Wieczór integracyjny na cmentarzu

Zupełnie nie jestem w stanie pojąć, o co chodziło Anette Leistenschneider, która widnieje na afiszu Łucji z Lammermoor w Operze Wrocławskiej jako reżyser spektaklu. Nadmiar pomysłów czy brak pomysłów? Ostatecznie głównym atutem stała się wspaniała rola tytułowa Aleksandry Kubas-Kruk.

Młoda sopranistka, która z tym teatrem zaczęła współpracę jeszcze na studiach, dziś współpracuje już także z teatrem Bolszoj, pokazała się też w paru miejscach we Włoszech i Niemczech i tylko patrzeć, jak porwie ją świat. Jej obecność w tym spektaklu, a zwłaszcza słynna aria obłąkanej Łucji, jest na światowym poziomie. I już samo to, plus jeszcze świetny Mariusz Godlewski jako zimny drań Enrico (reszta nieźle, ale nie jakoś nadzwyczajnie), sprawiło, że warto było przyjść.

Bo sam spektakl… cóż. Na początku odnosiło się wrażenie, że mamy praktycznie realistyczną koncepcję. Im dalej jednak, tym bardziej mnożyły się dziwne pomysły. Najdziwniejsze były te związane z chórem – gośćmi weselnymi, występującymi z niewiadomych przyczyn w szarych garniturkach i garsonkach, czymś pośrednim między korpoubrankami a uniformami szatniarzy w podrzędnym teatrze. Scena podpisania przez Łucję kontraktu ślubnego rozgrywa się w czymś w rodzaju hali fabrycznej, a na samym już weselu, przed wejściem zakrwawionej Łucji, w cmentarnej scenerii bawią się korpoludki czy też szatniarze w białych stroikach na głowach i przypiętych kotylionach; oczywiście zdejmują je w popłochu po wejściu Łucji.

Pani reżyser zachłysnęła się też obrotówką, a w ostatnim akcie nawet bawi się w akcje na dwóch poziomach. Często jest tak, że na scenie wciąż coś jeździ, kiedy potrzebne jest sprawienie wrażenia nadmiaru pomysłów, a w gruncie rzeczy ich brak, i tu zachodzi właśnie taki przypadek.

Ale najważniejsze, że jest we Wrocławiu kolejna fantastyczna pani Ola. Cieszmy się tym, póki mamy możność na żywo.