WSJD (2) – Kolejne trzy światy

Poprzedniego wieczoru koncerty były ustawione w wyraźnym crescendo: taki sobie – niezły – wybitny. W piątek wszystkie trzy koncerty były dobre, a każdy inaczej.

Rozruch był dość długi, ponieważ ruch uliczny w stronę Grochowa z powodu koncertu Metalliki na Stadionie był nieco utrudniony. Dużo ludzi więc się spóźniło, a rozpoczynający wieczór Włodek Pawlik postanowił trochę odczekać. Grał tym razem w triu (Paweł Pańta – bas, Cezary Konrad – perkusja); część materiału była nowa – muzycy właśnie nagrywają w Alwerni nową płytę. Jak to u Włodka – trochę liryki, a trochę dynamiki, szczególnie entuzjastycznie przyjmowanej. Ponadto parafraza muzyki z filmu Wrony, a po niedługiej solowej improwizacji Włodka – ciekawam, czy ktoś jeszcze wysłyszał, że było to na temat ni mniej, ni więcej, tylko Helokania (Helo, Helo, Helenko…) – na zakończenie fragment z Night in Calisia rozgrzał dodatkowo publiczność. A na bis jeszcze Transylvanian Dance z Anhellego. W sumie więc muzyka, jaką znamy i lubimy.

Muzykę drugiego z występujących tego wieczoru zespołów też poniekąd znamy – był to seans wspomnień sprzed pół wieku. Nie dziwi to zważywszy postać lidera, 72-letniego Jacka DeJohnette, dawnego współpracownika Milesa, McLaughlina, Corei, Jarretta – ale także grającego z nim Raviego Coltrane’a, który choć ojcu nie dorównuje, to jednak stara się przywoływać jego ducha. „Sklejał” rzecz jeszcze basista Matt Garrison. Były więc utwory i Raviego, i Johna Coltrane’a, a w pewnym momencie DeJohnette zasiadł do fortepianu i subtelnie razem rozsnuli klimat z Kind of BlueFlamenco Sketches. Bardzo było nostalgicznie przy tej niegdysiejszej awangardzie.

A na zakończenie – muzyka bardziej dzisiejsza w charakterze, choć liderem zespołu Prism jest artysta tylko o 4 lata młodszy od DeJohnette – basista Dave Holland. To zupełnie inny typ basisty-lidera od wczorajszego Gary’ego Peacocka, któremu całość była podporządkowana – Holland był motorem, a raczej jednym z czterech motorów tej niezwykle sprawnie pracującej maszyny, złożonej z bardzo interesujących muzyków. Kevin Eubanks (bardzo młodzieńczy mimo swoich 57 lat; brat puzonisty Robina, który kiedyś występował w Warszawie) to bardzo dynamiczny i twórczy gitarzysta, podobnie jak pianista Craig Taborn, ceniony szczególnie przez Tomasza Stańkę (występował na Jazzowej Jesieni w Bielsku trzy lata temu). Dobry też był perkusista Eric Harland, choć jak na mój gust nadużywał czyneli. Bardzo interesujące utwory, składające się z dość skomplikowanych obsesyjnych fraz, intensywne, w stronę postrockową – niestety w miarę trwania koncertu również pod względem decybeli, więc końcówka mnie wymęczyła potwornie, tym bardziej, że miejsce mam w szóstym rzędzie. Ale przyznaję obiektywnie, że to było dobre.

Tylko ta smutna wieść o Charliem Hadenie na koniec…