Zadyma w centrum handlowym

Po wczorajszych znakomitych koncertach Miguela Zenona i Dianne Reeves dziś w Klubie Klimat bielskiej Galerii Sfera wystąpiły dwie formacje, które mają za liderów wspaniałych oldboyów.

Wyznam szczerze, że przed Zadymką Jazzową popełniłam gafę: rozmawiając z szefem festiwalu p. Jurkiem Batyckim spytałam, czy ta Galeria Sfera, w której mają odbywać się koncerty, to jest galeria BWA, która również, jak wiem, znajduje się blisko dworca. Oczywiście ukazałam tu swoją niewiedzę, ponieważ Zadymka rozgrywa się w galerii handlowej od bodaj siedmiu już lat (wcześniej koncerty odbywały się w Teatrze Polskim; w tym roku odbędzie się tam sobotnia gala).

Wydało mi się to z początku dziwne, ale ma to swoje ręce i nogi. Wszystko jest na miejscu: siedziba organizatora festiwalu, którym jest Stowarzyszenie Sztuka Teatr, miejsce koncertów – klub Klimat, gdzie na co dzień jest disco, bowling i tego typu rzeczy; w innej sali klub festiwalowy. No i obecność tutaj ma walor promocyjny: przez galerię przewalają się tłumy, każdy może obejrzeć wielką wystawę plakatów Rafała Olbińskiego (w tym wczesne prace – okładki „Jazz Forum”, zupełnie inne niż obecne ulizane operowe), posłuchać młodzieży jazzowej grającej przed koncertami przy wejściu do galerii – i zachęcić się do odwiedzenia klubu Klimat. Wszystko jest pod jednym dachem, a że hotel Qubus, w którym mieszkają artyści festiwalowi i dziennikarze, jest częścią tego kompleksu, można stąd nie wychodzić cały dzień.

Dziś zespoły dwóch siedemdziesięciolatków – każdy z nich prezentował swoją wersję fusion. Najpierw Pat Martino w swoim Trio – historia życia tego wybitnego gitarzysty jest niesamowita. Ponad trzy dekady temu zoperowano mu tętniaka mózgu, po czym artysta stracił pamięć, w tym tę związaną z grą i w ogóle z muzyką. Wracała mu ona bardzo stopniowo. Efekt słyszymy: gra znów fantastycznie. Kondycję ma też niesamowitą – dużo młodsi współpracownicy, Jay Bianchi na Hammondzie i Carmen Intorre na perkusji, ledwie dotrzymywali mu tempa. Bianchi grał z natchnieniem, z twarzą pełną ekstazy, a Martino – spokojnie i pewnie, jak jaki urzędnik, tylko mały uśmieszek błąkał mu się dyskretnie.

Billy Cobham też kończy w tym roku 70 lat, ale wciąż jest tak nieprawdopodobną maszyną do grania jak wtedy, gdy słyszałam go w Warszawie parędziesiąt lat temu. Wciąż rzuca kaskadami dźwięku, wręcz burzami na bębnach i talerzach. Miał też bardzo zaangażowanych współpracowników: keyboardzistę Gary’ego Husbanda, gitarzystę Deana Browna (który niemal tańczył i chodził po scenie podczas solówek) i basistę Rica Fierabracciego. Energia tego zespołu była nieprawdopodobna, a perkusisty – najbardziej.

Klub festiwalowy dziś opuściłam – za dobre są te koncerty, aż mi się później nie bardzo chce czegoś jeszcze słuchać. Jutro będzie troche inaczej, bo będzie dzień „okołojazzowy”.