Koncert z paroma dedykacjami
Dzisiejsze koncertowe wykonanie Fidelia Beethovena było dedykowane oczywiście ofiarom katastrofy smoleńskiej, ze szczególnym uwzględnieniem Marii Kaczyńskiej, wielkiej sympatyczki festiwalu. Ale także – Janowi Karskiemu na jego setne urodziny (po prawdzie są za dwa miesiące).
Z tej okazji przemówienie na początku wygłosił (z karteczki) minister Radosław Sikorski. Na sali było parę ważnych międzynarodowych delegacji, więc było ą ę, ale widziało się luzy na widowni, zwłaszcza na parterze. A szkoda.
Ileż to już razy słyszałam Fidelia na tym festiwalu… ale tego wykonania słuchało się z prawdziwą przyjemnością. Jacek Kaspszyk poprowadził tę z natury dość przyciężkawą muzykę na luzie, z lekkością, bez nadęcia. I od razu lepiej się odbierało. Jedyna opera Beethovena jest utworem w sposób widoczny wymęczonym (wystawia się jego kolejną wersję po pierwszej trzyaktowej, którą spotkała klapa) – nie miał ten kompozytor dobrej ręki dla śpiewaków, a i inwencja go momentami zawodziła. W porównaniu z taką Mszą C-dur czy Zwycięstwem Wellingtona to i tak jest arcydzieło.
Trudności partii wokalnych dały się we znaki szczególnie nieszczęsnemu Florestanowi – Ericowi Nelsonowi Wernerowi, który, choć zaczął bardzo ładnie, w wysokim zakończeniu swojej arii kompletnie się zagotował (aż szepnęłam „co się stało temu misiu”). Ale ogólnie pod względem wokalnym było satysfakcjonująco. Melanie Diener (Leonora) ma mocny, intensywny sopran o ciemnej barwie; całkowicie kontrastowała z nią Malin Christensson (Marcelina). Znakomity był oczywiście legendarny Sergei Leiferkus (Pissarro), ale ostro deptał mu po piętach Rafał Siwek (Rocco). Bardzo wdzięczne epizody zaśpiewali Andrzej Lampert (Jaquino) i Wojtek Gierlach (Don Fernando). Jak zwykle świetnie brzmiał chór.
Motto „Beethoven i idea wolności” teoretycznie dotyczy całej tegorocznej edycji festiwalu, ale dosłownie można było je zinterpretować tylko na tym koncercie. Na innych dominuje raczej wolność doboru repertuaru…
Komentarze
Pobutka.
Mnie jakoś Fidelio tez nie leży. W okresie wielkiej fascynacji Beciem, jako bardzo młody człowiek, słuchałem Fidelia na siłę i sprawiało mi to sporą trudność. Brak dobrej ręki dla śpiewaków dotyczy, jak sądzę, tylko solistów, bo śpiewacy chóralni mają z Beciem nieźle.
Bobiku, spodobała mi się Twoja wczorajsza wypowiedź na temat morale i na nią odpowiedziałem. Ale wcześniej nowy wpis się pojawił, więc powtarzam ją tutaj, razem z uwagami na temat stradivariusowych doświadczeń naukawych:
Bobiku, myśli moje wyszczekałeś. Osobiście myślę, że morale ludzkości nie podnosi się liniowo tylko raczej sinusoidalnie, jednak z trendem wznoszącym. Czy to oznacza, że poziom morale przekłada się na poziom jakości instrumentów smyczkowych?
Mnie bardzo zainteresował poziom metodologiczny amerykańskich badań. Wszak to kraj naukowo przodujący. Czy sala prób i sala koncertowa były pokojami hotelowymi? Może słabo znając angielski niedokładnie coś zrozumiałem. Po paru solistów musiało grać jednocześnie, skoro 10 grając po godzinie zmieściło się w przedziale 2×75 minut. Brakuje mi informacji, czy wszyscy grali ten sam utwór. Czy każdy grał po kolei na każdym instrumencie. Jeżeli tak, na 1 instrument u jednego solisty wypadało po 5 minut, w tym zmiana instrumentu i ewentualne dostrajanie. Jeżeli jednak 10 muzyków zmieściło się w 150 minutach nie grając równocześnie, zostaje na 1 instrument u każdego około minuty. Biorąc to wszystko pod uwagę też przypuszczam, że wpływ znakomitego niewątpliwie substractu na ceny stradivariusów będzie bliski zeru. Piszę, że substract znakomity, ponieważ zwraca uwagę zarówno na znikomość próby jak i na ułomność miejsca, w którym (których?) przeprowadzono doświadczenie.
Jeśli ktoś przeczytał mój długi tekst, wspomnę, że już kiedyś wyjaśniałem, czym się różni naukawy od naukowego i substract od abstractu. Jeżeli będzie zainteresowanie, wyjaśnię znowu.
Dzisiaj w Gazecie obszerny, ciekawy materiał „wagnerowski” (przed premierą), szczególnie świetny wywiad Pani Ani Dębowskiej z Piotrem Deptuchem, gdzie z przeróżnych legend wióry lecą. Gorąco polecam.
Proszę tylko wybaczyć jedno sprostowanie : Winifred nie była córką Wagnera, ale jego synową (żoną Zygfryda). Z urodzenia nawet Niemką nie była, ale Angielką. Urodziła Zygfrydowi czwórkę dzieci, ale wielkiej pociechy z tego związku pewnie nie miała, bo Sigi nie tylko był od niej 28 lat starszy, ale do tego jeszcze był gejem…
Może to nie były jego dzieci? 🙄
Dzień dobry 🙂
Dziś mam wieczór z Wagnerem, a jutro z Góreckim – lecę skoro świt do Londka. Już nawet nie uprzedzałam Mordki, bo w ciągu dnia mamy wywiady i jeśli będzie w tym jakaś przerwa, to z parę godzin najwyżej… 🙁
My też do Lądka, ale dopiero we wrześniu. Nocleg w Stroniu Śląskim, potem do Kłodzka i Szpindlerowego Młyna.
Tyz piknie 🙂
Winifred Wagner to postać doskonale znana przede wszystkim jako żarliwa i właściwie bezkrytyczna wielbicielka Hitlera od samych jego początków, czyli od 1923 roku. Przypomnijmy, że była ona – tak to ujmijmy – akuszerką Mein Kampf, osobistą tłumaczką A.H. w negocjacjach z Anglikami, a niedługo po śmierci Siegfrieda w 1930 r. mówiło się nawet o możliwym małżeństwie z Fűhrerem. Pozostała zresztą wierna jego pamięci do ostatnich swych dni (a żyła długo).
A ta kupka dzieci, Pani Kierowniczko, to chyba jednak Zygfrydowym staraniem – nasuwa mi się tutaj skojarzenie z Thomasem Mannem…
Córka i wnuczek coś tam przekazywali – każde oddzielnie – do publicznej wiadomości. Między innymi filmy „ilustrujące intymne relacje”. Rozpowszechnienie filmów zostało zablokowane. Nie przypuszczam, żeby te intymne relacji były na filmach mocno zaawansowane. Mogła tam być jakaś czułość, ale do zaawansowanych rzeczy AH ponoć się nie całkiem nadawał. Są jednak i opinie odmienne. A dam zafascynowanych nim nie brakowało. Żona Ernsta Hanfstaengla, w zasadzie Amerykanina, ale przez pewien czas Spin Doctora Hitlera, Helena, też była uważana za kochankę. To u Hanfstaenglów przyszły dyktator schronił się po nieudanym puczu monachijskim i tam próbował się zastrzelić. Helena Hanfstaengel miała wytrącić pistolet z ręki przy próbie naciśnięcia spustu. Tak przynajmniej sama wspominała. Wracając do Fredzi, Anglików obojga płci zafascynowanych ideami fuhrera było mnóstwo. Król Edward VIII nie był wyjątkiem. Mówi się nawet, że pani Simpson byłaby łatwiejsza do strawienia niż poglądy króla.
Własnie mam w końcu ten wywiad przed sobą i aż trudno mi uwierzyć, że to Piotr Deptuch nazwał Winifred córką Wagnera. Wydawało mi się, że każdy, kto choć trochę Wagnerem się interesuje, wie, kim była Winifred – i co więcej, że była Brytyjką. Albo przejęzyczenie, albo ktoś był uprzejmy dopisać.
Nie bardzo wiem, z jakich mitów wióry lecą w tym wywiadzie. Argumentowanie w kwestii cech psychopatycznych Wagnera wypominkami na temat Brahmsa i Janacka jest z gatunku: a u was Murzynów biją. Co do Brahmsa zresztą, trudno nazwać go mizoginem, był raczej facetem nieśmiałym, który kochał się najpierw w Clarze Schumann, a potem w jej córce Julii. A że obie były nieosiągalne, to chodził do wiadomych pań, które zresztą ponoć go bardzo szanowały i witały się z nim na ulicy „Guten Morgen, Herr Profesor” 😛
Co do polskich śpiewaków, to owszem, śpiewali Wagnera, ale za granicą.
Eh, rozmowa na potrzeby i poziomie piątkowego dodatku „kulturalnego”. Wstępniak wspaniale utrwala wszelkie wagnerowskie klisze.
Niecierpliwie czekam na wrażenia z dzisiejszej premiery. Zobaczę dopiero we wtorek.
Mi tymczasem w poniedziałek udało mi się zobaczyć w Iluzjonie „Parsifala” Syberberga. Śledzenie skojarzeń i inspiracji fascynujące, choć za pierwszym razem tylko ułamek da się objąć. Odrobinę zestarzał się ten eksperyment, ale Robert Lloyd jako Gurnemanz magnetyczny.
@ Piotr Kamiński – Zawsze fascynowały mnie historie o gejach płodzących czwórkę dzieci… Niezwykłe zupełnie! Szkoda że nie jestem psychologiem, a właściwie seksuologo-antropologiem 😉 Mnie to jakoś w głowie się nie mieści… Rozumiem: chęć ukrycia się, brak samoakceptacji, i nie bez znaczenia – jak twierdzą fachowcy: wymagający, zdystansowany ojciec, który nie umie okazać uczuć synowi… Nie chcę być złośliwy, ale słuchając Wagnera, jakoś mnie to specjalnie nie dziwi 😉 Skojarzenia z T. Mannem same się narzucają.
A tak właściwie (przepraszam, dziś jestem w humorze nieco rubasznym) to jednak Winifred jakąś pociechę pewnie miała – czwórka dzieci… Te wiktoriańskie, czy niemieckie tradycyjne małżeństwa, w których wszystko musiało być racjonalnie uładzone… Podobno jeszcze się takie zdarzają ;-))))) Nie bez znaczenia był z pewnością strach a sławetny paragraf 175 nakazujący karanie gejów (polecam dokument pod tym tytułem: niezwykle poruszające historie gejów w Niemczech w czasie II wojny światowej) został w Anglii zniesiony … w latach 70-tych XX wieku, lub nieco później! Niebywałe!