WSJD (3) – Młodsi kontra starsi?

Dość kontrowersyjny wstęp napisał do programu WSJD szef festiwalu Mariusz Adamiak. Czy jego słowa są adekwatne do tego, co słyszymy w ostatnich dniach w Soho Factory?

„Stało się. Już od kilku lat przepowiadałem zmianę warty. Odgrażałem się, ale cały czas współpracowałem z wielkimi gwiazdami jazzu. Już zeszłoroczny koncert Paco to było żółte światło, choć po jego niedawnym odejściu nie żałuję ani jednej nutki. Ale zasiadając do układania programu tegorocznego festiwalu wiedziałem, że będzie ciężko. Najwięksi odchodzą, inni nie koncertują, a jeszcze inni to jazzowe disco polo spod znaku Bubla wiadomo jakiego. Dostając propozycję duetu Chick Corea – Stanley Clark [Clarke chyba – DS] przypomniałem sobie poprzednie duety. Kompletna nuda. Wiem, lubimy obydwu Panów, ale takie smędzenie przy bufecie we dwójkę to nie. I… to za taką kasę?! Koniec. Będzie inaczej. (…) Z jednej strony młode lwy, z drugiej jednak haczyki na publikę czyli mistrzowie (…)”.

Czy mistrzowie to tylko haczyki na publikę – po tych paru dniach widzimy, że to nie tylko haczyki, to naprawdę mistrzowie, którzy w większości nie zawodzą. Gorzej z tymi „młodymi lwami”, które bywają bardzo różniste… Jak ostatniego wieczoru.

Zaczęło się akurat od prawdziwego młodego lwa, a raczej wilka, czyli Warrena Wolfa. Zagrał on z tą samą sekcją rytmiczną, co dwa dni wcześniej Gerald Clayton: z basistą Joem Sandersem i perkusistą Kendrickiem Scottem. To naprawdę znakomity wibrafonista, ale pod jego pałeczkami – częściej takimi twardymi i używanymi szybko i intensywnie – wibrafon nie był instrumentem lirycznym, lecz dynamicznym. Co jakiś czas Wolf zasiadał do fortepianu i wtedy trochę się uspokajał, ale gdy wracał do wibrafonu, natychmiast znów go ponosiło i obsypywał płytki instrumentu gradem uderzeń. Wirtuoz. Pozostali dotrzymywali mu pola. Można się czepiać, że nie było tam głębi, ale chyba nie miało jej być – po prostu było dla ludzi, lekko, łatwo i przyjemnie.

Kolejny koncert był jeszcze większą przyjemnością, a lider tria, Joey DeFrancesco, należy raczej do kategorii mistrzów (choć nie starych – rocznik 1971 – ale wcześnie zaczął; nie miał jeszcze dwudziestki, kiedy grał z Milesem). Na swoim Hammondzie odprawiał istne szaleństwo, czasem brał trąbkę i także zadziwiał sprawnością. Szkoda, że nie pokazał tym razem swojej trzeciej specjalności – wokalistyki. Dobrym, trochę tonującym jego uzupełnieniem był gitarzysta Jeff Parker, prawdziwy dżentelmen gry; perkusista George Fludas był tu trochę słabszym ogniwem. Ale i tak uwaga skupiała się przede wszystkim na liderze, obszernym misiu ledwie mieszczącym się za klawiaturą, a potrafiącym tak przebierać paluszkami…

No, a na koniec niestety kolejny młody zespół – Liberty Ellman Quintet, zapowiedziany przez Mariusza Adamiaka jako „jego prywata”, co oznacza zapewne, że taką muzykę lubi on najbardziej. Cóż, mnie ona się wydała jakaś niezborna i po prostu nudna – w stronę awangardową, można było się nawet zastanawiać, czy to jeszcze w ogóle jazz (choć perkusista zdecydowanie był jazzowy). Ja bym tych młodych lwami nie nazwała, i zapewne więcej ludzi pomyślało podobnie jak ja, zważywszy eksodus publiczności podczas występu; był to zresztą pierwszy zespół, który nie bisował. Ale byli i tacy, którym się podobało – muszę to uczciwie odnotować. De gustibus…