiel, Janusz Musiał, Marcin Szelest wspomaganej przez Tomasza Wesołowskiego- fagot, dla koncertmistrza Zbyszka Pilcha.
P.S. @Lesio : w tej mszy nie ma klarnetów (jak to u Bacha 🙂 Marek Niewiedział, to oczywiście oboista a wspomniany przez Pana kotlista to Jarosław Kopeć.
Dzięki, muzyszynku, za relację zza pulpitu 🙂 To też bardzo cenne.
Do mnie osobiście Herreweghe bardzo przemawia właśnie przez tę powściągliwość, którą nie wszyscy lubią. Moim zdaniem szept zamiast krzyku bywa dobitniejszy. Stabilność – tak, tu ma się poczucie, że wszystko będzie wyważone, piękne proporcje zachowane. I wielkie doświadczenie – pamiętam, że byłam pod wrażeniem, gdy na Wratislavii próbował przed koncertem (tylko z chórem, śpiewali m.in. Strawińskiego) i trwało to króciutko, po prostu ustawił chór kolejno w kilku miejscach i sprawdził, w którym brzmi najlepiej. Nie trwało to wszystko dłużej niż 20 minut. A efekt na koncercie był w dziesiątkę.
Gdy byłem dzieckiem stuprocentowym, to gdy na tapecie było pieczenia ciasta (zwłaszcza sernika oraz wszelkich tortów) uwielbiałem siedzieć w kuchni, kręcić, ucierać, dodawać, mieszać. A przede wszystkim kosztować. Mój Boże, ten smak oblizywanych paluchów. Te makutry, których lepiej nie wylizałby mój kot. I te chwile tuż po wyjęciu ciasta z pieca. To przeganianie ścierką intruza, potwora ciasteczkowego (znaczy się mnie). W żadnej mierze nie umniejszało to frajdy z jedzenia owych serników, tortów, bab drożdżowych „po bożemu” – o czasie i w miejscu stosownym. Ale tak się jakoś dziwnie składało, że te wszystkie przysiady wykonywałem tylko na okoliczności „deserowe”. Menu zasadnicze nie wzbudzało we mnie jakiejś szczególnej potrzeby kooperatywy na poziomie creation.
Od owych dni czasu upłynęło sporo, dziecka we mnie ubyło też, nie powiem. I z zazdrością przeczytałem, że ew_ka spędziła kilka godzin na kosztowaniu, smakowaniu, oblizywaniu. A podczas deseru to już tylko oczka półprzymknięte, smaki przetrzymane w ustach, nozdrza w niuchach zatopione.
Wpadłem do Wrocławia – trochę podobnie jak Lesio – dla przypomnienia sobie dobrych wspomnień z poprzedniego koncertu Ph.H. z Mszą h-moll. Tyle, że Lesio sięgał pamięcią znacznie bardziej wstecz niż ja – byliśmy po prostu na innych jego koncertach. Niezależnie od tego, każdy z nas przyszedł ze swoim własnym bagażem doświadczeń, wzruszeń, ba – uniesień z tym dziełem związanych.
W trakcie przerwy pierwsze co powiedziałem Lesiowi – zanim nie zająłem się zwodzeniem go na kulturalne manowce – to: nobody is perfect. Zgodziliśmy, że orkiestra jest very, very, Blazikova nie w naszym guście (w tym utworze). Po koncercie w ciżbie fłuajerowej Lesia już nie wypatrzyłem (chyba, że był to celowy zabieg, bym nie zwodził go dalej 🙂 ).
Być może ew_ka – wskutek godzin spędzonych w kuchni – wiedziała skąd i o której duch (a nawet i parę) nadleci. Stąd wspomniane uczucie zazdrości. Ale… mam już tak jakoś, że w przypadku tych wielkich, o transcendencję zahaczających wielkich form – kuchni unikam jak diabeł święconej wody. Wręcz sterylizuję zmysły, pamięć odczyszczam – by odnieść się do dzieła będąc wolnym, świeżym, czystym.
By nie nadużywać cierpliwości: ta interpretacja nie wydawała mi się chłodną – i tu nie zgodzę się z Lesiem. Ja bym był nawet skłonny powiedzieć, że Herreweghe był w swoim podejściu wręcz zbyt roznamiętniony – stąd może owe chwilami podkręcone tempa – zwłaszcza w Crucifixus czy Benedictus (ale nie tylko). Duchy były wypłaszane – w mojej wyobraźni i wrażliwości – przez taki a nie inny dobór solistów. Ich współbrzmienie – zwłaszcza para Hana Blazikowa – Robin Blaze (zastępujący Damiena Guillona). To nie to, że byli źli – moja pamięć kazała mi oczekiwać czegoś innego, czegoś bardziej skąpanego w sacrum. No i świetne solo fletowe Jany Semeradovej. Zgłaszałem też Lesiowi w przerwie, że w moim subiektywnym odczuciu balans brzmienia między chórem a zespołem instrumentalnym był chwilami zbyt zachwiany na zdecydowaną korzyść chóru (specyficzna akustyka sali tylko wyostrzała to moje odczucie).
Wszystko co wyżej napisałem nie jest krytyką. Jest tylko dowodem, że w owczarni różne są owieczki – białe, czarne, łaciate, brykające, trykające. A czasami cap.
Pani Doroto, zanim zamilknę i oddam głos zawodowym analizatorom pozwolę sobie na jeszcze słowo w powyższym temacie. Myślę, że fenomen Bacha polega między innymi na tym, że W NAS wywołuje i szept i krzyk. To oczywiste, ze jako środek wyrazu szept bywa wręcz niezbedny ale… Naszym (muzyków) marzeniem jest tzw. „bezrobotny krytyk” 🙂 czyli krótka recenzja w stylu „było pięknie, chyba płakałem a na pewno byłem cały czas jakoś wewnętrznie uśmiechnięty. Reszty nie pamiętam bo całość mnie zabrała”…. i tyle. To Duch, którego wypatrywał Lesio, „transcendencja”, po którą wrócił 60jerzy, to (jak chcę wierzyć) najważniejszy cel naszej pracy. Jeśli tego zabraknie – nie pomoże nic. Ani zachwyt nad spójną koncepcją, ani szacunek dla dorobku i doświadczenia, ani docenienie, że „very, very”, ani stwierdzenie, że oglądanie od kuchni pracujących nad dziełem muzyków bywa fascynujące i wzbogaca potem doznania na koncercie… NIC ! Analiza, czy mimo ogólnej jakości zawinił zły dobór solistów, akustyka sali, proporcje, brak zaangażowania, czy coś jeszcze – jest już tylko analizą rozlanego mleka. Nawet, kiedy mleko ogólnie piękne i „przemawiające” i „z dorobkiem”. Po latach nie pamiętamy przecież, czy sopran dobrze się mixował z tenorem a EMOCJE…. no tego Ducha znaczy 🙂 To dla niego przychodzą i ogólnie muzykalni i zawodowo analizujący. Tylko ON jest poza dyskusją. Cała reszta, to kwestia indywidualnych gustów, krytycznych analiz użytych środków i rozważań co do kogo bardziej przemawia 🙂 Serdecznie pozdrawiam.
To jest akurat taka specyfika tego blogu, muzyszynku, że zawodowi analizatorzy rzadko się tu wypowiadają (choć jest parę znakomitych wyjątków) – w każdym razie tak się składa, że ani ew_ka, ani lesio, ani 60jerzy w ogóle nimi nie są 🙂 To są ludzie wręcz innych zawodów, którzy po prostu muzykę kochają.
Każdy poluje na swojego Ducha 🙂
Pozdrawiam wzajemnie.
Skoro już mowa o Mszy: Pani Kierowniczka wspominała swego czasu, że dostała nagranie Czechów Vaclava Luksa i obiecywała słówko na ten temat…
😳 Ojejku… wrzuciłam na chwilę po otrzymaniu, bardzo fajne, ale teraz nie wiem, gdzie tę płytę wcisnęłam, a chciałam ją porządnie przesłuchać… Muszę poszperać.
Ja tak z ciekawości.
” zawodowi analizatorzy rzadko się tu wypowiadają ”
ale co wiecej – wypowiadaja sie tu dziadki w rodzaju pietrka, ktory nie tylko jest prostym fizykiem 😆 , ale przy tym, podczas ostatniej wizyty u laryngologa, dowiedzial sie, ze ma 30% utraty sluchu 😯 😥
Moze wlasnie dlatego podobaja mu sie wszystkie koncerty na ktore chodzi? 😀