Bardzo brzydkie przetworzenie

Wyrażałam dotąd zdanie, że nazwy działów w tzw. nowym „Ruchu Muzycznym” są bezsensowne i pretensjonalne. Jednak tym razem „przetworzenia” znakomicie pasują do tego, co był uprzejmy popełnić na tych łamach na temat II Konwencji Muzyki Polskiej niejaki Maciej Łukasz Gołębiowski.

Do czego zdolny jest ten autor, można było się przekonać jeszcze w pamiętnym wywiadzie sprzed dwóch lat z Kazimierzem Monkiewiczem pt. Żołnierz ministra. Że wywiadowany mówił to, co mówił – żadna to była niespodzianka, ale np. obrzydliwa aluzja dotycząca asystentki dyr. Stanisława Leszczyńskiego była w pełni inicjatywą wywiadującego. Jak pamiętamy, „żołnierz ministra” przegrał sromotnie konkurs na dyrektora Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina, a dziś ta instytucja wręcz kwitnie pod kompetentnym wreszcie kierownictwem (w którym oczywiście nie brak dyr. Leszczyńskiego). Niestety cały rok był do tyłu, kilku osobom zniszczono karierę zawodową, a także zdrowie.

Identycznie stało się w „Ruchu Muzycznym” – wrogie przejęcie tej redakcji skończyło się zniszczeniem nie tylko kariery zawodowej, ale i zdrowia czterech osób, którym obecna ekipa nie dorasta do pięt. Ale teraz już można hasać i kłamać, ile wlezie.

Poczytajmy sobie tutaj passus dotyczący panelu na temat krytyki muzycznej, który odbył się w ramach II Konwencji Muzyki Polskiej i który miałam zaszczyt prowadzić. Tak się składa, że ten panel wyjątkowo został nagrany z inicjatywy kolegów z „Glissanda” oraz portalu meakultura.pl. Jeśli by więc komuś zależało, może sprawdzić, jak było naprawdę – nie zamieszczono tej rejestracji w sieci, ale wymienione redakcje znajdują się w jej posiadaniu. Mamy zresztą i na blogu świadka bezpośredniego tej dyskusji – Wielkiego Wodza. Myślę, że może on potwierdzić – jak i większość obecnych na sali – że każde słowo Gołębiowskiego jest kłamstwem. Była zarówno dyskusja o wypowiedzi Anny Dębowskiej na temat prasy codziennej, jak i na temat internetu opisany krótko przez Krzysztofa Moraczewskiego. Była poważna dyskusja o tym, czy w internecie są w stanie się przebić fachowe teksty na poziomie, i o tym, jak wygląda krytyka muzyczna w prasie zagranicznej (ten temat, w ramach wypowiedzi o niezależności prasy, omawiała głównie Dorota Kozińska – w ogóle w tym kontekście przez Gołębiowskiego niewymieniona). Owszem, temperatura wzrosła, gdy podniesiony został temat „Ruchu Muzycznego”, ale trudno się dziwić, ponieważ w zasadzie rozgarnięty czytelnik-meloman i fachowiec został w sposób brutalny pozbawiony pisma do czytania. Wiem, niektórzy z Was jeszcze zaglądają tam z przyzwyczajenia, a później „na stronie” słyszę od Was, jak bardzo obniżył się poziom pisma. Ale stwierdzenie faktu zostało określone przez Gołębiowskiego jako sąd kapturowy i noc na Łysej Górze. Tymczasem wypowiedź p. Marty Januszkiewicz (a raczej, jak to określiła, „wotum sepatorum”) zaczęła się również od kłamstwa: pani owa oświadczyła, że pracuje w redakcji „RM” od kilku lat, podczas gdy prawdą jest, że kilka lat temu była tam na praktykach.

Jedno mnie w tekście Gołębiowskiego autentycznie ubawiło: imputowana mi „złość, pogarda, zawiedzione ambicje, żal i rozczarowanie”, a zwłaszcza supozycja, że trudno [od Doroty Kozińskiej i mnie] „spodziewać się czegoś więcej niż wyrazów tęsknoty za czasami, które bezpowrotnie minęły: za spokojną pracą na etacie, do emerytury, bez troski o wskaźniki czytelnictwa, za to z satysfakcją, że pisze się, ile się chce, jak się chce i o czym się chce”. Tak się jakoś dziwnie składa, że NIGDY nie byłam na etacie w „Ruchu Muzycznym”. Większość mojego życia zawodowego przypadła na wolną Polskę; w PRL pracowałam tylko w małym pisemku obcojęzycznym za psi grosz. Moje najważniejsze etaty to: „Gazeta Wyborcza”, „Wprost” i „Polityka”, ta ostatnia do dziś. Moja praca jeśli jest spokojna, to tylko dlatego, że jako fachowcowi nikt mi się do pisania nie wtrąca. O wskaźniki czytelnictwa przywykłam dbać jeszcze w „GW” i myślę, że do dziś dbam, bo z tego, co wiem, ten blog jest na czwartym miejscu pod względem poczytności wśród blogów autorów „Polityki”. Piszę nie „tyle, ile chcę”, tylko tyle, na ile mam miejsce – taka specyfika miejsc mojego pisania. No i kulą w płot, panie Maćku. Co zaś do Doroty Kozińskiej, to z tego, co wiem, jej etat to również był psi grosz (bo z podwyżkami Grzegorz Gauden odczekał starannie do momentu wymienienia przez swojego protegowanego składu redakcji na samych bmw), więc nie mógł on być przedmiotem ambicji, dziś za to znakomite pióro koleżanki obecne jest w wielu miejscach na poziomie, np. w „Tygodniku Powszechnym”, „Glissandzie”, „Muzyce w mieście” (która bardzo podniosła jakość) i innych. Jeżeli więc – podobnie jak ja – jest rozżalona, to może być jej żal tylko totalnego upadku tego, co wcześniej współtworzyła. Mnie też żal – zwyczajnie dlatego, że nie mam co czytać w jedynym piśmie za pieniądze podatników, które miało być fachowe. Pisać mam gdzie i ambicji mieć nie potrzebuję.