Kwartet Casalsa z klasą

Jak to nieraz już bywało, prawdziwe perełki na Festiwalu Beethovenowskim zdarzają się przede wszystkim w dziedzinie kameralistyki. Popołudniowy koncert Cuarteto Casals był najlepszym jak dotąd koncertem festiwalowym.

Szkoda, że o 17 i że w sali kameralnej, ale rozumiem, że obawiano się o frekwencję. Cóż, zysk tych, co przyszli. Hiszpański kwartet okazał się równie wybitny jak jego nagrania – a przy nagraniach wiadomo, można majstrować. Na żywo można obserwować wspaniałe porozumienie, dbałość o każdą nutę, ale też autentyczne emocje.

Ciekawe – rzadko widzi się coś takiego w kwartetach – że w gruncie rzeczy nie jest ustalone, kto jest pierwszym skrzypkiem, a kto drugim: w pierwszym z utworów, „dysonansowym” Kwartecie C-dur KV 465 Mozarta, prowadzącym był Abel Tomas, w drugim zamienił się na pulpity z Verą Martinez i tak już pozostało także w trzecim. Początek Mozarta był po prostu mistyczny – te przenikliwe, szkliste niemal dźwięki, ta przestrzeń, którą tworzyły, wydawały się z jakiegoś innego świata. A gdy wstęp się skończył, zaczęła się po prostu znakomita zabawa.

Po niej całkowity kontrast: Métamorphoses nocturnes Ligetiego. Cóż to za genialny utwór, napisany – niewiarygodne – w latach 1953-54, jeszcze na Węgrzech pod poststalinowskim jarzmem, do szuflady. Prawykonanie odbyło się dopiero w Wiedniu w 1958 r. Nie mogę sobie odmówic, żeby wrzucić link, choć to nie to samo wykonanie: słychać tu duże wpływy Bartóka, ale i własny głos. Równie dobrze utwór mógłby być napisany ostatnio. Przepięknie zagrali go Hiszpanie. Program dopełnili po przerwie Kwartetem c-moll op. 51 nr 1 Brahmsa, intensywnym i dramatycznym. Pełen kontrastów był ten wieczór, ale świetnie skomponowanych. Był też bis (zapowiedziany przez Verę Martinez po polsku): Taniec młynarza de Falli w bardzo zgrabnym opracowaniu.

Jak już przy opracowaniach jesteśmy, to wspomnę pewne curiosum z wczorajszego koncertu: Eroikę Beethovena w transkrypcji Ferdinanda Riesa na kwartet fortepianowy. Jak lubię utwory Riesa, tak jego opracowanie Beethovena wydało mi się momentami niezbyt zręczne, trochę też słyszało się, że zespół został stworzony niemal ad hoc i na co dzień ze sobą nie grywa. Ale Septet Beethovena z udziałem Michela Lethieca i dwóch innych muzyków z Orchestre de Paris, a także smyczków polskich i jednego izraelskiego, zabrzmiał już spójniej, a że utwór sam w sobie jest uroczy, to bardzo się spodobał i publiczność wymogła nawet bis.

Wracając do najnowszych wrażeń, wieczorny koncert wypełniła Missa solemnis. Kiedy po koncercie kameralnym żegnaliśmy się z prof. Michałem Głowińskim, życzył mi „wesołej mszy”. Czy była wesoła? Niekoniecznie, ale dyrygent – Jérémie Rhorer, kolejny „młody zdolny” (nawiasem mówiąc, współtwórca Le Cercle de l’Harmonie), był bardzo energetyczny, podobały mi się jego tempa; co zaś do całej reszty, to jeśli się wie, że pełny skład spotkał się praktycznie dziś, to wiele można wybaczyć, bo chór z Brna był naprawdę świetny, orkiestra Filharmonii Poznańskiej naprawdę się starała (koncertmistrzyni bardzo ładnie wykonała solówę w Benedictus), a solistom, jak wiadomo, sam Beethoven zgotował chińskie tortury. Podobała mi się sopranistka, 27-letnia Olena Tokar z Ługańska, i nie mogłam się pozbyć myśli, co mogła czuć podczas owego „wojennego” Agnus Dei z przerażonym „miserere” tenora. Dziś jest co prawda związana z operą w Lipsku, ale w jej rodzinnym mieście jest niewesoło.